ARTYKUŁY MUZYCZNE TOMASZA BEKSIŃSKIEGO.doc

(1031 KB) Pobierz
ARTYKUŁY MUZYCZNE TOMASZA BEKSIŃSKIEGO

ARTYKUŁY MUZYCZNE TOMASZA BEKSIŃSKIEGO

 

Bela Lugosi is dead

 

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych prenumerowałem tygodnik "Melody Maker", który - o dziwo - regularnie docierał do mnie z mniej więcej tygodniowym opóźnieniem. Regularność i częstotliwość uległy drastycznemu zakłóceniu po 13 grudnia 1981, ale nie o tym zamierzam pisać.

Z tegoż "Melody Makera" czerpałem 90 procent swojej wiedzy o nowych płytach i wykonawcach, pozostałe 10 procent znajdowałem na giełdzie płytowej lub w Polskim Radiu. Pamiętam jak dziś wielką reklamę singla debiutującej w 1979 roku grupy Bauhaus - dobrotliwie uśmiechnięty, blady i okrąglutki na buźce pan trzymał w ramionach jakąś zwiędłą divę uczesaną a la Pola Negri. Wtedy niezbyt dobrze orientowałem się w kolejach losu ekranowego Draculi - kojarzyłem tę postać z Christopherem Lee (rok później, dzięki Filmotece Narodowej, podziwiać go mogłem w cudownym Hammerze Scars Of Dracula), a nazwisko Bela Lugosi nic mi nie mówiło. Tak więc nie zaintrygował mnie reklamowany singel z kompozycją Bela Lugosi Is Dead firmowany nazwą Bauhaus. Skoncentrowałem się na recenzjach płyt wykonawców spod znaku Genesis i Yes.

Potem, gdy w latach osiemdziesiątych płyty Bauhaus zaczęły się pojawiać na giełdzie, a w kręgach sympatyków nowej fali mówiono o tym zespole z uznaniem - postanowiłem nadstawić uszu. Zanim to nastąpiło, trafiłem do kina na film Zagadka nieśmiertelności. Pięć pierwszych minut projekcji podziałało na mnie jak terapia elektrowstrząsowa. Oczy wyskoczyły mi na wierzch jak w kreskówkach z Tomem i Jerrym, zaś organizm począł wydzielać straszliwe ilości adrenaliny. Na ekranie wił się chudy, blady facet, mamroczący do mikrofonu coś o nietoperzach w dzwonnicy i ofiarach pozbawionych krwi, coś o trumnie spoczywającej na katafalku przyobleczonym czarnym kirem... Bela Lugosi is dead... Undead! Undead! Tymczasem nie mniej upiorny David Bowie i - jak zwykle arystokratycznie wyniosła - Catherine Deneuve krążyli po dyskotece, szukając odpowiednio ukrwionego towarzystwa. Potem wielki samochód pędzi po moście. Cięcie: na ekranie Peter Murphy. Wnętrze samochodu. Krótkie, szybkie cięcie montażowe. A także cięcia dźwięku - Undead! Undead! Samochód staje przed zamglonym domkiem...

Byłem na tym filmie (notabene, oryginalnie zatytułowanym The Hunger - Głód) chyba sześć razy, a potem pożyczyłem do posłuchania wszystkie płyty Bauhaus. I trochę się rozczarowałem. Wprawdzie wciąż na klęczkach słuchałem (i słucham) opowieści o nieszczęsnym aktorze węgierskiego pochodzenia, któremu odbiła szajba po wcieleniu się w postać najsłynniejszego wampira wszechczasów... ale z pozostałego repertuaru zapałałem sympatią jedynie do płyt The Sky's Gone Out i Burning From The Inside. Strona B pierwszej z nich to prawdziwe arcydzieło. Na drugiej jest kilka kompozycji wielkich: She's In Parties, King Volcano, Who Killed Mr Moonlight... Pierwsze płyty (In The Flat Field i Mask) już w latach osiemdziesiątych wydawały mi się zbyt zgrzytliwe i hałaśliwe, a teraz już właściwie do nich nie wracam. Zdecydowanie bardziej intryguje mnie solowa działalność Petera Murphy'ego: dwie pierwsze płyty w szczególności (prawdziwym arcydziełem jest dla mnie przebój All Night Long). A gdy już mam sięgnąć po Bauhaus, oglądam początek filmu The Hunger lub jedną z dwóch kaset video: Shadow Of Light lub Archives. Ta pierwsza jest ciekawsza: zawiera teledyski i utwory koncertowe (m.in. Belę Lugosi): można zobaczyć upiornego truposzczaka Murphy'ego rzucającego się po scenie jak w tańcu świętego Wita. Koncertowy Bauhaus miał na pewno swoją niepowtarzalną charyzmę. Dorobek studyjny niespecjalnie się broni.

Za to The Hunger... Ten film to klasyczna pozycja w historii horroru. Wstyd nie znać. Wstyd nie mieć! W programie TNT Classic Movies można go czasem zobaczyć (i nagrać) w wersji widescreen. Polecam!
 

TOMASZ BEKSIŃSKI


 

" "Tylko Rock" nr 8 (72) sierpień 1997



 

 

 

 

 

Ciężka muza

 

Przypuszczalnie nigdy nie kupiłbym książki Rock przez cały rok, i tym samym nigdy nie poznałbym jej zawartości - ale wydawnictwo Wiedza Powszechna uszczęśliwiło mnie tzw. egzemplarzem recenzyjnym. Wyróżnienie to duże, więc chcąc nie chcąc zacząłem podarunek wertować - i włosy stanęły mi na głowie, a reszta odpadła.

Przyznaję od razu, że nie jestem wnikliwym znawcą tematu, jaki Dariusz Michalski wziął na warsztat: historia pop-music i rocka to rzecz obszerna. Autor książki znany jest jako zapalony kronikarz, krążą legendy o "ścianach szufladek", w których zanotowane jest wszystko. Rock przez cały rok rozwiewa mit owych szufladek. Nawet jeśli one istnieją p. Michalski musi mieć w nich spory bałagan i jeszcze większe braki. Jako człowiek zainteresowany przede wszystkim rockiem, jestem w stanie wskazać błędy przede wszystkim w rozdziałach To beat or not to beat? i Rock nie jedno ma imie - ale aż mi się robi ciemno przed oczami na myśl o pozostałych. Oto kilka przykładów: jeśli już autor pisze o "bondowskich" przebojach Shirley Bassey, mógłby łaskawie wymienić wszystkie TRZY - Goldfinger, Diamonds Are Forever i Moonraker (o tym ostatnim milczy). Nazywanie Jima Morrisona poetą rocka lat 70. jest raczej nieprawdziwe - artysta zmarł przecież w 1971. Blancmange nie pisze się "Blanck-mange" (ale może to błąd zecerski). Manfred Mann - szef grupy Earthband - nigdy nie kierował grupą Earthbringer, miał za to przebój Joybringer. Nieprawdą też jest, że od 1978 roku działa solo - firma Earthband istnieje do dziś, czego dowodem są wydane w latac 80. płyty (m.in. Somewhere in Afrika, Budapest, Criminal Tango). Nieprawdą jest, że Pete Townshend pojawił się u boku guru Mehera Baby - napewno był pod wielkim wpływem tego człowieka, ale NIGDY nie spotkał go osobiście. Filmy McVicar z R. Daltreyem i Bad Timing z A. Garfunkelem nigdy nie były u nas rozpowszechnione - pokazano je raz na Przeglądzie Filmów Brytyjskich pod koniec października 1980 roku w kinie Śląsk. To prawda, że The Animals reaktywowali się w 1983 roku i nagrali LP The Ark, ale warto też wiedzieć, że zrobili też coś takiego w 1977 roku wydając album Before We Were So Rudelly Interrupted (notabene, o wiele bliższy ich dawnej twórczości niż zdecydowanie nieudany The Ark). Natomiast Mick Jagger NIGDY nie wystąpił w filmie Wernera Herzoga Fitzcarraldo - owszem, MIAŁ wystąpić, ale w efekcie główną rolę zagrał stały aktor Herzoga, Klaus Kinski. Warto by było, żeby P. Michalski poszedł czasem do kina. Fitzcarraldo był zresztą pokazywany w telewizji jesienią 1985. Alice Cooper nie jest wcale "biseksualny" - jego pseudonim to typowo makabryczny żart (aluzja do spalonej na stosie czarownicy). Nie słyszałem też, aby w dyskografii Deep Purple figurował LP Islands - w 1971 roku taką płytę nagrał zespół King Crimson. Wstyd! Poza tym Cheap Thrills to DRUGI, a nie pierwszy album Janis Joplin, podobnie jak In-agadda-da-vida to drugi, a nie pierwszy LP Iron Butterfly. Najbardziej jednak ubawiłem się czytając o filmach, w których grał Garfunkel. P. Michalski pisze: ... pojawił się... w wyświetlanym w Polsce obrazie "Porozmawiajmy o kobietach" (również reż. Mike'a Nicholsa), potem zagrał w "Carnal Knowledge"... Otóż Carnal Knowledge to właśnie Porozmawiajmy o kobietach - tak polscy "tłumacze" zatytułowali ten film. Czasem warto sprawdzić to, co się bezmyślnie przepisuje. To samo tyczy się informacji, że Simon i Garfunkel umieścili utwór The Late Great Johnny Ace na albumie The Concert In Central Park - piosenka ta jest tylko na wideo-kasecie z tego koncertu.

Starczy. Książka wyszła w serii Lekka Muza. Dodam więc tylko, że jest to pozycja bardzo CIEŻKA do strawienia.
 

TOMASZ BEKSIŃSKI


 

"Magazyn Muzyczny" nr 1 1991


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzień, w którym wypłyneła ryba

 

Gdy wiadomość o odejściu Fisha obiegła cały świat we wrześniu 1988 roku, jeden z czytelników magazynu "Kerrang!" przysłał do redakcji krótki list: I co dalej? Cztery albumy solowe zatytułowane "Fish" oraz podwójny "Fish Plays Live?" Ian Mosley przejmie mikrofon, a potem z lekka wylenieje i zostanie wziętym producentem i popularnym piosenkarzem? Steve Rothery odejdzie i rozpocznie działalność solo? W tych słowach wyczuwalna jest ironia, ale także coś na kształt gorzkiego żalu. Zbyt często przyrównywano Marillion do Genesis. I trochę za bardzo pokrywały się losy obydwu zespołów. Policzmy: w latach 1969-74 Genesis zrealizował z Peterem Gabrielem siedem albumów: pięć pojedynczych studyjnych, jeden koncertowy i jeden podwójny. Dokładnie tak samo wygląda dyskografia Marillion z Fishem; z tym tylko, że ten siódmy podwójny LP ukazał się już po odejściu i zawierał nagrania koncertowe. Niewiele jednak brakowało, a mógł to być studyjny dwupłytowy concept-album - historia człowieka jadącego samochodem i słuchającego różnych stacji radiowych. Fish pragnął, by Marillion wykonał kilka cudzych kompozycji, podrabiając w ten sposób muzykę płynącą z radioodbiornika w samochodzie i wpływającą na przemyślenia bohatera-kierowcy. Zespół nie zgodził się na to, czując niechęć do nagrywania tzw. cover versions; pp. Kelly, Rothery, Trewavas i Mosley mieli sporo własnych pomysłów muzycznych i nad nimi zamierzali pracować. I tak kłótnia nad kształtem płyty zadecydowała - Fish, zmęczony już morderczymi trasami koncertowymi i mający dość kompromisów, zgłosił rezygnację. Pozostali muzycy ją przyjęli.

Od tamtej chwili fani zespołu podzielili się na dwie grupy. Jedni twierdzili, że to koniec. Inni czekali z opinią ostateczną na solowy album Fisha i nowe nagrania Marillion z jego następcą, którym wiosną 1989 roku został Steve Hogarth (ex-Europeans, Last Call), grający też na instrumentach klawiszowych.

Marillion był zawsze szczególnym zespołem. Mimo złośliwych opinii krytyków, w jednej kwestii poważnie różnił się od Genesis. Tę podstawową różnicę stanowiły teksty Fisha: bardzo osobiste, emocjonalne, prawdziwe. Peter Gabriel za czasów Genesis wymyślał niesamowite historie i tworzył rockowy teatr, Fish zaś na wyciągniętej ręce demonstrował krwawiące serce. Ktoś powiedział, że Marillion najsilniej oddziaływał na zakochanych - i wiele było w tym racji. Edgar Allan Poe napisał kiedyś: Gdyby komuś ambitnemu przyszła fantazja zrewolucjonizowania za jednym zamachem świata ludzkich myśli, ludzkich opinii i ludzkich uczuć, powinien napisać tylko jedną drobną książkę. Tytuł byłby prosty: "Moje serce obnażone". (...) Ale żaden człowiek nie potrafiłby jej napisać, gdyby nawet się ośmielił. Papier zmarszczyłby się i spalił pod dotknięciem gorejącego pióra. Fish nie napisał (na razie) książki, ale w utworach takich jak Script For A Jester's Tear, Jigsaw, Kayleigh czy Incubus potrafił w przekonujący sposób wyśpiewać uczucia. Uczucia, które poruszają praktycznie każdego. W ten sposób Marillion nie tylko oczarował barwą i porywającą muzyką, ale także trafił do serc. Ilu fanów wysyłało sobie walentynki ze słowami Fisha We are the siamese children related by the heart? Grając muzykę łączącą namiętnie zakochanych, Marillion towarzyszył im na co dzień. Gdy jednak dochodziło do rozstania, ta sama muzyka potrafiła zamienić się w nierdzewną i przerażająco ostrą Gilette Super Silver, kalecząc straszliwie (the wounds that burn so deep...). Można nawet zaryzykować twierdzenie, że każdy prawdziwy fan Marillion mógłby napisać własny "przepis na błazeńskie łzy". Ale... milcz serce, my tu nie o tym. She knows, you know...

Każda płyta Marillion wzbudzała więc wiele namiętności i emocji. Odejście Fisha było niczym mała eksplozja jądrowa. W mozaice zabrakło jednego elementu. Wprawdzie muzycy grupy i nawet sam Fish wiele razy podkreślali, że w Marillion nikt nie jest niezastąpiony - ale zbyt oczywisty jest fakt, że właśnie osobowość Dereka Williama Dicka, zwanego Rybą, była od początku najbardziej wyraźną cechą zespołu. Dzięki niemu Marillion zdobył taką popularność. Dzięki niemu trafił do naszych serc.

Steve Hogarth: Jestem w trudnym położeniu. Mam zastąpić Fisha, co choćby z powodu mojego niskiego wzrostu - 162 cm - jest niemożliwe. Ale poważnie: Fish miał unikatową osobowość i ja nie będę próbował go naśladować. Po prostu będę sobą. Czuję, że grupa ma wiele nowego do powiedzenia i że fani odczują siłę muzyki.

Album Seasons End ukazał się w końcu września 1989 roku i potwierdził obawy wielu fanów. Fish okazał się niezastąpiony. Obiektywnie trzeba jednak powiedzieć, że nowa muzyka jest pod wieloma względami rewelacyjnie dobra - niekiedy nawet lepsza od niektórych wcześniejszych nagrań. Kompozycja tytułowa należy do najpiękniejszych utworów Marillion, zaś ekspresja emanująca z Berlin czy The Space niejednego może powalić z nóg. Steve Hogarth jest jednak - niestety - tylko sobą. Ma wprawdzie niezły głos, co szczególnie dobitnie słychać w finale płyty, ale brakuje mu oryginalności. Takich wokalistów jest bardzo wielu. Brakuje mu też charyzmy Fisha. A teksty utworów - mimo wysiłków zaproszonego do współpracy poety Johna Helmera - nie wybiegają poza przeciętność: historia niewinnie uwięzionej dziewczyny (Holloway Girl), trochę niesamowite wizje berlińskich barów (Berlin), rozterki zakochanego chłopaka (Hooks In You), cyniczne wyznania złego anioła stróża (The Uninvited Guest), czy wreszcie ostrzeżenie przez zakłócaniem równowagi w przyrodzie (Seasons End).

W tym czasie Fish wydał pierwszy autorski singel State Of Mind. Recenzent tygodnika "Melody Maker" pokusił się o porównanie przeboju Marillion Hooks In You z propozycją Fisha: Podczas gdy Marillion gra teraz ostrego rocka, Fish nadal brzmi jak Genesis. Trudno o bardziej krótkowzroczną ocenę. Nieustanne porównywanie głosu Dereka W. Dicka do Petera Gabriela czy Phila Collinsa staje się nudne i dowodzi jedynie, że dziennikarze rockowi lubią wygodnie spacerować po dawno udeptanych ścieżkach łatwizny. Muzyka skomponowana przez Fisha i jego nowego wspólnika, Micky'ego Simmonsa, tylko niekiedy kojarzy się z dawnymi wzorcami. Przede wszystkim utwory są prostsze. State Of Mind rozpoczyna się trochę jak niektóre nagrania Gary'ego Numana i dopiero głos wokalisty pozwala rozpoznać, kogo naprawdę słuchamy. Głos ten okazuje się czynnikiem najważniejszym, siłą wiodącą albumu Vigil In The Wilderness Of Mirrors, który w styczniu 1990 bezapelacyjnie ucieszył i wzruszył (znowu!) każdego wielbiciela Marillion. Może same kompozycje nie dorównują utworom spółki Kelly-Rothery-Trewavas-Mosley, ale zdecydowaną przewagą płyty Fisha nad Seasons End jest sam jej autor. Cytowany wcześniej dziennikarz "Melody Maker" zakończył swoją recenzję słowami: Wiadomo teraz, kto był wszystkiemu winien przez cały czas. Miało to zabrzmieć złośliwie, a okazało się tylko stwierdzeniem nagiej prawdy. Akwarium pozostało puste, gdyż ryba wypłynęła na szerokie wody. Płytę Seasons End mógłby właściwie podpisać każdy rzemieślniczo doskonały zespół spod znaku progressive rock, zaś przewodnikiem po pustkowiu pełnym luster może być tylko Fish.

W wywiadzie udzielonym magazynowi "Metal Hammer" w grudniu 1988 roku Fish wyjaśnił, że Vigil In The Wilderness Of Mirrors miał być tytułem kolejnej płyty Marillion. Zainspirowany został książką The Spycatcher napisaną przez eks-agenta CIA. Pustkowie pełne luster to lata 60., kiedy roiło się od podwójnych agentów, kłamstwo mogło być prawdą i odwrotnie, nikt nie wiedział komu ufać. Podobny stan rzeczy zaobserwował artysta na rynku muzycznym - czuł się osaczony przez fałszywych pochlebców i środki masowej propagandy. O tym opowiada otwierający album utwór Vigil, który początkowo nazywać się miał Voice In The Crowd i powstał w okresie, gdy Fish rozważał już na serio odejście od zespołu. Kilka następnych nagrań również nawiązuje do tej decyzji: The Company, utrzymany w szkockim klimacie, jest proklamacją niezależności (Jestem idealnie szczęśliwy, mogąc dobierać sobie towarzystwo - i najlepiej mi z samym sobą), Gentleman's Excuse Me poprzez pryzmat historii z dziewczynie żyjącej bajkowymi złudzeniami mówi o chęci wyrwania się ze świata iluzji (Mam dosyć tańca, gdyż każdy krok do przodu oznacza dwa do tyłu), a View From The Hill traktuje o mydleniu oczu (Powiedzieli ci, że ten widok ze wzgórza będzie rozleglejszy niż jakikolwiek, który widziałeś wcześniej), Big Wedge i State Of Mind odnoszą się do polityki, zaś najpiękniejszy - Cliche - to po prostu wyznanie miłości, którego adresatką jest najpewniej żona artysty, Tammy.

W samej muzyce najsilniejsze echa Marillion słychać w Vigil (najefektowniejszy fragment płyty) i Cliche (równie wzruszający jak Chelsea Monday czy Sugar Mice). Pozostałe nagrania - poza dynamicznym Big Wedge (niezbyt fortunnie przyprawionym brzmieniem instrumentów dętych) i View From The Hill - są raczej dość kameralne. Wierzę, że każdy utwór można zagrać na gitarze, lub pianinie, lub zaśpiewać. Według mnie to jest to! Jestem miłośnikiem samego utworu, a nie technicznej strony nagrania. Zawsze wolałem bardziej naturalne podejście do muzyki. W przypadku tego albumu jest to muzyka uboższa aranżacyjnie od propozycji Marillion i mniej finezyjnie zagrana (szczególnie brakuje soczystych solówek gitarowych Steve'a R.) - pamiętajmy jednak, że Fish nie potrafi grać na żadnym instrumencie i zaprosił do współpracy muzyków, którzy po prostu zagrali, co im kazał. Tak zwykle bywa w przypadku albumów solowych - nie zapominajmy, że pierwszy LP Gabriela też był trochę nierówny...

Czas na werdykt. Wydaje mi się, że Marillion i Fish zaczynają przy jednakowym stanie punktowym. Chociaż znacznie weselej na szerokich i głębokich wodach, niż w akwarium, w którym nie ma już ryby...
 

TOMASZ BEKSIŃSKI


 

"Magazyn Muzyczny" nr 3 1990

 

 

Fields Of The Nephlim - Elizjum utracone?

 

Nephilim to ja! - oświadczył brytyjskiej prasie wokalista Fields Of The Nephilim, Carl McCoy.

Bezpardonowo wyrzucił wszystkich czterech kolegów i zadeklarował utworzenie nowej grupy pod starą nazwą. Coś podobnego wydarzyło się już w 1985 roku, kiedy to niejaki Eldritch pozbył się kolegów i rozpoczął z nimi walkę o utrzymanie prawa do nazwy. Jak widać, dość łatwo jest zostać Eldritchem... Ale nie tylko Eldritchem. Uważny czytelnik, zainteresowany drukowaną w tym numerze naszego pisma historią Pink Floyd, dostrzeże tu pewne analogie do stwierdzenia Rogera Watersa: Pink Floyd to ja. Nie myślę tej analogii komentować.

W pierwszej chwili wiadomość o rozłamie w szeregach jednej z moich ulubionych grup powaliła mnie na ziemię, gdzie pozostałem w bezładnej pozycji przez kilka długich minut. Potem, podpierając się ściany, odzyskałem równowagę i wróciwszy do wertykalnej postawy, zacząłem myśleć. Rozważyłem wszystkie za i przeciw, wspomniałem koleje losu Siostrzyczek Miłosierdzia, Pink Floyd czy... Marillion. i nadrabiając miną powiedziałem: nic to, będziemy mieć

 

dwa zespoły,
 

a skoro głos w Nephilim będzie ten sam... to nie ma się czego bać. Ale przyznaję się bez bicia: trochę Się boję.

Ewentualności jest kilka. Najlepsza: McCoy rzeczywiście złamał pierwsze prawo Miłosierdzia, które głosi: Nie będziesz miał EIdritchów innych przede mną i zrobił to samo co Jego Kocia Wysokość. Uwierzył w siebie na tyle, że postanowił wziąć na siebie całą odpowiedzialność za przyszłe losy zespołu. Jeśli tak jest w istocie, Fields Of The Nephilim II dostarczać nam będzie równie nieziemskiej muzyki co Fields Of The Nephilim l. Ewentualność najgorsza: syndrom Marillion - a wówczas lepiej nie myśleć. Nawet jeśli GŁOS będzie ten sam.

Tymczasem gitarzysta Pete Yates, gitarzysta Paul Wright, basista Tony Pettitt i perkusista Nod Wright zaangażowali wokalistę Alana Delaneya i z jego pomocą kompletują materiał na własny album. Jak na razie, nie wymyślili jeszcze nazwy, pod którą płyta się ukaże. Yates: Od kilku miesięcy opracowujemy wersje demo, mamy już gotową prawie połowę albumu. Pod względem muzycznym nie będzie to nic innego - wciąż to samo potężne brzmienie, wciąż ten sam
 

ponury nastrój...



CarI zabrał ze sobą co najwyżej wszystkie te gotyckie naleciałości. McCoy już od dwóch lat nie był usatysfakcjonowany współpracą z kolegami. Animozje pojawiły się podczas nagrywania singla Psychonaut, zaś do otwartego konfliktu doszło podczas realizacji wspaniałej płyty Elizium. Wokalista oficjalnie opuścił grupę już latem 1991, chociaż fakt ten trzymano we względnej tajemnicy, gdyż nikt nie przypuszczał, jak dalej rozwiną się wydarzenia. Jeśli o mnie chodzi, ja jestem wszystkim, co kryje się pod nazwą Fields Of The Nephilim i mam prawo z niej korzystać, nawet jeśli innym się to nie podoba - powiedział McCoy reporterowi tygodnika "Melody Maker"

Obecnie przygotowuje nowy materiał i rozgląda się za muzykami. A my nerwowo przesłuchujemy Dawnrazor, The Nephilim i Elizium, na deser aplikujemy sobie koncertowy album Earth Interno, ocieramy łzy radując oczy wideokasetą Morphic Fields z najlepszymi teledyskami wszechczasów i wzruszamy się przeglądając koncertowe wideokasety Forever Remain i Visionary Heads. Chciałoby się powiedzieć: cholera jasna, nie mogli jeszcze poczekać z tym kilka miesięcy, przyjechać do Polski i zagrać dla nas choć raz? Może jeszcze przyjadą - choć już nie w tym składzie. Oby tylko nigdy nie opuścili Elizjum!
 

TOMASZ BEKSIŃSKI


 

"Tylko Rock" nr 5 styczeń 1992




 

 

Mike Oldfield
Komu biją dzwony

 

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych niektóre pisma muzyczne reklamowały wielkie, kolorowe plakaty przedstawiające malowidła z okładek płyt, a także ich żartobliwe parafrazy. W pamięci utkwił mi jeden - przedstawiał, pardon, gówno w trawie, kształtem do złudzenia przypominające fantazyjnie poskręcany dzwon z okładki słynnej płyty Mike'a Oldfielda, Tubular Bells. Podpis brzmiał: Tubularsmells (Smrody rurowe).

Mike Oldfieid był zawsze odbierany jako artysta kontrowersyjny, czego doświadczył na własnej skórze próbując zainteresować szefów firm płytowych swoją legendarną już dziś kompozycją

 

Tubular Bells.


Gdyby nie przychylność Richarda Bransona, otwierającego właśnie wytwórnię Virgin, Dzwony Rurowe być może nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Branson przypuszczalnie miał dobrego astrologa, który wyczuł sprawę i bezwzględnie kazał mu wydać Tubular Bells jako pierwszą pozycję w katalogu Virgin. To właśnie głównie dzięki Oldfieldowi firma stała się na przestrzeni lat jednym z największych koncernów na świecie.

Można wiele złośliwości napisać o Dzwonach, ale przyznać trzeba, że była to jedna z najważniejszych kompozycji w historii rocka lat siedemdziesiątych. Śmiem twierdzić, że Oldfieid mógłby nie nagrać już niczego więcej - a pamiętano by o nim do dziś, i to nie tylko dlatego, że William Friedkin użył fragmentu Tubular Bells w słynnym Egzorcyście. Śmiem nawet twierdzić, że Mistrz cieszyłby się znacznie lepszą opinią u krytyków i nie tylko, gdyby... przestał nagrywać.

Wartość Dzwonów - nowatorstwo ich formy i barwność brzmienia - została niestety zdewaluowana przez następne dzieła niezmordowanego twórcy, z uporem maniaka powielającego ten sam muzyczny schemat przez kilka następnych lat. Bez wątpienia to właśnie skłoniło jakiegoś złośliwego rysownika do namalowania "śmierdzącej" wersji okładki Tubular Bells. Mimo pełnych uroku momentów, kompozycje Hergest Ridge, Ommadawn i Incantations nie broniły się w całości, irytowały powtórzeniami tych samych rozwiązań konstrukcyjnych i aranżacyjnych oraz identyczną, jakby bukoliczną aurą. Oldfield, który Tubular Bells nagrał właściwie sam, z niewielką pomocą innych instrumentalistów, najwyraźniej nie potrafił zrozumieć, że w samotności nie wykreuje już niczego pasjonujacego. Nie ukrywam, że przez długie lata kibicowałem mu, starając się desperacko doszukać pewnej świeżości w jego kolejnych dziełach. Ale dopiero w 1979 roku poczułem znowu wzruszenie, które towarzyszyło mi sześć lat wcześniej przy pierwszym słuchaniu Tubular Bells. Stało się to za sprawą znakomitej płyty koncertowej Exposed i bardzo rockowego, kipiącego energią albumu
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin