Pajzderska Helena Janina - ZGUBIONA.pdf

(230 KB) Pobierz
Pajzderska Helena Janina
Zgubiona
I.
Więc to nieodwołalnie dzisiaj?
— Dzisiaj!
Pytanie wymówił głos męzki, odpowiedź — kobiecy. Oba były młode, dźwięczne i
bardzo smutne, jak ci, do których należały.
Mężczyzna siedział w rogu szerokiej, starej kanapy, opierał się łokciem o wytarty,
spłowiały adamaszek jej poręczy, i białą, chudą ręką podtrzymywał głowę zwieszoną
na piersi. W tem pochyleniu rysy jego regularne i pociągające wydawały się
zmęczone i ostre, a ciemne oczy patrzyły prawie ponuro z pod szerokiego,
inteligentnego czoła na klęczącą pośrodku pokoju kobietę.
Ta była blada i wątła.
Miała wiele słodyczy w spojrzeniu ciemnych także oczu i wiele stanowczości w
rysunku różowych ust. Bujne, złotawe włosy, skręcone w gruby węzeł
przytrzymywała z tyłu głowy wielka czarna szpilka, a czarna gładka suknia, niklejszą
jeszcze czyniąca
jej kibić, roztaczała się na podłodze szeroką żałobną oszewką. Drobne jej ręce
napełniały wielki kufer rozrzuconemi dokoła przedmiotami, ale wzrok, odrywając
się, często od tego zajęcia, spoczywał przelotem na zachmurzonej twarzy młodego
człowieka, i wtedy usta jej drgały lekko i zaciskały się jakby dla stłumienia
wyrazów, co się na nie cisnęły.
W pokoju, po zamianie powyższych dwóch zdań, panowało zupełne milczenie;
Wązkie podwórze i wysoka frontowa kamienica oddzielały go od ulicznego gwaru i
turkotu, który dochodził tu przecież słabym i stłumionym odgłosem, przypominając
sąsiedztwo wielkiego miasta. Przez ogołocone z firanek okna płynęło światło
jednego z najposępniejszych, październikowych dni, zabarwione od przeciwległego
muru żółtawym odcieniem. W tem oświetleniu cały pokój, mający niby pozór
saloniku, wyglądał smutno i chorobliwie, począwszy od perłowego niegdyś obicja, a
skończywszy na wyblakłej, łysemi plamami poznaczonej posadzce. Sprzęty po
kątach stały tak, jakby je w chwili zniechęcenia popchnęła rozdrażniona ręka; jeden
tylko fortepian połyskiwał otwartą klawiaturą, jakby zadowolony z siebie poczciwiec
żółtawemi zębami w szerokim, dobrodusznym uśmiechu.
Przez otwarte pojedyńcze drzwi widać było drugi, mniejszy pokoik. Stały w nim dwa
puste łóżka, na środku tłumok z pościelą i otwarta wypróżniona szafa. Flaszeczki i
recepty walające
się na oknie i stoliku, oraz nieokreślona woń lekarstw mówiły o niedawnej chorobie,
która nie musiała ztąd odejść z niczem, sądząc po żałobnej sukni młodej kobiety.
Ona tymczasem skończyła pakować kufer i wstawszy z klęczek, z lekkiemi
rumieńcami utrudzenia na policzkach, podeszła do zadumanego na kanapie
mężczyzny.
— Nie bądź tak smutny, Maryanie — rzekła, kładąc mu rękę na ramieniu — przecież
nie rozstajemy się na zawsze. Byłam dziś u panny Waleryi, wiesz, tej staruszki, która
czasem odwiedzała mamę, i prosiłam jej, żebyśmy się kiedyniekiedy widywać u niej
mogli. Dam ci jej adres, i...
— Widywać u niej kiedyniekiedy — przerwał z goryczą — piękna pociecha, zaiste!
To znaczy siedzieć naprzeciwko siebie przez parę godzin pod okiem starej dewotki,
prowadzić obojętną rozmowę z uwzględnieniem jej pobożnych uszu i rozejść się po
to, żeby za parę tygodni spotkać się napowrót w tych samych warunkach i znowu się
rozejść, i tak dalej i dalej, dopóki panna Walerya nie przeniesie się do wieczności,
albo...
Urwał i poruszył się niecierpliwie.
— Albo co? — spytała spokojnie kobieta.
— Albo dopóki które z nas, sprzykrzywszy sobie te rozkoszne wizyty, nie obejrzy
się za przyjemniejszem spędzeniem czasu — odparł prawie szorstko.
— Sądzisz więc, że cię to tak prędko znudzi? — rzekła łagodnie ona — bo mnie
chyba nie możesz mieć na myśli?.
Maryan wziął zwolna rączkę, spoczywającą wciąż na jego ramieniu, i przycisnął ją
do ust w długim pocałunku.
— Przebacz — Bronisiu — wymówił — jestem zły i niegodziwy: zamiast pocieszać,
dręczę cię tylko zawsze, ale gdybyś wiedziała, co się we mnie dzieje gdy patrzę na
ciebie, idącą między ludzi, na tę ciężką niewdzięczną pracę, i nie mogę ci
powiedzieć: zostań przy mnie, bo i cóżbym ci dał?... większe tylko troski i
cierpienia! Gdybyś wiedziała, jak mnie to strasznie boli!
Obiema dłońmi przycisnął jej rękę do piersi i wpatrzył się w nią z wyrazem, aż nadto
prawdziwość słów jego stwierdzającym.
Ona starała się uśmiechnąć drżącemi ustami, które jej odmówiły posłuszeństwa.
Zajęła więc tylko miejsce, które jej Maryan na kanapie zrobił, i znowu nastało
milczenie.
A gdy tak siedzieli blizko siebie, zapatrzeni w przeciwległą ścianę, zdając się każde z
osobna podążać za biegiem myśli posępniejszych niż ten bezsłoneczny, jesienny
dzień, trudno było odgadnąć stosunek, jaki ich łączył.
Mogli być zarówno mężem i żoną, jak bratem i siostrą. Nie byli przecież ani jednem,
ani drugiem, nie byli nawet parą narzeczonych; pomiędzy nimi
stała tylko miłość, dziwna, smutna, wyjątkowa miłość, Będąca nie jak ogniwo, lecz
jak mur, o który opierali się oboje, ale który spoić ich nie był w stanie.
— Straszna to jednak rzecz — ozwał się pierwszy Maryan — wiedzieć, że jutro
koniecznie nastąpić musi, a nie mieć w tem jutrze żadnej przyszłości, żadnej nadziei;
szarpać zdrowie, siły, ducha po to tylko, aby mieć usta niegłodne i ciało nienagie i
kawałek dachu nad głową; żyć. tylko dla przedłużenia życia, które nam, jak
wyciśnięta cytryna, ani kropli ożywczego soku dać nie może! I żeby chociaż mieć tę
pociechę, żeśmy sami kiedyś wycisnęli tę cytrynę, łatwiejby się teraz umierało z
pragnienia, ale tak...
Zerwał się z kanapy, i przeszedłszy parę razy pokój, stanął przed Bronisią, która go
słuchała nie podnosząc oczu.
— Patrz, Bronisiu — zawołał gwałtownie — przecież my jesteśmy młodzi, przecież
my mamy jakieś prawa do szczęścia, równie dobre, jak każdy kwiat, co się rozwija,
ma prawo do słońca! I cóż nam z tych praw? Oto ja ciebie kocham i ty mnie kochasz,
a jednak rozejdziemy się jak obcy, bo ten chleb, dla którego sprzedajemy samych
siebie, wyżywićby nas nie mógł. W tym wieku, w którym wszystko uśmiechać się do
nas powinno, będziemy musieli poprzestać na garstce wspomnień... tylko
wspomnień... i to jakich! Bo czyż nam to wy
starczyć może, Bronisiu, że serca nasze zrozumiały się przed trzema laty, żem ja
odtąd przychodził tu codziennie popatrzeć na ciebie, posłuchać czytania, którem
wieczorami rozrywałaś schorowaną matkę, szepnąć ci czasem, że cię kocham, i
pożegnać cię, nie śmiejąc nawet na dobranoc czoła twego, dotknąć ustami! Powiesz
mi, że to były bardzo piękne i kochane chwile, że teraz, gdy nam ich zbraknie,
stokroć nam się droższemi staną. Prawda! Ależ, Bronisiu, jasny wschód słońca
dziwnie bladym się wyda, gdy ma być zarazem południem, a my podobno już
przeżyliśmy takie południe!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin