Strażnik piramidy - Edigey Jerzy.rtf

(951 KB) Pobierz
Strażnik piramidy

              Jerzy EDIGEY

STRAŻNIK PIRAMIDY

 

 

 

POCZĄTEK WIELKIEJ PRZYGODY

 

              Tabliczka nad drzwiami prowadzącymi do kabiny pilota rozświetliła się czerwonym napisem: „Zapiąć pasy, nie palić”. Ile razy spoglądałem na te świetlne nakazy, zawsze stwierdzałem, że brakuje tam jednego małego słowa: „proszę”. Tym razem jednak byłem zbyt przejęty, aby zwracać uwagę na takie głupstwa. Z nosem przyklejonym do szyby małego okienka naszego Iła, obserwowałem błękit Morza Śródziemnego i jego fale rozbijające się o brzeg żółtej pustyni. Nieco głębiej ktoś jakby przeciągnął na piasku prostą krechę gigantycznym ołówkiem. To historyczna szosa Aleksandria -Tobruk. Wzdłuż niej w czasie drugiej wojny światowej toczyły się zacięte boje o każdy spłacheć piasku, w który wsiąkała i polska krew.

              Nasz samolot położył się w lekki skręt. Morze zaczęło się oddalać. Przez dość długą chwilę lecieliśmy nad martwą pustynią, nie urozmaiconą nawet najmniejszą ścieżką. Ale już wkrótce zza horyzontu wyłoniła się wąziutka linia zieleni, a na jej prawej krawędzi wyrastała plątanina wysokich domów, obłożonych niby wianuszkiem małymi zabudowaniami. Zbliżaliśmy się do Kairu.

              - Proszę spojrzeć, te trzy stożkowate pagórki - informowała sympatyczna stewardesa - to Wielkie Piramidy w Gizie.

              Miałem szczęście, siedziałem właśnie przy okienku z prawej strony i rzeczywiście na samym skraju zielonego pasma doliny Nilu, ale już na pustyni, zauważyłem trzy bardziej szare pagórki. Piramidy! Największe stosy kamienia, jakie kiedykolwiek człowiek ułożył. Chyba również najbardziej nonsensowne i niepotrzebne nikomu (prócz jednego człowieka - faraona) budowle stworzone przez ludzkość.

              Przypomniały mi się odległe lata. Znowu byłem w szkole, w którejś klasie, bodajże w trzeciej, i uczyłem się historii starożytnej. Cheops, Chefren i Mykerinos, tak zwali się ci władcy Egiptu. Sto tysięcy niewolników dziesiątkami lat budowało ich piramidy. Ogromne bloki skalne ciągnięto setkami kilometrów na wielkich drewnianych saniach. Bat dozorcy spadał na karki pochylonych, ciężko pracujących ludzi... Oglądałem jakiś amerykański film na ten temat.

              Później, kiedy z tymi historycznymi problemami zetknąłem się jako człowiek dorosły, prawda o budowie piramid okazała się zupełnie inna. Budowali je egipscy chłopi w okresach wylewu Nilu, to jest około trzech miesięcy w ciągu roku. Bloków skalnych nie ciągnięto setkami kilometrów, lecz wyłamywano wapień - z niego powstały te wielkie ostrosłupy - na miejscu, lub w niedalekich kamieniołomach w Turze. Robotnicy za swoją pracę otrzymywali zapłatę w zbożu potrzebnym im na siewy i w odzieży. Tylko najlepsi fachowcy, których współcześnie nazwalibyśmy „wysoko kwalifikowanymi robotnikami” czy majstrami, byli zatrudniani przez cały rok. Liczba każdorazowo zatrudnionych nigdy nie przekroczyła dwudziestu tysięcy. Mimo to nie zmieniło się moje przekonanie o całkowitej nieużytecz-ności tego rodzaju „robót publicznych”.

              Ale teraz, patrząc na piramidy, pamiętam przede wszystkim tamten szkolny mit. Muszę przyznać, że w widoku tych wielkich kamiennych brył jest coś majestatycznego i urzekającego. Postanowiłem, że nazajutrz, kiedy się trochę zadomowię w Kairze, a najważniejsze, kiedy znajdę sobie jakieś miejsce do spania, zaraz wybiorę się do Gizy.

              Tymczasem nasz Ił znowu zmienił kierunek lotu i obniżył wysokość. Teraz szybowaliśmy nad zachodnią częścią miasta. Jeszcze tylko przecięcie Nilu, który z tej wysokości wygląda jak jasnoniebieska wstęga rzucona na zielony materiał i jest mniej więcej dwukrotnie szerszy od Wisły, oraz przelot nad szafirową wyspą El Zamalik -i znaleźliśmy się nad centrum sześciomilionowej stolicy. Z góry wyraźnie było widać długie sznurki samochodów i tłumy na chodnikach. Nic dziwnego, Kair jest jednym z najbardziej zaludnionych miast świata. W śródmieściu, na przestrzeni mniejszej niż Warszawa, mieszka tutaj czterokrotnie więcej ludzi.

              Lotnisko leży już na pustyni, około piętnastu kilometrów na północny wschód od centrum. Nasz samolot zatoczył powtórnie szeroki łuk i obniżając lot dotknął kołami pasów startowych.

              Nie upłynęło pięć minut, kiedy po raz pierwszy stanąłem na lądzie Afryki.

              Tak się zaczęła największa przygoda mojego życia.

 

 

WIELBŁĄDNIK Z GIZY

 

              Szybko okazało się, że znalezienie w Kairze pokoju hotelowego nie jest sprawą prostą. Na pewno były wolne w tak luksusowych gmachach, jak „Nile-Hilton”, „Semiramis” czy „Sheraton”, ale dla turysty znad Wisły nie wchodziły one w grę ze zrozumiałych względów. Musiałem się dobrze nabiegać, zanim wylądowałem w hotelu „Scarabee”, to znaczy po prostu „Skarabeusz”, który poza umiarkowaną ceną miał jeszcze tę zaletę, że znajdował się w samym centrum stolicy, przy sharia, czyli ulicy 26 Lipca (data odzyskania przez Egipt niepodległości).

              W Kairze znajduje się bardzo wiele biur podróży, miasto jest przecież ważnym ośrodkiem światowej turystyki. Każde z tych biur oferuje usługi proponując najrozmaitsze wycieczki po Egipcie. Naturalnie między innymi i do Wielkich Piramid leżących na przedmieściu Kairu, w Gizie. Taka przyjemność kosztuje jeden funt egipski, a zatem mniej więcej około stu polskich złotych. Jedzie się autokarem w towarzystwie przewodnika.

              Jak mnie poinformował portier hotelowy, tę samą drogę można przebyć za dziesięć piastrów (funt egipski dzieli się na sto piastrów), podróżując po prostu autobusem miejskim z pobliskiego Midan el-Tahrir, czyli Placu Wolności. A komuś, kto przeczytał choćby jedną z popularnych książek o starożytnym Egipcie - jak na przykład „Nie tylko piramidy” profesora Kazimierza Michałowskiego - przewodnik nie jest potrzebny. Zresztą, jak mnie zapewniał miły przedstawiciel hotelu „Skarabeusz”, pod piramidami aż się roi od sprzedawców starożytności, przygodnych a gorliwych informatorów i rozmaitych wydrwigroszy polujących na zamożnych, naiwnych cudzoziemców. Pochlebiam sobie, że nie jestem „naiwny” i także, niestety, nie zaliczam się do tej drugiej kategorii - ludzi bogatych. Wybrałem autobus miejski.

              Przejazd przez miasto i jego przedmieścia trwał dobre pół godziny. Do Gizy z centrum Kairu jest około dwudziestu kilometrów. Wysiadłem przy hotelu „Mena” na sharia Al Ahram. Tu kończy się dolina Nilu. Dalej widać prawie pionową, na sto metrów wysoką ścianę, za którą rozpościera się pustynia. Na samej krawędzi tej ściany wystrzelają w górę trzy wielkie kamienne kopce - piramidy. Największa z nich, Cheopsa, miała pierwotnie 146 metrów wysokości. Obecnie jest o dziesięć metrów niższa na skutek wyłamania dużej ilości kamieni z jej zewnętrznej obudowy. Podstawa tej piramidy, o bokach długości 230 metrów, zajmuje ponad 5 kilometrów kwadratowych powierzchni. Zbudowano tę piramidę z ponad dwu milionów bloków wapienia, a każdy z nich ważył przeciętnie około dwóch i pół tony.

              Dobry syn Cheopsa, faraon Chefren, był nieco skromniejszy w swoich ambicjach. Jego piramida jest o osiem metrów niższa. Za to obłożył ją nie wapieniem, jak ojciec, lecz czerwonym granitem sprowadzanym aż z Sunu (dzisiejszy Asuan). Prócz tego pozostawił po sobie jeszcze inną pamiątkę - wielkiego sfinksa. Jest to lew z głową tegoż faraona. Około 1400 roku naszej ery jakiś fanatyczny muzułmanin odłupał sfinksowi nos i tak pozostało do dziś dnia.

              Trzecia z wielkich piramid, Mykerinosa, prawdopodobnie wnuka

              Cheopsa, jest znacznie mniejsza. Najwyraźniej możliwości ekonomiczne państwa nie pozwalały już na równie gigantyczne budowle, jak poprzednio. Pewne ślady wskazują, że wykończono ją dopiero po śmierci tego władcy.

              Dzisiaj do piramid podchodzi się lub podjeżdża wygodną asfaltową szosą, kończącą się tuż przed wejściem do piramidy Cheopsa. Cały teren przecięto asfaltowanymi ulicami, pozwalającymi wycieczkowiczom siedzącym w wygodnym autokarze „zaliczyć” wszystkie trzy piramidy w ciągu pół godziny.

              Wzdłuż całej drogi wiodącej pod górę stoją wielbłądnicy wraz ze swoimi zwierzętami. Dojazd do piramid na wielbłądzie to także jedna z atrakcji turystycznych. Nie mogłem sobie jej odmówić. Widząc moje zainteresowanie, natychmiast otoczyli mnie poganiacze oferując swe usługi. Tylko jeden z nich stał nieco z boku i wyróżniał się tym, że nie był jak inni natrętny. A jego wielbłąd miał bielszą sierść niż pozostałe i staranniej wyczyszczoną. Uprzęż skromniejszą, ale schludną. Także galabija poganiacza, długa luźna szata, nieco podobna do księżowskiej sutanny, stanowiąca tradycyjny narodowy strój Egipcjan, wydawała się tak świeża, jak gdyby wyjęta wprost z szafy. Obok wielbłądnika stał młody, na oko szesnastoletni chłopak, ogromnie podobny do starszego Araba. Nie ulegało wątpliwości, że to jego syn. Zdecydowałem się na tego właśnie przewodnika.

              - Ile? - zapytałem po francusku.

              Każdy z tego tłumku ludzi kręcących się pod piramidami zna po kilkadziesiąt wyrazów w obcych językach. Najlepiej władają angielskim, bo z tej strefy językowej najwięcej turystów przybywa do Egiptu. Ale i po francusku potrafią na ogół porozumieć się z turystami. Wielu z nich zna także niektóre zwroty i słowa polskie, rosyjskie lub czeskie.

              – Trzy funty, panie - odpowiedział przewoźnik - zawiozę pana do Achet Chufu i wszystko tam pokażę.

              Ten Arab mówił znakomicie po francusku. A poza tym powiedział „Achet Chufu”, nie: „piramida Cheopsa”. Na pewno lepiej niż inni zgłębił historię starożytnego Egiptu, skoro znał staroegipskie nazwy. Przecież Cheops, Chefren czy Mykerinos, a także takie słowa, jak „piramida” lub „faraon”, to terminy greckie, które w użycie weszły w Egipcie w epoce Ptolomeuszy, a więc były późniejsze o prawie dwa tysiące pięćset lat niż te sterczące nad nami olbrzymie kamienne budowle. Achet Chufu - tak swój grobowiec nazwał faraon Cheops, czyli właśnie Chufu. A znaczyło to „Horyzont Chufu”. W tamtej epoce piramidy nazywano Domem Miliona Lat.

              – Trzy funty?! - zawołałem łapiąc się za głowę. - To wielkie pieniądze!

              – Skąd jesteś, panie?

              – Z Polski.

              – Bolanda - ucieszył się właściciel wielbłąda. - Dla Polaka tylko dwa funty.

              – Polak płaci tylko funta - targowałem się.

              – Proszę, niech pan siada.

              Na rozkaz poganiacza wielbłąd ukląkł. Wdrapałem się na siodło i włożyłem nogi w strzemiona. Następny rozkaz - i wielbłąd zaczął się podnosić. Te zwierzęta wstają najpierw na tylne, później dopiero na przednie nogi. Gdyby nie przewodnik, który mnie podtrzymał, na pewno bym wylądował na asfalcie ulicy. Jakoś jednak przy jego pomocy utrzymałem się w siodle.

              Kawalerzysta ze mnie mamy. Raz tylko w życiu siedziałem na koniu. A i to szybko doszło między nami do „nieporozumienia towarzyskiego” i każdy z nas poszedł własną drogą. Ja co prawda z lekka kulejąc. Dlatego i teraz na szczycie tego jednogarbnego zwierza czułem się niepewnie. W dodatku taka jazda bardziej trzęsie niż wyścigi rowerowe po kocich łbach. Wielbłąd tak jakoś dziwnie stawia nogi, że jeździec podskakuje przy każdym kroku.

              Kiedy trochę przyzwyczaiłem się do tej trzęsionki, zadecydowałem przez zwykłą przekorę:

              – Pojedziemy do Domu Miliona Lat Chafre.

              Użyłem tych terminów specjalnie, aby przewodnik zorientował się, że i ja trochę liznąłem wiedzy o starym Egipcie.

              – Do Chafre? - Arab przystanął. - Tam nie ma nic ciekawego.

              – Chcę dokładnie zbadać tę piramidę - nadal się upierałem -może coś tam jednak znajdę.

              Co mogłem znaleźć w tym potężnym bloku kamieni? Przecież piramidy zostały obrabowane już ponad cztery tysiące lat temu, w tak zwanym Pierwszym Okresie Przejściowym*. W dziewiątym wieku naszej ery władający Egiptem kalif Al Maamun, słysząc legendy o złotych skarbach, kazał drążyć szyb w piramidzie Cheopsa, by w ten sposób dotrzeć do jednego z wewnętrznych korytarzy i dalej do komory grobowej. Rozbił tam kamienny sarkofag i podobno znalazł w nim mumię faraona, ale bez żadnych skarbów, więc zaniechał dalszych poszukiwań w sąsiednich piramidach. Przed stu pięćdziesięciu laty angielski pułkownik Howard Vyse przy pomocy materiałów wybuchowych otworzył sobie drogę do wnętrza piramidy Mykerino-sa, lecz poza pustymi i porozbijanymi sarkofagami i on także nic nie znalazł. Później piramidy badało jeszcze wielu uczonych i zwiedzały je miliony turystów. Jakie więc szanse mógł mieć „amator” z Polski w 1967 roku?

              Pierwszy Okres Przejściowy - lata 2181-2133 p.n.e. Chronologia tych czasów najdawniejszych nie jest jednak zbyt pewna i zachodzą różnice w datach podawanych przez różnych uczonych.

              A jednak człowiek w niebieskiej galabiji wydawał się nie tylko zdziwiony, ale także jak gdyby zaniepokojony moją decyzją. Starał się mnie odwieść od tego zamiaru i ciągle tłumaczył, że nie warto tracić czasu na zwiedzanie tej piramidy. Obiecywał mi prawdziwe cuda tuż obok, a nawet kusił, że bez żadnej dopłaty zawiezie mnie do sfinksa i pokaże stojącą obok wielką świątynię grobową, właśnie Chefrena, czyli Chafre.

              Im bardziej mnie namawiał, tym bardziej się upierałem przy „mojej” piramidzie Chafre. W końcu Arab ustąpił i objechaliśmy tę piramidę dookoła.

              – Podobno budowano ją przez trzydzieści lat? - zagadnąłem.

              – To nieprawda - zaprzeczył właściciel wielbłąda, który mnie tak niemiłosiernie trząsł - ta budowa trwała zaledwie szesnaście czy siedemnaście lat, i to wraz z wielkim sfinksem i dolną świątynią. To Achet Chufu budowano około trzydziestu sezonów. Tutaj poszło prędzej, bo była już gotowa droga do transportu budulca. Postawiono ten Dom Miliona Lat na dawnym placu składowym Cheopsa, odpadły więc także wszystkie prace przygotowawcze. A poza tym budowniczowie mieli doświadczenie przy wznoszeniu tego rodzaju konstrukcji. Achet Chufu natomiast było jakby prototypem.

              – No - zaoponowałem - stały już przecież piramidy Dżasera i Snofru, a także paru innych władców Egiptu.

              – Ale nie tutaj, nie w Gizie. Poza tym pomiędzy Dżeserem -wielbłądnik poprawił moją błędną wymowę - a Chafre upłynęło chyba ze sto pięćdziesiąt lat. Wielki budowniczy z tamtej epoki, Imhotep, od dawna spoczywał w grobie. Ten, który stawiał Dom

              Miliona Lat Chafre, budowniczy Ibis-Ra, wzorował się nie na Imho-tepie, lecz na tych, którzy stworzyli Achet Chufu.

              Poganiacz wielbłądów coraz bardziej imponował mi swoją wiedzą. Miałem dobrego nosa, że wybrałem właśnie jego. Inni na pewno opowiadaliby różne bajeczki wymyślone wyłącznie dla zadziwienia turystów.

              – Skąd pan tak dobrze włada francuskim? - zapytałem.

              – Przez wiele lat pracowałem we Francji jako najemny robotnik. W Marsylii i w Paryżu.

              – No i historię Egiptu zna pan doskonale... - moja ciekawość zaczynała być trochę nachalna.

              Arab uśmiechnął się lekko.

              – Żyję z tego, co opowiadam, i z mojego wielbłąda. Muszę więc wiedzieć, co komu należy mówić. Kiedy oprowadzam wycieczkę podstarzałych Amerykanek, wymyślam najrozmaitsze sensacyjne opowieści.

              Nasza podróż dookoła piramidy skończyła się wreszcie i mogłem zejść z tego trzęsącego bydlaka, jakim okazał się mój wielbłąd. Jeden funt egipski zmienił właściciela, podziękowałem poganiaczowi i jego synowi, który jak do tej pory nie odezwał się słówkiem, i skierowałem się w stronę żelaznego okratowania, kryjącego wejście do wnętrza piramidy. Stojący u drzwi bileter skontrolował moją kartę wstępu (dodatkowe dziesięć piastrów) i wpuścił do środka.

              Korytarz, wykuty w skale na zewnątrz piramidy, po paru metrach zmienił się w dość stromo opadający loch, o mniej więcej kwadratowym przekroju i wymiarach około metra dwudziestu centymetrów każdego boku. Ściany ułożone z płyt wapienia tak umiejętnie dopasowano, że i dziś, po czterdziestu pięciu wiekach, nie wetknąłbyś noża w szparę między nimi. Spadek poziomu był dość duży. I choć ułożona drewniana podłoga z poprzecznymi szczeblami ułatwiać miała schodzenie w dół, nie należało to do przyjemności, zwłaszcza że natura nie poskąpiła mi wzrostu.

              Po jakichś pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrach korytarz kończył się wysoką na kilka metrów, niewielką celą. Z niej, po małej drabince, można się było dostać do takiego samego lochu biegnącego z powrotem, ale już na wyższym poziomie, oraz do drugiego korytarza wiodącego w głąb piramidy.

              Z satysfakcją wyprostowałem kark i chwilę odpocząłem, po czym, chciał nie chciał, udałem się w dalszą drogę. Wchodzenie pod górę było równie mało przyjemne. Wreszcie znalazłem się w samym środku kamiennego kopca. Komora grobowa miała wymiary chyba z osiem na pięć metrów i wysokości około czterech metrów. Jej sufit tworzyły dwie duże płyty, stykające się ze sobą pod kątem rozwartym. Pod zachodnią ścianą znajdował się wielki sarkofag z czarnego granitu. Z niemałym trudem musiano go tu przetransportować, aż dziw, że zmieścił się w tych wąziutkich przejściach, nie mówiąc już o wciąganiu go po drabince...

              Mimo upływu tylu wieków powietrze było tak świeże, jak na zewnątrz. Najwidoczniej budowniczowie pozostawili tu jakieś ukryte przewody wentylacyjne, działające do dziś bez zarzutu.

              Obejrzenie tego wszystkiego nie zajęło mi nawet dwóch minut. I znów trzeba było przeciskać się wąskimi korytarzykami z powrotem. Wróciłem jednak inną drogą i znalazłem się na niewielkim tarasie, na wysokości prawie trzech pięter. Pod pozorem obejrzenia pozostałości po dawnych magazynach i pomieszczeniach dla robotników odpocząłem nieco po mozolnej przechadzce, a następnie wygodnymi i zręcznie ukrytymi schodkami zszedłem w dół.

              Ku memu zdziwieniu Arab, jego syn i wielbłąd czekali na mnie.

              – I cóż pan odkrył? - zapytał wielbłądnik.

              – Nic - spojrzałem na niego trochę rozbawiony.

              – A mówiłem, że tam nic nie ma.

              – Może po prostu nie umiałem niczego znaleźć. Trzeba będzie się tym zająć bardziej szczegółowo - zażartowałem.

              – Pan jest archeologiem? Przedstawicielem jakiejś ekspedycji? Macie rozpocząć badania? - w głosie mojego rozmówcy zabrzmiała nutka niepokoju.

              – Jestem zwykłym turystą - zapewniłem Araba.

              Coś jakby cień ulgi przemknął po jego twarzy. A może mnie się tylko tak zdawało?

              – Pojedziemy obejrzeć sfinksa i świątynię? - zaproponował.

              – Nie dzisiaj. Taki ładny dzień. Mam już dosyć zwiedzania. Teraz chciałbym trochę poleżeć na słońcu i poopalać się. My, Polacy, nieczęsto mamy możliwość opalania się w początkach marca przy temperaturze 26 stopni w cieniu. Sfinksa obejrzę innym razem. Będę tu przecież częstym gościem.

              – W Sakkara, w Dahszur i w Medum są także piramidy. Znacznie ciekawsze i mniej zbadane niż te w Gizie. Radzę panu zwiedzić i tamte miejscowości.

              – Zobaczę je także, ale mnie przede wszystkim interesuje Giza!

              – Dlaczego? - Arab znowu się zaniepokoił. Wobec tego żartowałem dalej:

              – I to głównie Chafre.

              – Pan tu nic nie znajdzie! - wykrzyknął mój rozmówca, tracąc najwyraźniej panowanie nad sobą.

              Swoją drogą, sam nie wiem, dlaczego zacząłem tę grę i z jakiego powodu to się tak nie podobało właścicielowi białego wielbłąda.

              – Idę się opalać - przerwałem dyskusję - do widzenia.

              – Zaprowadzę pana - chłopiec po raz pierwszy otworzył usta. On także doskonale władał językiem francuskim, chociaż na pewno nie pracował we Francji. - Za piramidą Menkaure jest wygodna, bardzo nasłoneczniona dolinka o czystym i miękkim piasku. To niedaleko. Zaledwie pół kilometra. Nikt tam nie zagląda. Niech pan idzie ze mną. Proszę uważać pod nogi, bo tu pełno rozpadlin.

              Piramida Chefrena leży jak gdyby w zagłębieniu. Jej budowniczowie wykorzystali plac, skąd Cheops czerpał budulec i gdzie zorganizował całe zaplecze swojej budowli. Ta niecka ma chyba sześć metrów głębokości. W niektórych miejscach ściany są zupełnie pionowe. W innych leży sporo gruzu i wielkie odłamy skalne. Trzeba więc naprawdę uważać, aby w jakimś zagłębieniu nie skręcić nogi.

              Po drodze mój młody przewodnik wyjaśnił, że ma na imię Jasin, a jego ojciec nazywa się Achmed el Hosni, co po arabsku znaczy „piękny”. Są właścicielami jednego wielbłąda i mieszkają w tej dzielnicy Gizy, która leży na południe od wielkiego sfinksa.

              – Macie gospodarkę?

              – Nie. Ale mamy własny dom. Własny dom i wielbłąda. Ojciec jest bogatym człowiekiem - dodał nie bez dumy.

              – Masz dużo braci i sióstr? - zapytałem wiedząc, że rodziny egipskie są bardzo liczne. Dziesięcioro dzieci nie należy do wyjątków.

              – Jestem jedynakiem. Matka umarła, kiedy byłem mały.

              Przechodziliśmy koło piramidy Mykerinosa, czyli po egipsku

              Menkaure. Znacznie mniejsza od dwóch pozostałych, zachowała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin