Jack London. Szatany z Fuatino.doc

(166 KB) Pobierz
Jack LONDON

Jack LONDON

Szatany z Fuatino

I

Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i kutrów, które myszkowały pośród wysp na Morzach południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że niemałą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemycał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na morzu Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle widziany przez organy władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner pozostał tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich portach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzono na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcentowane nieraz obelgą lub kułakiem.

Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepotały raczej od przechyłów na falach niż od łagodnych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił cztery węzły. Od godziny Dawid Grief stał wsparty o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbity ukośnie od przednich żagli rozkosznym powiewem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delektował się w duchu zaletami ulubionego statku.

— Cudo! Prawdziwe cudo! Prawda, Taute? — zagadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna.

— Tak panie, tak — powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fanauao.

— Za-dnia-zrodzony — przetłumaczył Grief czuły epitet. — Kto go tak nazwał?

Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również wzrok w tamtą stronę.

— Ziemia! — zawołał majtek.

— Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odwracając oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Zaraz powiem kapitanowi.

„Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tylko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu.

— Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza — mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło.

Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuatino. Była piękna podzwrotnikowa noc nie grożąca nagłym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli domysły na temat losów Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro.

— To romantyczny ludek — powiedział porucznik Brown. — Równie romantyczny jak my, biali.

— Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy — roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwiał panu?

— Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie Glass.

— Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. — Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fuatino. Czy to prawda?

— Święta prawda — potwierdził szyper. — Kocha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go! A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, chociaż Holender.

— Niemiec — poprawił Grief.

— Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. — Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś sam porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek jakichś tam białych kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzymali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam nadzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blokuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy.

— Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się porucznik.

— Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w schowanym między zaroślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdąkał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego historia. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę gramofon dla Pilsacha, i chyba z milion płyt.

— Pan zrobił z niego później agenta handlowego? — zapytał porucznik Griefa.

— Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochankiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna.

— Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego porucznika. — Czy jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z pokładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każdy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Jakiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawiałem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę...

Kapitan Glass urwał tak nagle, że obydwaj towarzysze spojrzeli najprzód na niego, a później w tym samym co on kierunku.

— Na Boga! — szepnął porucznik. — Faun.. Faun morski!

— To Kozioł Skalny — wyjaśnił szyper.

— Mauriri — dodał Grief. — Według tutejszego zwyczaju ślubowaliśmy sobie wieczne braterstwo krwi. On nosi moje imię ja jego.

Szerokie, brunatne bary i potężny tors ukazały się nad burtą. Później rosły mężczyzna bez widocznego wysiłku przesadził balustradę i cichym, kocim krokiem ruszył po pokładzie. Brown, który mógł być czymś więcej niż porucznikiem żeglującego pośród wysp szkunera, patrzył jak urzeczony. Wszystko, co kiedykolwiek wyczytał w książkach, dowodziło niezbicie, że ów gość z tajemniczej głębi łudząco przypomina fauna.

Ale smutnego fauna — orzekł w myślach młodzieniec, kiedy złocistobrunatny bożek leśny zbliżył się do Griefa, który oczekiwał go z wyciągniętą dłonią.

— Dawidzie — przemówił Dawid Grief.

— Mauriri, potężny bracie — odpowiedział Mauriri.

Zgodnie ze zwyczajem ludzi, którzy ślubowali sobie braterstwo krwi, każdy nazywał „brata” nie jego, lecz swoim imieniem. Dalszą rozmowę prowadzili w polinezyjskim narzeczu wyspy Fuatino. Brown zatem mógł tylko słuchać i domyślać się sensu.

— Z daleka przypłynąłeś, żeby powiedzieć talofa — rzekł Grief, kiedy ociekający wodą gość usiadł na pokładzie.

— Wiele dni i nocy wypatrywałem cię, potężny bracie — odparł Mauriri. — Siadywałem na Wielkiej Skale, gdzie leży dynamit, który zostawiłeś pod moją opieką. Dziś zobaczyłem, że zbliżasz się do cieśniny, a później umykasz w ciemną noc. Wiedziałem, że musisz czekać do rana. Popłynąłem za tobą. Spadło na nas okropne nieszczęście. Mataara od wielu dni we łzach czeka twego przybycia. To stara kobieta, a Motuaro nie żyje, więc jej smutno.

Grief pokiwał głową i, jak wypadało, westchnął żałośnie.

— Czy Motuaro ożenił się z Naumoo? — zapytał.

— Tak. Motuaro i Naumoo uciekli w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Wtedy dopiero przebaczyła im Mataara. Wrócili i zamieszkali w Wielkim Domu. Ale teraz Motuaro nie żyje, a i Naumoo niedługo zginie. Okropne spadło na nas nieszczęście, potężny bracie.

Tori nie żyje i Tati-Tori, i Petoo, i Nari, i Pilsach, i inni.

— Pilsach także! — krzyknął Grief. — Zaraza nawiedziła wyspę?

— Wiele było morderstw. Wysłuchaj mnie, potężny bracie. Trzy tygodnie temu przypłynął obcy szkuner. Z Wielkiej Skały dostrzegłem żagle na morzu. Przez cieśninę szalupy holowały obcy szkuner, ale nie ominął rafy, otarł się o nią kilka razy. Stoi teraz na plaży. Załoga reperuje połamane drewno. Na pokładzie jest ośmiu białych mężczyzn. Mają kobiety z jakiejś wyspy daleko na wschodzie. Kobiety mówią językiem bardzo podobnym do naszego, tylko trochę innym. Dobrze je rozumiemy. Opowiadają, że zostały porwane przez białych ze szkunera. My tam nic nie wiemy, bo kobiety śpiewają tańczą, i są wesołe.

— A mężczyźni?

— Mówią po francusku. Wiem, bo dawno temu miałeś na swoim szkunerze porucznika, który mówił po francusku. Jest tam dwóch wodzów i ci wyglądają inaczej od reszty. Mają niebieskie oczy jak ty, potężny bracie. To szatany! Jeden z nich jest większym szatanem niż drugi. Sześciu pozostałych to też szatany. Nie płacą nam za yamy, za taro i owoce drzewa chlebowego. Zabierają wszystko, a kiedy się skarżymy, mordują.

— Tak zginął Tori i Tati-Tori, i inni. Nie możemy walczyć, bo nie mamy broni, tylko dwie czy trzy stare strzelby.

Napastują nasze kobiety. Motuaro został zabity dlatego, że wystąpił w obronie Naumoo, kiedy ją zabierali na szkuner. Z takiej samej przyczyny zginął Pilsach. Ten wódz dwóch białych wodzów największy szatan, postrzelił go raz w jego własnej łodzi i dwa razy, kiedy Pilsach czołgał się po plaży. Pilsach był dzielnym mężczyzną, a Notutu siedzi teraz w chacie i całymi dniami płacze. Wiele ludzi przeraziło się i uciekło w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Ale w górach brak żywności. Ludzie nie chcą teraz wypływać na połów ani uprawiać ogrodów. Boją się szatanów, którzy wszystko nam grabią. Jesteśmy gotowi do walki.

Potężny bracie! Trzeba nam strzelb i dużo ładunków. Dałem znać ludziom, zanim wypłynąłem na twoje spotkanie. Wszyscy czekają. Obcy biali nie wiedzą o twoim przybyciu. Daj mi czółno i strzelby, a wrócę na brzeg przed wschodem słońca. Kiedy wpłyniesz jutro do zatoki, będziemy wyglądali twego znaku. Pozabijamy obcych białych. Oni muszą zginąć. Potężny bracie! Zawsze byłeś jednej krwi z nami. Mężczyźni i kobiety z Fuatino błagali wszystkich bogów o twoje przybycie. Dzisiaj przybyłeś.

— Popłynę z tobą szalupą — powiedział Grief.

— Nie, potężny bracie! Musisz zostać na szkunerze. Obcym białym będzie strach szkunera, nie nas. Będziemy mieli strzelby, ale oni nie będą o tym wiedzieć. Zlękną się dopiero, jak zobaczą, że ty nadpływasz. Szalupą poślij ze mną tego młodego pana.

Brown upojony romantycznością i przygodą, o których czytał i marzył, których jednak nie zaznał nigdy, usiadł na rufie szalupy wyładowanej karabinami i amunicją. Wiosłowało czterech majtków z Raiatea, a złocistobrunatny faun morski sterował przez parne podzwrotnikowe mroki w stronę na poły mitycznej wyspy miłości, Fuatino, okupowanej przez piratów dwudziestego stulecia.

II

Górzysta wyspa Fuatino leży na skąpanym w słońcu pustkowiu morskim, o dwa stopnie na południe od równika, w punkcie, gdzie prosta pociągnięta z Ukuor na Karolinach przecina linię łączącą Jaluit w Archipelagu Marshalla i Bouganville na Wyspach Salomona. Zamieszkana przez plemię pokrewne zarówno Hawajczykom, jak Samoańczykom, Tahitańczykom i Maorysom — Fuatino stanowi wierzchołek sięgającego daleko na zachód klina, którym Polinezja wbija się między Melanezję i Mikronezję.

Następnego rana Dawid Grief ujrzał tę wyspę o dwie mile na wschód i dokładnie w kierunku słońca podnoszącego głowę z oceanu.

Wietrzyk był równie lekki jak minionej nocy i „Rattler” sunął swobodnie po spokojnej wodzie z szybkością, jakiej można by oczekiwać po szkunerze przy powiewie trzy razy mocniejszym.

Fuatino to po prostu pradawny wulkan wyniesiony z dna morskiego przez jakiś kataklizm geologiczny. Zachodnia część wyspy, zdruzgotana i starta aż do powierzchni morza, jest wejściem do krateru, który stanowi zaciszny port. Jak stąd wynika, wyspa przypomina kształtem podkowę zwróconą piętką ku zachodowi. W otwór tej piętki wpływał właśnie „Rattler”. Kapitan Glass stał z lornetką w ręku i od czasu do czasu zerkał na mapę własnej roboty rozpostartą na niskim daszku kabiny. Nagle wyprostował się. Twarz jego wyrażała przestrach zaprawiony cichą rezygnacją.

— Zaczyna się — powiedział. — Febra. Czekałem jej dopiero jutro. Ciężko przechodzę każdy atak, panie Grief. Za pięć minut będę do niczego. Sam pan musi wprowadzić szkuner do portu. Steward! Szykuj koję, nie żałuj koców. Nalej ukropu do termofora. Spokojnie dzisiaj, panie Grief. Chyba poradzi pan sobie bez holowania. Nabierz pan rozpędu i hajda prosto dzioba! Na całym południowym Pacyfiku jeden „Rattler” potrafi taką sztukę, a pan na pewno wie, co i jak robić. Trzeba tylko uważać na wysunięcie bomu* grota, żeby prześlizgnąć się koło skały.

Glass mówił szybko, bełkotał jak pijany. W głowie mu szumiało, myśl zmagała się z przybierającym na sile atakiem malarii. Kiedy zatoczył się w stronę trapu, twarz miał purpurowo cętkowaną, straszną, nabrzmiałą. Wytrzeszczone oczy połyskiwały szkliście, ręce dygotały, zęby szczękały w spazmatycznym dreszczu.

*  B o m — poziome drzewce jednym końcem oparte o maszt, drugim zawieszone na specjalnej linie zwanej topenantą. Służy do rozpinania dolnej krawędzi ukośnego żagla.

— Dwie godziny czekać teraz na poty — wykrztusił z upiornym uśmiechem. — Później jeszcze dwie godziny i wszystko będzie w porządku. Co do minuty znam ten diabelski rozkład jazdy. Uuuch!... Brrr!... Uuu... uch!

W kabinie padł nieprzytomny na koję; głos jego ścichł do słabego pojękiwania. Właściciel statku przejął funkcję szypra w chwili, gdy „Rattler” wpływał do cieśniny. Jak się już rzekło, Fuatino miała kształt podkowy, a hacelami jej były dwie potężne skały, wysokie na tysiąc stóp, prawie odcięte od reszty lądu i połączone z nim tylko wąziutkimi, niskimi przesmykami. Odległość między skałami wynosiła pół mili, lecz pas wody blokowała wielka rafa koralowa ciągnąca się od południowego hacela. Cieśnina, którą kapitan Glass nazwał „szparą”, zataczała łuk sięgający północnej skały i biegła wzdłuż podstawy prostopadłej ściany. W tym miejscu bom grota ocierał się niemal o groźne urwisko. Rzuciwszy okiem na prawo, Grief zobaczył poszarpane dno pod ledwie dwoma sążniami wody. Na wszelki wypadek „Rattler” prowadził na linie szalupę, która miała go zabezpieczyć w razie przeciwnych powiewów odbitych od skały. Griefowi udało się wykorzystać wietrzyk i bez holowania przeprowadzić szkuner obok groźnej rafy tak szczęśliwie, że otarł się o nią lekko, bez uszkodzenia miedzianych blach chroniących dół kadłuba.

Mieli teraz przed sobą redę Fuatino — okrągłe lustro wodne o pięciomilowej średnicy, oprawione w ramę białej koralowej plaży. Wyżej wznosiły się pokryte zielenią zbocza krateru, ukoronowane nagim grzbietem, z którego — jak zęby piły — sterczały tu i ówdzie stożki wulkaniczne spowite niby w aureolę w lekkie obłoki przygnane przez pasat. Pnącza i drzewka czepiały się każdego występu, każdej głębszej szczeliny w kruszejącej lawie i tworzyły bujną, szmaragdową pianę roślinności. Cienkie pasemka wody rozbitej niemal na mgłę spadały prostopadle ze stromych, wysokich na setki stóp urwisk. Czarodziejskiego uroku dodawał temu zakątkowi silny zapach okrytych żółtym kwieciem krzewów cassi, przesycający gorące, wilgotne powietrze.

Wykorzystując lekkie, kapryśne podmuchy, „Rattler” przecinał redę. Grief kazał wciągnąć szalupę i przez lornetkę obserwował wybrzeże, nie dostrzegł jednak oznak życia. Wyspa drzemała w upalnych blaskach zwrotnikowego słońca. Nikt nie kwapił się na powitanie. Daleko na północy, w miejscu, gdzie sięgające plaży palmy kokosowe osłaniały wioskę, widać było czarne rufy pirog w krytych trawą morską hangarach. U brzegu stał obcy szkuner wyciągnięty dziobem na piasek. Na statku ani w jego pobliżu nie było ruchu.

Dopiero o pięćdziesiąt jardów od wybrzeża Grief kazał rzucić kotwicę na czterdziestu sążniach. Niegdyś sondował pośrodku laguny. I chociaż sięgnął trzystu sążni, nie dotknął dna, czego zresztą należało się spodziewać w dawnym kraterze. Kiedy łańcuch zachrzęścił i zachrobotał w kluzie*, na pokład stojącego u brzegu szkunera wybiegło kilka brunatnych kobiet odzianych w barwne ahu i uwieńczonych kwiatami. Były tak duże i grube, jak mogą być tylko Polinezyjki. W tej chwili Grief zauważył coś, czego kobiety

*  K l u z a — otwór w burcie lub nadburciu, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny.

nie widziały: krępy mężczyzna przemknął cichaczem wzdłuż pokładu, z dzioba zsunął się na plażę i dał nurka za zielony parawan dżungli.

Na „Rattlerze” majtkowie spuszczali i ściągali żagle, rozpinali płócienny daszek nad rufą, płótna i liny zwijali „po portowemu”. Dawid Grief przechadzał się tymczasem po pokładzie i daremnie wypatrywał śladów życia gdziekolwiek indziej niż na obcym szkunerze. Raz jeden usłyszał odległy huk, niewątpliwie strzał karabinowy w stronie Wielkiej Skały, ponieważ jednak nic nie zmąciło później ciszy, był przekonany, że to jakiś myśliwy upolował dziką kozę.

— Pod koniec drugiej godziny ataku kapitan Glass przestał dygotać pod stosem koców i utonął w strumieniach potu.

— Za pół godziny będę zdrów — oznajmił słabym głosem.

— Doskonale — odrzekł Grief. — Brzeg wygląda jak wymarły. Jadę tam. Chcę się zobaczyć z Mataarą, wybadać sytuację.

— Oczy miej pan otwarte, bo to jakaś cwana banda — przestrzegł szyper. — Jeżeli nie wrócisz pan za godzinę, daj znać, co słychać.

Grief usiadł w szalupie przy sterze. Czterech majtków z Raiatea jęło się wioseł. Kiedy lądowali na plaży, Grief spojrzał ciekawie w stronę kobiet zgromadzonych pod płóciennym daszkiem na pokładzie obcego szkunera. Przyjaźnie pozdrowił je ruchem ręki, one zaś pochichotały trochę i odpowiedziały podobnymi gestami.

Talofa! — zawołał.

Zrozumiały słowo powitania, odkrzyknęły jednak:

Jorana!

Tak dowiedział się, że pochodzą z Wysp Towarzyskich.

Jeden z brunatnych wioślarzy bez wahania odgadł ich rodzinną wyspę: Huahine.

Chcąc sprawdzić tę wiadomość, Grief zapytał kobiet, skąd przybywają. Ze śmiechem i chichotem odpowiedziały:

— Huahine!

— Wygląda mi to na szkuner starego Dupuy. Chłopcy, nie gapcie się zanadto. Jak wam się zdaje, hę? Czy to nie będzie „Valetta”?

Mówił po tahitańsku, przytłumionym głosem. Majtkowie wyskoczyli już z szalupy i wyciągnęli ją na piasek. Przy sposobności od niechcenia zerkali w stronę tajemniczego statku.

— „Valetta” — powiedział Taute. — Siedem lat temu straciła stengę*. W Papeete postawili nową o dziesięć stóp krótszą. To ten maszt.

— Chłopcy, pokręćcie się tu trochę, pogadajcie z kobietami. Na pewno znajdziecie między nimi znajome, bo od was, z Raiatea, prawie widać Huahine. Dowiedzcie się, ile można, a jakby pokazał się kto z tych białych, nie zaczynajcie burdy.

*  S t e n g a — przedłużenie masztu.

Kiedy Grief szedł plażą, armia krabów-pustelników umykała przed nim w popłochu, ale pod palmami świnie nie ryły ani nie chrząkały. Kokosy leżały na ziemi tam, gdzie spadły, a w sąsiedztwie szop na koprę nie było śladów życia. Zaniechano pracy, wszelki porządek zniknął. Chaty z trawy morskiej stały pustką. Po drodze spotkał tylko jednego tubylca. Był to niewidomy starzec, bezzębny i okropnie pomarszczony. Siedział w cieniu, a kiedy nieznajomy go zagadnął, wystraszył się i odpowiedział niezrozumiałym bełkotem. Zbliżając się do Wielkiego Domu Grief pomyślał, że wszystko wygląda tak, jak gdyby wyspę nawiedziła zaraza. W rezydencji królowej również panował nieład i pustka. Nie widać było uwieńczonych kwiatami młodzieńców i dziewcząt. Brunatna dziatwa nie swawoliła w cieniu drzew avocado. Na progu przycupnęła stara królowa Mataara. Siedziała samotnie, kołysząc się w przód i do tyłu. Na widok znajomej twarzy zaczęła znowu płakać i wśród łez opowiadała o swej niedoli, później zaś biadała, że nie ma służby, która zajęłaby się ugoszczeniem przyjaciela.

— Oni zabrali Naumoo — kończyła smutną opowieść. — Motuaro nie żyje. Mój lud rozpierzchł się i umiera z głodu w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Ach! Nie ma nawet nikogo, kto mógłby otworzyć dla ciebie młody kokos! O bracie! Twoi biali bracia to szatany!

— To wcale nie moi bracia, Mataaro — pocieszył Grief królową. — To rozbójnicy i świnie. Zobaczysz, oczyszczę od nich wyspę i...

Urwał w pół słowa i okręcił się na pięcie. Ręka powędrowała błyskawicznie do pasa i z powrotem, Lufa ciężkiego colta spojrzała w stronę mężczyzny, który zgięty we dwoje wyskoczył z zarośli i ruszył pędem ku Wielkiemu Domowi. Grief nie nacisnął jednak spustu, a nieznajomy nie przystanął ani nie zwolnił. Wreszcie jak długi padł do nóg Griefa i wybuchnął potokiem nieartykułowanych, rozpaczliwych dźwięków. Był to człowiek, który ześlizgnął się z dzioba „Valetty” i czmychnął w dżunglę. Grief poznał jego sylwetkę, lecz zrozumieć to, co mówi, mógł dopiero wtedy, kiedy podniósł go i zaczął się przyglądać dziwacznym wykrzywieniom zajęczej wargi.

— Ratuj mnie, panie, ratuj — skamlał ów człowiek po angielsku, choć niewątpliwie był rodem z jakiejś wyspy na Morzach Południowych. — Znam cię, o panie! Ratuj mnie!

Później zaczął jęczeć i zawodzić, a uspokoił się dopiero wówczas, kiedy Grief chwycił go za ramiona i silnie potrząsnąwszy zmusił do milczenia.

— Ja znam cię także — powiedział Grief. — Dwa lata temu byłeś kucharzem w Hotelu Francuskim w Papeete. Wszyscy nazywali cię Zajęczą Wargą.

Zajęcza Warga kilka razy radośnie skinął głową i zaczął mówić parskając i plując, bo przeszkadzało mu ohydne kalectwo.

— Teraz jestem kucharzem na szkunerze „Valetta”. Znam pana. Widywałem pana w hotelu. Widywałem pana u Laviny i na pokładzie „Kittiwake”, i wtenczas, jak „Maripoza” stała u nadbrzeża. Pan jest kapitan Grief. Pan mnie ocali. Ci ludzie to szatany. Oni zabili kapitana Dupuy, a mnie kazali wymordować połowę załogi. Dwóch majtków zestrzelili z takielunku. Resztę wytłukli w wodzie. Wszystkich ich znałem. Oni porwali dziewczyny z Huahine. Później dobrali sobie do pomocy więźniów z Noumea. Ograbili kupców na Nowych Hebrydach. Zabili agenta w Vanikori, gdzie także porwali dwie kobiety. Oni...

Grief nie słuchał dłużej. Biegiem ruszył ku plaży, bo za drzewami, w stronie portu, rozległa się strzelanina karabinowa. Piraci z Tahiti i zesłańcy z Nowej Kaledonii! Ładna paczka straceńców! A teraz atakują szkuner! Zajęcza Warga następował mu na pięty i z trudem wypluwał opowieść o niecnych postępkach białych szatanów.

Kanonada umilkła równie nagle, jak się rozpoczęła, ale Grief, pełen złych przeczuć, co tchu śpieszył dalej. Wreszcie na zakręcie ścieżki zderzył się z Mauririm, który biegł od wybrzeża.

— Potężny bracie! — zawołał zdyszany Kozioł Skalny. — Spóźniłem się. Oni zdobyli twój szkuner. Chodźmy. Teraz ciebie zaczną szukać.

Ruszył ścieżką pod górę, w głąb lądu.

— Gdzie Brown? — zapytał Grief.

— Na Wielkiej Skale. Wszystko powiem później. Chodźmy.

— A załoga mojej szalupy?

Mauriri ulegał coraz większej panice.

— Razem z kobietami na pokładzie obcego szkunera. Białe szatany nie zabiją twoich ludzi. Bądź spokojny. Potrzeba im marynarzy. Ale ciebie zabiją. Posłuchaj!

Nad wodą słaby tenorek śpiewał francuską piosenkę myśliwską.

— Już lądują! — zawołał Mauriri. — Twój szkuner zdobyli. Widziałem na własne oczy.

Chodźmy!

III

Grief nie bał się o własną skórę i nie bardzo dbał o życie, nie uznawał jednak fałszywej brawury. Wiedział, kiedy wypada walczyć, kiedy zmykać, a był pewien, że teraz właśnie pora na ucieczkę. Biegł śladem Kozła Skalnego, za nim zaś, jak pies, człapał Zajęcza Warga. Minęli siedzącego w cieniu starca, minęli Mataarę skuloną na progu Wielkiego Domu. Z tyłu słychać było krzyki, ale Mauriri wiódł zbiegów morderczym tempem. Szeroka zrazu ścieżka zwęziła się, skręciła w prawo i pod górę. Ostatni szałas z trawy morskiej pozostał w tyle. Drożyna pięła się stromo pośród pełnego brzęczenia dużych, złocistych os wysokiego gąszczu krzewów cassi. Wreszcie zmieniła się w kozi szlak. Mauriri przystanął. Wskazał palcem widoczny w górze nagi występ skalny i przecinający go ślad ścieżki.

— Za tym potężny bracie, będziemy bezpieczni — powiedział. — Białe szatany nigdy nie zapuszczają się dalej. Możemy im rzucać na łeb głazy, a przejście jest tylko jedno.

Zawsze stają tutaj i strzelają, kiedy zobaczą kogoś na tle ściany. Chodźmy.

W kwadrans później zbliżyli się do miejsca, gdzie ścieżka okalała nagi występ skalny.

— Poczekaj teraz, a jak ruszysz naprzód, śpiesz co sił, potężny bracie — ostrzegł Mauriri.

Wyskoczył w blask słoneczny. Na dole szczęknęło śpiesznie kilka karabinów. Pociski tłukły wokół, podnosząc tumany pyłu, ale Mauriri szczęśliwie przebiegł na przeciwną stronę. Za nim pośpieszył Grief. Odłamki kamienia prysnęły mu w twarz, bo jeden pocisk był bardzo bliski celu. Zajęczej Wardze powiodło się również, choć wolniej mijał niebezpieczne przejście.

Resztę dnia spędzili wyżej w górach, utajeni w wąwozie przecinającym złoża lawy, gdzie na tarasowatych zboczach rosły krzaki taro i papai. Tam Grief przygotowywał plan kampanii i szczegółowo zaznajamiał się z sytuacją.

— Prawdziwy pech — mówił Mauriri. — Akurat tę noc białe szatany wybrały na połów ryb. Przepływaliśmy cieśninę po ciemku. Oni byli właśnie w czółnach i pirogach. Nigdy nie rozstają się z karabinami. Zastrzelili jednego marynarza z Raiatea. Brown dzielnie się spisał, bardzo dzielnie. Próbowaliśmy ich wyminąć, dostać się w głąb zatoki. Oni odcięli nas, zagnali między Wielką Skałę, a wioskę. Uratowaliśmy broń i wszystkie ładunki, ale łódź przepadła. Tak dowiedzieliśmy się o twoim przybyciu. Brown ze strzelbami i amunicją jest teraz po tej stronie Wielkiej Skały.

— Czemu nie przelazł na zewnętrzną stronę, nie ostrzegł mnie, kiedy nadpływałem z pełnego morza? — oburzył się Grief.

— On ani nikt z jego ludzi nie zna drogi. Znają ją tylko kozy i ja. Cóż, ja zapomniałem o tym sposobie. Przekradałem się dżunglą, żeby zejść na brzeg i popłynąć do ciebie. Ale białe szatany były w dżungli. Strzelali do Browna i marynarzy z Raiatea. Mnie ganiali aż do świtu, a przez całe rano tropili na nizinie. Później przypłynął twój szkuner. Oni czekali, aż wyjdziesz na brzeg. Ja wymknąłem się jakoś, schowałem w dżungli, ale ty już wylądowałeś.

— To ty strzelałeś?

— Ja. Chciałem dać ci znać. Oni byli rozsądni. Nie odpowiedzieli strzałami. A to był mój ostatni ładunek.

Twoja kolej, Zajęcza Wargo — zwrócił się Grief do kucharza z „Valetty”.

Opowieść jego była długa, przerażająco szczegółowa. Cały rok pływał na szkunerze „Valetta” u brzegów Tahiti i pośród Paumotów. Stary Dupuy był właścicielem i szyprem. Na Tahiti, przed ostatnim rejsem, przyjął nowego porucznika oraz supercargo: dwóch ludzi nikomu nie znanych. Na statku znalazł się jeszcze jeden obcy, który miał zostać agentem starego Dupuy na wyspie Fanriki. Porucznik i supercargo nazywali się Raoul Van Asveld i Carl Lepsius.

— A wiem, że to bracia — wyjaśnił Zajęcza W...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin