24 widoki góry fudżi hokusaia_kr33.doc

(1446 KB) Pobierz
24 widoki góry fudżi hokusaia

 

Roger Zelazny

 

24 widoki góry

Fudżi Hokusaia

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Maciej Raginiak

 

 

 


1.

 

WIDOK GÓRY FUDŻI Z OWARI

 

file:///F:/sm_prof/epub/78/OEBPS/images/h01.jpg

Kit żyje, chociaż jest pochowany niedaleko stąd, a ja jestem martwa, chociaż patrzę u schyłku dnia na lekkie, różowawe pasy chmur ponad górą w oddali; drzewo na pierwszym planie zapewnia odpowiedni kontrast. Stary bednarz obrócił się w proch, to samo stało się też z jego beczką, jak przypuszczam. Kit powiedział, że mnie kocha, i ja powiedziałam, że go kocham. Oboje mówiliśmy prawdę. Ale miłość może oznaczać wiele rzeczy. Może być narzędziem agresji albo mieć związek z chorobą.

Mam na imię Mari. Nie wiem, czy moje życie dopasuje się do kształtów, którym wyruszam na spotkanie podczas tej pielgrzymki. I czy dopasuje się do nich śmierć. To nie dlatego, że taki porządek mi odpowiada. Tak więc zacznij gdziekolwiek. Ruch po okręgu w którąkolwiek stronę - tak jak obręcz tej zaginionej beczki - powinien prowadzić do tego samego miejsca. Przybyłam, by zabić. Noszę ukrytą śmierć, by rzucić ją przeciw tajemnemu życiu. Obie rzeczy są nie do zniesienia. Porównałam ich znaczenie. Gdyby mnie to nie dotyczyło, nie wiem, co bym wybrała. Ale jestem tutaj, ja, Mari, i podążam za magicznymi krokami. Każda chwila jest całością, chociaż każda wymaga swej przeszłości. Nie rozumiem przyczyn, tylko ciągi zdarzeń. I dawno już zmęczyły mnie gry polegające na wywracaniu rzeczywistości do góry nogami. Wszystko będzie musiało stawać się przejrzystsze przy kolejnych warstwach mojej podróży i na podobieństwo delikatnej gry światła na mojej magicznej górze wszystko musi ulec zmianie. Muszę umrzeć trochę i żyć trochę w każdej chwili.

Zaczynam tutaj, ponieważ niedaleko stąd mieszkaliśmy. Odwiedziłam tamto miejsce wcześniej. Oczywiście się zmieniło. Przypominam sobie jego rękę na moim ramieniu, jego uśmiechniętą kiedyś twarz, jego stosy książek, zimne, płaskie oko jego terminalu komputerowego, znów jego ręce, ułożone do medytacji, jego inny wtedy uśmiech. Odległy i bliski. Jego ręce, na mnie. Potęga jego programów, łamiących, tworzących kody. Jego ręce. Śmiertelne. Kto by pomyślał, że wyrzeknie się tych szybko uderzających broni, delikatnych przyrządów, które wykręcały ciała? Albo mnie? Ścieżki… Ręce…

Wróciłam. To wszystko. Nie wiem, czy to wystarcza.

Stary bednarz w obręczy swej pracy… Na wpół pełny, na wpół pusty, na wpół aktywny, na wpół pasywny… Czy zrobię yin–yang z tego sławnego drzeworytu? Czy pozwolę mu przedstawiać Kita i mnie? Czy będę go widzieć jako wielkie Zero? Albo jako nieskończoność? A może to wszystko jest zbyt oczywiste? Jedna z tych uwag, których najlepiej nie wypowiadać? Nie zawsze jestem subtelna. Niech sobie stoi. Fudżi znajduje się w jej obrębie. Czyż to nie na Fudżi trzeba się wspiąć, by wytłumaczyć się ze swojego życia przed Bogiem albo bogami?

Nie zamierzam wspinać się na Fudżi ani się tłumaczyć - przed Bogiem lub przed czymkolwiek innym. Tylko niepewni i niezdecydowani potrzebują usprawiedliwień. Ja robię to, co muszę. Jeśli bóstwa mają jakieś pytania, mogą zejść z Fudżi i spytać mnie. Dopóki tego nie zrobią, nie będziemy ze sobą bliżej niż teraz. To, co transcendentne, powinno się podziwiać z daleka.

To prawda. Właśnie ja powinnam to wiedzieć. Ja, która posmakowałam transcendencji. Wiem też, że śmierć jest jedynym bogiem, który przychodzi, kiedy go wezwiesz.

Tradycja wymaga, by henro - pielgrzym - ubrany był w całości na biało. W białym nie jest mi do twarzy, a moja pielgrzymka to sprawa prywatna, tajemna, dopóki uda mi się zachować ją w sekrecie. Dzisiaj mam na sobie czerwoną bluzkę, lekką kurtkę, spodnie w kolorze khaki oraz mocne skórzane buty do wędrowania; związałam włosy; w plecaku trzymam moje rzeczy. Rzeczywiście jednak niosę kij, częściowo po to, aby wesprzeć się na nim, czego od czasu do czasu potrzebuję; częściowo także jako broń, gdyby zaszła taka potrzeba. Sprawnie posługuję się nim w obydwu tych przypadkach. Mówi się również, że laska ma symbolizować wiarę w skuteczność pielgrzymki. Zbyt trudno jest mi uwierzyć. Zadowolę się nadzieją.

W kieszeni kurtki mam małą książkę z reprodukcjami dwudziestu czterech spośród czterdziestu sześciu drzeworytów Hokusaia przedstawiających górę Fudżi. Dostałam ją w prezencie, dawno temu. Tradycja sprzeciwia się też temu, by pielgrzym podróżował samotnie - chodzi tu o praktyczne względy bezpieczeństwa, a także o towarzystwo. Duch Hokusaia jest zatem moim towarzyszem, zapewne przebywa bowiem w miejscach, które chcę odwiedzić, o ile mieszka gdziekolwiek. Nie ma innego towarzysza, którego pragnęłabym mieć w tej chwili, a czymże jest japońska sztuka bez ducha?

Przyjrzawszy się tej scenie, pomyślawszy to, co pomyślałam, odczuwszy to, co odczułam, ruszyłam w drogę. Żyłam trochę, umarłam trochę. Nie przebędę całej drogi pieszo. Ale dużą jej część tak. Są pewne rzeczy, których muszę unikać podczas tej podróży pełnej powitań i pożegnań. Prostota jest moim płaszczem ciemności i być może wędrówka ta dobrze mi zrobi.

Muszę uważać na zdrowie.


2.

 

WIDOK GÓRY FUDŻI Z PAWILONU HERBACIANEGO W JOSHIDA

 

file:///F:/sm_prof/epub/78/OEBPS/images/h02.jpg

Oglądam uważnie drzeworyt: łagodny błękit nieba o świcie, Fudżi z lewej, widziana za oknem herbaciarni przez dwie kobiety; inne wygięte, drzemiące postaci są niczym lalki na półce…

Teraz już tak tu nie jest. Odeszli, tak jak bednarz: ludzie, pawilon herbaciany, tamten świt. Góra i drzeworyt są jedynymi pozostałościami tej chwili. Ale to wystarcza.

Siedzę w jadalni schroniska, w którym spędziłam noc, zjadłam już śniadanie, stoi przede mną dzbanek z herbatą. Inni ludzie jedzą teraz, lecz nikt nie siedzi blisko mnie. Wybrałam ten stolik, gdyż widok za oknem przypomina ten z drzeworytu. Hokusai, mój cichy towarzysz, być może się uśmiecha. Pogoda była wystarczająco łaskawa, bym znów obozowała pod gołym niebem ostatniej nocy, ale jestem śmiertelnie poważna podczas mojej pielgrzymki do nie istniejących już scen, w tej podróży w sprawach życia i śmierci, w jaką wyruszyłam. Częściowo chodzi w niej o poszukiwanie, częściowo zaś o czekanie. Jest całkiem prawdopodobne, że podróż może się w każdej chwili skrócić. Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale wzory życia rzadko były zgodne z moimi nadziejami - czy też, jeśli już o tym mowa, z logiką, pragnieniem, pustką albo jakimikolwiek moimi wzorami, z którymi je porównywałam.

To w ogóle nie jest odpowiednie nastawienie ani zajęcie na początek dnia. Wypiję herbatę i popatrzę na górę. Niebo zmienia się nawet teraz, gdy patrzę…

Zmiany… Muszę zachować ostrożność, gdy będę opuszczać to miejsce. Są okolice, których trzeba unikać, środki zaradcze, które trzeba przedsięwziąć. Opracowałam wszystkie ruchy - najpierw odstawię filiżankę, potem wstanę, obrócę się, zabiorę mój ekwipunek, wyruszę - do chwili, gdy znajdę się z powrotem na otwartym terenie. Muszę wciąż tworzyć wzory, bo świat jest osią liczbową, w każdym miejscu gęstą. Ryzykuję trochę, będąc tutaj.

Po wczorajszej całodziennej wędrówce nie jestem tak zmęczona, jak się spodziewałam, i uznaję to za dobry znak. Próbowałam utrzymać dobrą kondycję, na przekór wszystkiemu. Po mojej prawej wisi na ścianie zwój przedstawiający tygrysa i jego także chcę uważać za dobry omen. Urodziłam się w Roku Tygrysa i siła oraz ciche ruchy wielkiego pręgowanego kota są tym, czego potrzebuję najbardziej. Twoje zdrowie, Shere Khanie, kocie, który chadza własnymi drogami. Musimy być twardzi w odpowiednim czasie, delikatni we właściwym momencie… Wybór odpowiedniej chwili.

Łączyła nas, Kita i mnie, prawie telepatyczna więź, od tego trzeba zacząć. Przyciągała nas do siebie, umacniała się w miarę upływu spędzonych razem lat. Empatia, bliskość, medytacja… Miłość? A zatem miłość może być bronią. Pozwól wirować jej monecie, a upadnie tak, że yang będzie u góry.

Płoń jasno, Shere Khanie, w dżungli serca. Tym razem my jesteśmy myśliwym. Wybór odpowiedniej chwili jest wszystkim - i suki, okazja…

Patrzę na przemiany nieba, aż osiąga ono jednolitą jasność i tak już zostaje. Kończę herbatę. Wstaję i idę po moje rzeczy, zarzucam na ramiona plecak, biorę laskę. Ruszam w stronę krótkiego przedsionka, który prowadzi do bocznych drzwi.

- Proszę pani! Proszę pani!

Jest to jeden z pracowników, niski mężczyzna; widać, że jest zaskoczony.

- Tak?

Wskazuje ruchem głowy mój plecak.

- Opuszcza nas pani?

- Tak.

- Nie wymeldowała się pani.

- Zostawiłam zapłatę za pokój w kopercie na szafce. Jest na niej napisane „kasjer”. Wczoraj wieczorem dowiedziałam się, jaka jest właściwa suma.

- Musi się pani wymeldować w recepcji.

- Nie meldowałam się w recepcji. Nie będę się wymeldowywać w recepcji. Jeśli pan chce, pójdę z panem z powrotem do pokoju i pokażę, gdzie zostawiłam zapłatę.

- Przykro mi, ale trzeba to zrobić u kasjerki.

- Mnie też jest przykro, ale zostawiłam zapłatę i nie pójdę do recepcji.

- To wbrew przepisom. Będę musiał wezwać kierownika.

Wzdycham.

- Nie - mówię. - Nie chcę tego. Pójdę do holu i poradzę sobie z wymeldowaniem tak samo, jak dałam sobie radę z zameldowaniem.

Wracam tą samą drogą. Skręcam w lewo w stronę holu.

- Pani pieniądze. Jeśli zostawiła je pani w pokoju, musi je pani zabrać i przynieść - mówi.

Kręcę głową.

- Zostawiłam także klucz.

Wchodzę do holu. Idę w stronę krzesła stojącego w rogu najbardziej oddalonym od recepcji. Siadam. Niski mężczyzna przyszedł tam za mną.

- Czy zechciałby pan powiedzieć w recepcji, że chcę się wymeldować?

- Numer pani pokoju…?

- Siedemnaście.

Kłania się nieznacznie i podchodzi do lady. Rozmawia z jakąś kobietą, a ta spogląda na mnie kilka razy. Nie słyszę ich słów. Wreszcie mężczyzna bierze od niej klucz i odchodzi. Kobieta uśmiecha się do mnie.

- On przyniesie klucz i pieniądze z pani pokoju - mówi. - Czy podobało się pani u nas?

- Tak - odpowiadam. - Jeżeli sprawa jest załatwiona, to już pójdę.

Zaczynam wstawać.

- Proszę zaczekać, aż skończę papierkową roboty i dam pani rachunek - mówi ona.

- Nie chcę rachunku.

- Przepisy wymagają, bym go pani dała.

Siadam znowu. Trzymam laskę między kolanami. Ściskam ją obiema rękami. Jeśli spróbuję teraz wyjść, ona prawdopodobnie wezwie kierownika. Nie chcę jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagi. Czekam. Kontroluję oddech. Oczyszczam umysł.

Po pewnym czasie mężczyzna wraca. Wręcza jej klucz i kopertę. Ona przerzuca papiery. Wkłada formularz do maszyny. Krótko stukoczą klawisze. Wyjmuje formularz i przygląda mu się. Liczy pieniądze w kopercie.

- Ma pani dokładnie odliczoną kwotę, pani Smith. Oto pani rachunek.

Odrywa z rachunku górny arkusz. W powietrzu daje się wyczuć coś dziwnego, jakby zaledwie przed sekundą uderzył tutaj piorun. Szybko wstaję.

- Proszę mi powiedzieć, czy to jest prywatna firma, czy część sieci?

Idę już wtedy przed siebie, bo znam odpowiedź, nim ona to powie. Odczucie jest intensywniejsze, dotyczy określonego miejsca.

- Jesteśmy częścią sieci - odpowiada, rozglądając się niespokojnie.

- Z centralną księgowością?

- Tak.

Za tym szczególnym miejscem, w którym zmysły łączą się, by opisać rzeczywistość, widzę sylwetkę podobnego do nietoperza epigona, która kształtuje się obok niej. Ona czuje już jego obecność, lecz tego nie rozumie. Moim sposobem jest om chi uch, jak mówią Chińczycy: natychmiastowe działanie, bez myślenia czy wahania. Wyciągam rękę w stronę blatu, kładę na nim pod odpowiednim kątem moją laskę, pochylam się, jakbym chciała wziąć rachunek, i trącam łokciem laskę, tak że ześlizguje się i spada po drugiej stronie blatu, a jej mały metalowy koniuszek opiera się o obudowę terminalu komputerowego. Natychmiast gasną górne światła. Epigon upada i znika.

- Awaria zasilania - zauważam, podnosząc laskę i odchodząc. - Do widzenia.

Słyszę, jak woła do chłopca hotelowego, żeby sprawdził skrzynkę z bezpiecznikami.

Wychodzę z holu i idę do toalety, gdzie biorę tabletkę, tak na wszelki wypadek. Potem wracam do krótkiego korytarza i opuszczam budynek. Przypuszczałam, że wcześniej czy później to się zdarzy, więc poczyniłam pewne przygotowania. Tym razem mikropołączenia w mojej lasce wystarczyły, chociaż wolałabym, by zdarzyło się to później; być może skorzystam na tym, że przytrafiło mi się to właśnie teraz. Mam w sobie więcej życia, więcej rzeczy dostrzegam wokół po tym pokazie niebezpieczeństwa. To uczucie, ta wiedza przydadzą mi się.

A on mnie nie dosięgnął. Niczego nie dokonał. Zasadnicza sytuacja nie uległa zmianie. Jestem szczęśliwa, że skorzystałam, zapłaciwszy tak niską cenę.

A jednak pragnę być daleko stąd, na wsi, gdzie ja jestem silna, a on słaby.

Wchodzę w nowy dzień, fragment mojego życia zostaje na górze, takiej jaka była w porze śniadania.


3.

 

WIDOK GÓRY FUDŻI Z HODOGAI

 

file:///F:/sm_prof/epub/78/OEBPS/images/h03.jpg

Znajduję miejsce z wykręconymi sosnami przy Tokaido i zatrzymuję się, by popatrzeć przez nie na Fudżi. Podróżni, którzy mijają mnie w pierwszej godzinie mojego czuwania, nie wyglądają jak ci u Hokusaia, ale to nieważne. Koń, lektyka, niebieskie ubiory, duże kapelusze - odeszły w przeszłość, podróżują teraz bez końca na drzeworycie. Kupiec czy szlachcic, złodziej czy służący - postanawiam traktować ich jako pielgrzymów takiego czy innego rodzaju, nawet jeśli jest to tylko pielgrzymka ku życiu, przez życie i poza życie. Moja chorowitość, muszę to wyjaśnić, jest wytłumaczalna, jako że przez cały czas potrzebuję dodatkowych dawek lekarstwa. Teraz jednak czuję się dobrze i nie wiem, czy to lekarstwo, czy może medytacja odpowiadają za to, że lepiej dostrzegam subtelności światła. Wydaje się niemal, że Fudżi przesuwa się, kiedy się jej przyglądam.

Pielgrzymi… Przypominam sobie o wędrówkach Matsuo Bashō, który powiedział, że wszyscy jesteśmy podróżnikami w każdej minucie naszego życia. Przypominam sobie też jego rozmyślania na temat lagun w Matsushimie i Kisagacie: pierwsza obdarzona jest pięknem radosnym, druga pięknem twarzy we łzach. Myślę o cerze i wyrazach twarzy Fudżi i jestem zakłopotana. Smutek? Pokuta? Radość? Zachwyt? Zlewają się i przesuwają. Brakuje mi geniuszu Basho, bym mogła uchwycić je wszystkie w jednym znaku. A nawet on… Nie wiem. Rozmawiają ze sobą pokrewne dusze, lecz mowa musi przebyć otchłań. Fascynacja zawsze łączy się z pewnym brakiem zrozumienia. Na razie patrzenie wystarcza.

Pielgrzymi… Gdy wpatruję się w drzeworyt, myślę również o Chaucerze. Jego wędrowcy dobrze się bawili. Opowiadali sobie sprośne historyjki, romanse i opowieści z morałem. Jedli, pili i żartowali z siebie. Canterbury było ich Fudżi. Przyjęcie trwało przez całą drogę. Książka kończy się, nim docierają do celu. Słusznie.

Nie jestem suką bez poczucia humoru. Być może Fudżi w gruncie rzeczy śmieje się ze mnie. Jeśli tak, bardzo chciałabym się do tego śmiechu przyłączyć. Naprawdę nie lubię takich nastrojów, więc odrobina medytacji interruptus byłaby mile widziana, gdyby tylko pokazał się odpowiedni obiekt. Poważniejsze tajemnice życia nie mogą się poruszać na najwyższych obrotach przez cały czas. Jeśli one mogą sobie zrobić przerwę, ja też jej chcę. Być może jutro…

Cholera! Muszą istnieć przynajmniej podejrzenia, że tu jestem, inaczej epigon by się nie pojawił. A jednak byłam bardzo uważna. Podejrzenie to nie to samo co pewność, a jestem przekonana, że zareagowałam wystarczająco szybko, by nie dopuścić do jego potwierdzenia. Obecnie nie można mnie dosięgnąć ani się o mnie dowiedzieć. Schroniłam się w sztuce Hokusaia.

Mogłam przeżyć resztę moich dni na spokojnym wybrzeżu Oregonu. To miejsce nie było pozbawione zalet. Ale chyba to Rilke powiedział, iż życie jest grą, do której musimy przystąpić, nim poznamy jej reguły. Czy kiedykolwiek je sobie przyswajamy? Czy reguły naprawdę istnieją?

Być może czytuję zbyt wielu poetów.

Jednak coś, co wydaje mi się regułą, wymaga, bym podjęła ten wysiłek. Sprawiedliwość, obowiązek, zemsta, obrona - czy muszę rozpatrywać każdą z tych rzeczy i określać, w ilu procentach to właśnie ona mną kieruje? Jestem tutaj, ponieważ tu jestem, ponieważ przestrzegam reguł - jakiekolwiek mogą być. Moje pojmowanie ogranicza się do ciągów.

Z nim tak nie jest. On zawsze potrafił dokonać intuicyjnego przeskoku. Kit był uczonym, naukowcem, poetą. Tyle bogactwa. Jestem mniej warta pod każdym względem.

Kokuzo, strażniku urodzonych w Roku Tygrysa, rozprosz ten nastrój. Nie chcę go. To nie ja. Niech to będzie podrażnienie starych ran, nawet odnowienie demielinizacji. Ale nie pozwól, bym to była ja. I skończ z tym prędko. Jestem zniechęcona, i nie bez przyczyny. Daj mi siłę, bym mogła odsunąć od siebie smutki, Buszujący w Bambusie, panie tych, którzy noszą pasy. Zabierz przygnębienie, pozwól mi wziąć się w garść, natchnij mnie siłą. Przywróć mi równowagę.

Patrzę na grę światła. Słyszę skądś śpiewy dzieci. Po pewnym czasie zaczyna padać łagodny deszcz. Narzucam poncho i wciąż patrzę. Jestem bardzo zmęczona, lecz chcę zobaczyć, jak Fudżi wyłania się z mgły, która się uniosła. Piję małymi łykami wodę i trochę brandy. Pozostaje tylko leciutki zarys. Fudżi staje się górą–widmem z taoistycznego malowidła. Czekam, aż niebo zaczyna ciemnieć. Wiem, że góra znów nie przyjdzie do mnie tego dnia i że muszę znaleźć suche miejsce do spania. Takie muszą być moje lekcje z Hodogai: Zmierzaj ku teraźniejszości. Nie próbuj wygładzać ideałów. Miej dość rozsądku, by wejść do środka, kiedy pada.

Potykając się, idę w bok przez mały las. Stodoła, obora, garaż… Cokolwiek stanie między mną a niebem, będzie się nadawać.

Po jakimś czasie znajduję takie miejsce. Żaden bóg nie zwraca się do mnie we śnie.


4.

 

WIDOK GÓRY FUDŻI Z TAMAGAWY.

 

file:///F:/sm_prof/epub/78/OEBPS/images/h04.jpg

Porównuję drzeworyt z rzeczywistością. Tym razem jest nieźle. Konia i mężczyzny nie ma na wybrzeżu, ale na wodzie unosi się mała łódka. Na pewno nie jest tego samego rodzaju i nie potrafię powiedzieć, czy przewożone jest w niej drewno na opał, ale to wystarczy. Byłabym zdziwiona, gdybym odkryła całkowitą zgodność. Łódka oddala się ode mnie. Zaróżowione o świcie niebo odbija się w przestrzeniach wody daleko od brzegu i w pasach śniegu przy wierzchołku Fudżi. Przewoźnik na drzeworycie odpycha łódź drągiem coraz dalej od brzegu. Charon? Nie, dziś jestem radośniejsza, niż byłam w Hodogai. To za mały statek na Narrenschiff, zbyt wolny, by mógł być Latającym Holendrem. La navicella. Tak. La navicella del mio ingegno: „mała barka mojego dowcipu, na której Dante podniósł żagiel, podążając do tego drugiego królestwa, Czyśćca. A zatem Fudżi… Być może. Otchłanie piekielne w dole, niebiosa w górze, a Fudżi pośrodku - stacja, przerwa w podróży, przystanek końcowy. Niezła metafora w przypadku pielgrzyma, który mógłby użyć środka na przeczyszczenie. Odpowiednia. Ponieważ obejmuje ogień i ziemię, a także powietrze, gdy moje spojrzenie przebiega nad wodą. Przejście, zmiana. Przemijam.

Pogodny nastrój pryska i kończę rozmyślania, gdy mały żółty samolot, który wyłonił się nie wiadomo skąd na lewo ode mnie, schodzi nad wodę. Po paru chwilach dociera do mnie podobne do owadziego bzyczenie jego silnika. Szybko traci wysokość, przelatuje nisko nad wodą, potem zawraca i dociera do punktu wyjścia, tym razem zakręcając nad linię wybrzeża. Gdy zbliża się do miejsca, w którym przeleci najbliżej mnie, dostrzegam błysk odbitego światła w kabinie. Obiektyw? Jeżeli tak, to jest już za późno, by ukryć się przed jego tropiącym okiem. Wkładam rękę do kieszeni na piersi i wyjmuję własny mały, szary cylinder. Zrzucam pokrywki paznokciem kciuka i podnoszę go, żeby popatrzeć przez okular. Chwilę zajmuje zlokalizowanie celu, następną ustawienie ostrości…

Pilot to mężczyzna, a gdy samolot, przechyliwszy się, wchodzi w wiraż, dostrzegam tylko jego nieznajomy profil. Czy to, co miał w lewym uchu, to złoty kolczyk?

Samolot odleciał w kierunku, z którego się zjawił. I już nie wraca.

Jestem wstrząśnięta. Ktoś przeleciał obok mnie tylko po to, by mi się przyjrzeć. Jak mnie znalazł? I czego chciał? Jeśli był przedstawicielem tego, czego się najbardziej obawiam, znaczy to, że atak przebiega zupełnie inaczej, niż się spodziewałam.

Zaciskam dłoń w pięść i klnę cicho. Nie jestem przygotowana. Czy taka ma być historia całego mojego życia? Zawsze gotowa na niewłaściwą rzecz we właściwym czasie? Zawsze zaniedbująca to, co liczy się najbardziej?

Na przykład Kendrę?

Ochraniam ją, jest jedną z przyczyn, dla których tu przebywam. Jeżeli to przedsięwzięcie się powiedzie, wypełnię przynajmniej część zobowiązań wobec niej. Nawet jeśli nigdy się nie dowie, nawet jeśli nigdy nie zrozumie…

Wypieram z umysłu wszystkie myśli o mojej córce. Gdyby on nawet tylko podejrzewał…

Teraźniejszość. Wróć do teraźniejszości. Nie trwoń energii na zajmowanie się przeszłością. Stoję na czwartej stacji mojej pielgrzymki i ktoś mnie uważnie ogląda. Na trzeciej próbował się ukształtować epigon. Niezwykle uważałam, wracając do Japonii. Wjechałam tu na fałszywych dokumentach, podróżuję pod przybranym nazwiskiem. Przez lata mój wygląd nieco się zmienił, a ja pomogłam tym zmianom, przyciemniając włosy i cerę, ubierając się inaczej niż zazwyczaj, inaczej mówiąc, inaczej chodząc, jedząc inne potrawy - wszystko to było dla mnie łatwiejsze niż większość innych rzeczy dzięki praktyce, jaką miałam w przeszłości. Przeszłość… Jeszcze raz, do diabła z nią! Czy mogła działać przeciw mnie nawet w tej sprawie? Do diabła z przeszłością! Epigon i prawdopodobnie obserwujący mnie człow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin