Erle Stanley Gardner
Aksamitne pazurki
Przełożył Krzysztof Zarzecki
ISKRY WARSZAWA 1988
Tytuł oryginału
THE CASE OF THE VELVET CLAWS
Ilustracja na okładce Wiesław Rosocha
Układ typograficzny Zbigniew Czarnecki
Redaktor
Zofia Uhrynowska
Redaktor techniczny Elżbieta Kozak
Korektor Danuta Wołodko
Wydanie III
ISBN 83-207-1110-X
Copyright IQ 1933 by Erle Stanley Gardner
Polish translation o copyright by Krzysztof Zarzecki, Warszawa
Osoby w kolejności pojawiania się
Perry Mason, adwokat, który miał zwyczaj walczyć i ucierać nosa próbującym go wodzić za nos
Della Street, która była wiernym Piętaszkiem w spódnicy, a często (za często) także Sobotaszkiem i Niedzielaszkiem
Ewa Griffin, osoba dobrze ubrana i dobrze sytuowana, w której jednak coś nie grało
Paul Drake, detektyw, który się dogrzebał ciekawych wiadomości o georgijskich liliach i tychże lilii amatorach
Frank Locke, redaktor „Pikantnych Wiadomości”, który był wprawdzie południowcem, ale bynajmniej nie dżentelmenem
Sidney Drumm, który zapomniał, że gdzie Perry Mason drwa rąbie, tam wióry lecą
George C. Belter, który tak długo zarabiał szantażem, aż w końcu zarobił
Pani Belter, która miała własną wolę i maczała aksamitne paluszki w atramencie
Harrison Burke, kongresmen, który poczytywał sobie za obowiązek niedopuszczenie do wiadomości swoich wyborców, że jest zamieszany w morderstwo
Bill Hoffman, sierżant policji, który chciał dostać w swoje ręce adwokata, całego adwokata i tylko adwokata
Carl Griffin, siostrzeniec Beltera, który uchodził za złotego, oj, złotego młodzieńca
Pani Veitch, gosposia, która wyglądała jak mumia i milczała jak grób
Norma Veitch, dziewczyna, której w głowie było małżeństwo
Estera Linten, która by powetować sobie wczesne przebudzenie, zdecydowała, że sen zmorzył ją wcześniej poprzedniego wieczoru
Sol Steinburg, właściciel lombardu, który celował w odgrywaniu komedii
Artur Atwood, który nie oparł się sztuczkom pani Belter
Harry Loring, który nie był pewny, czy ma dwie żony, czy nie ma żadnej
Rozdział 1
Jesienne słońce prażyło przez okno.
Perry Mason siedział przy wielkim biurku. Sprawiał wrażenie człowieka, który na coś oczekuje. Na jego nieruchomej twarzy malowało się skupienie szachisty pochylonego nad szachownicą. Była to jedna z tych twarzy, w których tylko oczy zmieniają wyraz. Miał w sobie coś z intelektualisty i coś z zapaśnika, który z niewyczerpaną cierpliwością potrafi manewrować przeciwnikiem, aby go ustawić w odpowiedniej pozycji i znokautować jednym potężnym ciosem.
Gabinet był pełen półek z książkami w skórzanych oprawach. W rogu stał wielki sejf. Poza tym znajdowały się tu dwa krzesła oraz fotel obrotowy, w którym w tej chwili siedział Perry Mason. Wszystko cechowała surowa prostota i celowość, tak jakby pokojowi udzieliło się coś z osobowości człowieka, który go zajmuje.
Drzwi się otworzyły i do gabinetu wsunęła się sekretarka Masona, Della Street. Zamknęła za sobą drzwi.
- Kobieta - powiedziała. - Mówi, że się nazywa Ewa Griffin.
Perry Mason zmierzył ją spokojnym wzrokiem.
- A ty uważasz, że się tak nie nazywa?Potrząsnęła głową.
- Jest w niej coś podejrzanego. Przejrzałam wszystkich Griffinów w książce telefonicznej. Nie ma żadnego pod adresem, który podała. Zaglądałam także do książki adresowej, z tym samym rezultatem. Jest kupa różnych Griffinów, ale nie ma ani jednej Ewy Griffin. Ani żadnego Griffina pod tym adresem.
- Jaki to adres? - zapytał Mason.
- 2271 Grove Street.
Perry Mason zapisał na kawałku papieru.
- Wprowadź ją - powiedział.
- Dobrze - odparła Della Street. - Chciałam cię tylko ostrzec, że coś mi się w niej nie podoba.
Della Street miała szczupłą figurę i śmiałe spojrzenie. Przy swoich dwudziestu siedmiu latach należała do młodych kobiet, które śledzą życie bystrym okiem i nie pozwalają się zwieść pozorom. Stała w drzwiach, patrząc na Perry Masona spokojnie, ale nieustępliwie.
- Wolałabym - powiedziała - żebyś sprawdził, co to za jedna, nim weźmiesz sprawę.
- Intuicja? - zapytał Perry Mason.
- Nazwijmy to intuicją - odparła z uśmiechem.Perry Mason kiwnął głową. Nie zmienił wyrazu
twarzy, patrzył tylko uważniej.
- Dobrze. Wprowadź ją, zobaczę.
Della Street zamknęła za sobą drzwi, ale nie zdjęła dłoni z klamki. Po paru sekundach drzwi się uchyliły i do gabinetu weszła kobieta. Poruszała się ze swobodną pewnością siebie. Mogła być tuż po trzydziestce albo tuż przed trzydziestką. Była dobrze ubrana i wszystko wskazywało, że umie o siebie dbać. Nim popatrzyła na mężczyznę za biurkiem, obrzuciła szybkim spojrzeniem gabinet.
- Proszę, niech pani siada - powiedział Perry Mason.
Spojrzała teraz na niego i po jej twarzy przemknęło coś na kształt irytacji. Była widocznie przyzwyczajona, że mężczyźni wstają, kiedy wchodzi do pokoju, i w ogóle traktują ją z galanterią należną jej płci i pozycji społecznej. Przez moment zdawało się, że ma chęć zignorować zaproszenie, ale w końcu podeszła i usiadła na krześle po drugiej stronie biurka. Podniosła wzrok na Perry Masona.
- Słucham - powiedział.
- Pan Mason? Mecenas Mason?
- Tak jest.
Błękitne oczy, którymi go mierzyła nieufnie, taksująco, nagle się rozszerzyły, jakby poruszone świadomym wysiłkiem woli. Nadało to jej twarzy wyraz dziecinnej niewinności.
- Jestem w kłopocie - powiedziała.
Perry Mason skinął tylko głową - wyznania takie były dla niego chlebem powszednim. Ponieważ milczała, wyjaśnił:
- Ludzie zazwyczaj przychodzą tutaj z kłopotami.
- Nie można powiedzieć, żeby mi pan ułatwiał rozmowę - rzekła raptem kobieta. - Większość adwokatów, u których zasięgałam porady...
Urwała równie nieoczekiwanie. Perry Mason posłał jej uśmiech. Podniósł się powoli z fotela, położył dłonie na brzegu biurka i oparł się na nich całym ciężarem, pochylony w jej kierunku.
- Tak, wiem - powiedział. - Większość adwokatów, u których pani zasięgała porady, miała eleganckie kancelarie i tuziny aplikantów, którzy biegali tam i z powrotem. Płaciła im pani kupę pieniędzy i niewiele pani z tego miała pożytku. Kłaniali się nisko,szurali nogami, kiedy pani wchodziła do pokoju, i żądali słonych zaliczek. Ale kiedy się pani znalazła w prawdziwych opałach, nie ma pani odwagi do nich pójść.
Jej szeroko rozwarte oczy zwęziły się nieco. Mierzyli się wzrokiem przez dwie, trzy sekundy, po czym kobieta spuściła oczy. Perry Mason ciągnął wolno i dobitnie, ale bez podnoszenia głosu:
- Ja jestem inny. Mam klientów, bo o nich walczę, bo walczę o ich interesy. Nikt nigdy nie zwrócił się do mnie o zawiązanie spółki i nigdy jeszcze nie uwierzytelniałem testamentu. Nie wiem, czy sporządziłem w życiu tuzin umów, i nie wiem, czy umiałbym wnieść zastrzeżenie hipoteczne. Ludzie przychodzą do mnie nie dlatego, że im się podoba mój nos, i nie dlatego, że mnie znają z klubu. Przychodzą, bo potrzebują takiego rodzaju usług, jakie tylko ja potrafię świadczyć.
Podniosła na niego wzrok.
- Właśnie, jakiego rodzaju usługi potrafi pan świadczyć, panie Mason? - zapytała.
Rzucił w odpowiedzi dwa słowa:
- Potrafię walczyć! Energicznie pokiwała głową.
- Właśnie tego potrzebuję.
Perry Mason usiadł z powrotem w fotelu obrotowym i zapalił papierosa. Atmosfera wydawała się oczyszczona, jakby to starcie dwóch indywidualności wywołało burzę elektryczną, która odświeżyła powietrze.
- No, dobrze - powiedział. - Już dosyć czasu straciliśmy na wstępy. Może by pani wreszcie przystąpiła do rzeczy i powiedziała, czego pani ode mnie chce. Niech pani mi najpierw powie, kim pani jest i w jaki sposób pani do innie trafiła. Może od tego będzie pani najłatwiej zacząć.
Jęła teraz mówić szybko, jakby recytowała wyuczoną lekcję:
- Jestem zamężna. Nazywam się Ewa Griffin i mieszkam pod numerem 2271 na Grove Street. Mam kłopot, z którym nie mogę się zwrócić do żadnego ze swoich dotychczasowych adwokatów. O panu powiedziała mi przyjaciółka, która prosiła, żeby jej nazwiskopozostało w tajemnicy. Powiedziała, że pan jest czymś więcej niż zwykłym adwokatem. Że pan trafi wszędzie i załatwi każdą sprawę. - Zamilkła na chwilę, po czym spytała: - Czy to prawda?
Perry Mason kiwnął głową.
- Chyba tak. Adwokaci zwykle angażują do pomocy aplikantów i detektywów, żeby im przygotowali sprawę i dostarczyli potrzebnych materiałów dowodowych. Ja tego nie robię z tej prostej przyczyny, że w sprawach, jakie prowadzę, nie mogę na nikim polegać.
Przyjmuję niewiele spraw, a kiedy już przyjmuję, żądam dobrej zapłaty i zwykle uzyskuję dobre wyniki. Jeśli korzystam z pomocy detektywa, to po to, żeby sprawdził jeden określony fakt.
Szybko i skwapliwie pokiwała głową. Teraz, kiedy pierwsze lody zostały przełamane, zdawała się niecierpliwić, kiedy będzie mogła dokończyć swojej historii.
- Czytał pan w gazetach o napadzie na Beechwood Inn? Wczoraj wieczorem, kiedy część gości jadła kolację w głównej sali, a część w gabinetach, jakiś mężczyzna usiłował sterroryzować obecnych i ktoś go zastrzelił.
Perry Mason przytaknął skinieniem głowy.
- Czytałem - powiedział.
- Byłam tam. Wzruszył ramionami.
- I wie pani może, kto brał udział w strzelaninie? Spuściła na chwilę wzrok, ale tylko na chwilę.
- Nie - odparła.
Zmierzył ją zwężonymi oczyma i zmarszczył czoło.
Wytrzymała przez sekundę czy dwie, po czym znów musiała spuścić wzrok. Perry Mason czekał, jak gdyby nie odpowiedziała na pytanie. Po chwili zdecydowała się na niego spojrzeć. Poprawiła się niespokojnie na krześle.
- Ma pan być moim pełnomocnikiem, więc muszę panu chyba powiedzieć prawdę.
Kiwnięcie jego głowy wyrażało bardziej satysfakcję niż potwierdzenie.
- Więc niech pani mówi.
- Chcieliśmy wyjść, ale nam się nie udało. Wszystkie wyjścia były obstawione. Ktoś musiał zadzwonić po policję, jak tylko ten osobnik się zjawił, zanim jeszcze doszło do strzelaniny. Dość że nim zdążyliśmy wyjść, policja obstawiła lokal.
- Co to za my? - zapytał.
Przez chwilę wpatrywała się w czubek swego pantofla, potem mruknęła:
- Ja i... Harrison Burke.
- Harrison Burke? - zapytał Perry Mason wolno.- Ten, który kandyduje...
- Tak - ucięła, jakby nie chcąc więcej słyszeć o Harrisonie Burke.
- Co pani tam z nim robiła?
- Jadłam kolację i tańczyłam.
- I co?
- Nic. Wróciliśmy do gabinetu, w którym jedliśmy kolację, i siedzieliśmy, aż policja zaczęła spisywać nazwiska świadków. Sierżant kierujący akcją znał Harrisona i wiedział, że byłoby fatalnie, gdyby gazety się dowiedziały o jego obecności. Pozwolił nam zostać w gabinecie, dopóki wszystko się nie skończy, po czym wyprowadził nas tylnym wyjściem.
- Widział państwa kto? - zapytał Mason. Potrząsnęła głową.
- Nikt, o ile wiem.
- Dobrze, i co dalej?
Podniosła na niego wzrok i zapytała nieoczekiwanie:
- Zna pan Franka Locke? Kiwnął głową.
- Tego, który redaguje „Pikantne Wiadomości”? Zacisnęła wargi w jedną twardą linię i przytaknęła
w milczeniu.
- Co on ma z tym wspólnego? - spytał Perry Mason.
- Wie o wszystkim.
- I chce to wydrukować?
Skinęła głową. Perry Mason wziął w palce przycisk leżący na biurku. Miał długie, zwężające się, kształtne monie o silnych i zręcznych palcach, które sprawiały wrażenie zdolnych do miażdżącego uścisku, gdyby okoliczności tego wymagały.
- Może mu pani zapłacić za milczenie - powiedział.
- Nie, ja nie mogę. Pan to musi zrobić.
- A czemu nie może tego zrobić Harrison Burke?
- Czyż pan nie rozumie? Harrison Burke może się wytłumaczyć z tego, że był w Beechwood Inn z zamężną kobietą. Ale nigdy nie mógłby wytłumaczyć, dlaczego zapłacił brukowemu piśmidłu- za milczenie. Musi się trzymać z daleka od całej sprawy, bo może wpaść w pułapkę.
Perry Mason bębnił palcami po blacie biurka.
- I pani chce, żebym ja im zatkał gębę? - zapytał.
- Chcę, żeby pan to jakoś załatwił.
- Ile pani może zapłacić?
W odpowiedzi zasypała go gradem słów.
- Niech pan posłucha, coś panu powiem. Niech pan to sobie zapamięta, ale niech pan mnie nie pyta, skąd wiem. Nie wydaje mi się, żeby pan mógł się okupić Frankowi Locke. Będzie pan musiał trafić wyżej. Frank Locke jedynie firmuje „Pikantne Wiadomości”. Wie pan, co to za piśmidło. Zajmują się głównie szantażami, z tego żyją. Wyciskają, ile się da. Ale Frank Locke jest tylko figurantem. Prawdziwym właścicielem pisma jest ktoś stojący znacznie wyżej. Mają dobrego adwokata, który robi wszystko, żeby ich uchronić przed sprawami o szantaż i oszczerstwo. A gdyby im się kiedyś powinęła noga, Frank Locke jest tym, na którego wszystko zwalą.
Urwała. Przez chwilę panowało milczenie.
- Słucham - powiedział Perry Mason.
Zagryzła wargę, po czym podniosła znowu wzrok i podjęła tym samym szybkim tonem:
- Dowiedzieli się, że Harrison tam był, ale nie wiedzą, w czyim towarzystwie. Mają zamiar to wydrukować i zażądać, żeby policja powołała go na świadka. Ta cała strzelanina była dość zagadkowa. Zupełnie jakby ktoś napuścił tego człowieka, żeby móc go zastrzelić pod pozorem napadu, bez narażania się na zbytnie indagacje. Policja i prokurator wezmą w obroty wszystkich, którzy tam byli.
- Wszystkich, ale nie panią? - zapytał Perry Mason.
Potrząsnęła głową.
- Nie, nas zostawią w spokoju. Zresztą nikt nie wie, że ja
tam byłam. Sierżant wie, że był Harrison, to wszystko. Ja podałam zmyślone nazwisko.
- Nie rozumie pan? Jeśli prasa zacznie zbytnio naciskać, to policja będzie musiała przesłuchać Harrisona. Wówczas on będzie zmuszony powiedzieć, w czyim był towarzystwie, bo w przeciwnym wypadku sprawa będzie wyglądała znacznie gorzej niż w rzeczywistości. A naprawdę nie było w tym nic zdrożnego. Mieliśmy pełne prawo tam być.
Perry Mason bębnił przez chwilę palcami po biurku. Potem zmierzył ją przenikliwym wzrokiem.
- Tak - powiedział - nie chciałbym, żeby byłymiędzy nami jakieś niedomówienia. Więc pani chodzio ratowanie kariery politycznej Harrisona Burke?
Spojrzała na niego porozumiewawczo.
- ...
ataneren