Carlos.Ruiz.Zafon-Gra.Aniola.PDF.MOBI.EPUB.2008-iNTERnet_1.pdf

(1474 KB) Pobierz
ZAFON CARLOS RUIZ
Gra aniola
Warszawskie Wydawnictwo literackie
MUZA SA
przełożyli
Katarzyna Okrasko
Carlos Marrodan Casas
Tytuł oryginału: El Juego del Angel
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Katarzyna Szajowska
Zdjęcie na okładce • Fondo F. Catala-Roca/Archivo Fotografico AHCOAC
(c) Dragonworks S.L. 2008. Ali rights reserved D for the Polish edition by
MUZA SA, Warszawa 2008 (c) for the Polish translation by Katarzyna
Okrasko and Carlos Marrodan Casas
ISBN 978-83-7495-600-0
Warszawskie Wydawnictwo literackie
MUZA SA
Warszawa 2008
Spis treści
Akt pierwszy
Miasto przeklętych
Akt drugi
Lux Aeterna
Akt trzeci
Gra anioła
Epilog
On
1945
Dla MariCarmen
"a nation of two"
Akt pierwszy
MIASTO PRZEKLĘTYCH
1
Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje
pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść. Nigdy nie zapomina tego
momentu, kiedy po raz pierwszy słodka trucizna próżności zaczyna krążyć
mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć swój brak talentu, sen o pisarstwie
zapewni mu dach nad głową, ciepłą strawę pod wieczór i ziści jego
największe marzenie: ujrzy swoje nazwisko wydrukowane na nędznym
skrawku papieru, który zapewne go przeżyje. Pisarz skazany jest na
wieczne wspominanie tej chwili, bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze,
a za jego duszę już wyznaczono cenę.
Mój pierwszy raz zdarzył się pewnego grudniowego dnia 1917 roku.
Miałem siedemnaście lat i pracowałem w "La Voz de la Industria", lichej
gazecie, której redakcja dogorywała w mocno już zniszczonym budynku,
niegdyś fabryce kwasu siarkowego. Jego mury wydzielały jeszcze owe
szczególne gryzące opary, które przeżerały meble, ubrania, duszę, a nawet
przepalały podeszwy. Sylwetka gmachu wyzierała zza gąszczu aniołów i
krzyży cmentarza na Pueblo Nuevo, tworząc zarys jakby jeszcze jednego
grobowca widocznego na tle setek kominów przemysłowych, które
nieustannie zaciągały barcelońskie niebo szkarłatno-czarnym zmierzchem.
Tego wieczora, który miał odmienić moje życie, don Basilio Moragas,
zastępca naczelnego, wezwał mnie tuż przed zamknięciem numeru do
ciemnej klitki położonej w głębi redakcji, służącej mu zarówno za gabinet,
jak i za palarnię cygar. Don Basilio obdarzony był wyjątkowo przerażającym
wyglądem i sumiastymi wąsami, z nikim się nie cackał i wyznawał teorię, że
nadużywanie przysłówków i przymiotników właściwe jest dewiantom i
osobom cierpiącym na awitaminozę. Odkrywszy dziennikarza, który
przejawiał skłonności do zbyt kwiecistej prozy, zsyłał go na trzy tygodnie do
działu nekrologów.
Jeśli mimo to delikwent ponownie wchodził na drogę przestępstwa, don
Basilio skazywał go na dożywotnią pracę w kąciku praktycznej gospodyni.
Baliśmy się go wszyscy, a on świetnie o tym wiedział.
–Wzywał mnie pan, don Basilio? – spytałem nieśmiało.
Spojrzał na mnie spode łba. Przekroczyłem próg gabinetu przesyconego
wonią potu i tytoniu – w tej właśnie kolejności. Don Basilio, nie bacząc na
moją obecność, z czerwonym ołówkiem w dłoni, kontynuował redakcję
leżącego przed nim artykułu. Przez kilka minut miażdżył tekst poprawkami,
o ile nie bezlitosnymi skreśleniami, co raz to cedząc przez zęby kolejne
przekleństwo, jakby był sam w gabinecie. Nie wiedząc, jak się zachować,
ruszyłem ku opartemu ościanę krzesłu.
–Kazałem panu siadać? – burknął don Basilio, nie unosząc wzroku.
Natychmiast odstawiłem krzesło i wstrzymałem oddech. Zastępca
naczelnego westchnął, upuścił czerwony ołówek, odchylił głowę i spojrzał na
mnie jak na bezużyteczny śmieć.
–Słyszałem, że pan pisze.
Przełknąłem ślinę, a gdy wreszcie otworzyłem usta, wydobył się z nich
ledwo słyszalny głosik:
–Troszeczkę, sam nie wiem, to znaczy, chcę powiedzieć, że owszem,
piszę…
–Tuszę, iż pisze pan lepiej, niż mówi. A co właściwie pan pisze, jeśli mogę
zapytać?
–Kryminały. To znaczy…
–Pojmuję.
Trudno opisać spojrzenie, jakim obrzucił mnie don Basilio. Przypuszczam,
że okazałby większy entuzjazm, gdybym mu powiedział, że lepię szopki ze
świeżego gówna. Ponownie westchnął i wzruszył ramionami.
–Vidal twierdzi, że nie jest z panem aż tak źle. A nawet, że jest całkiem
dobrze. Rzecz jasna, zważywszy, że przyszło nam żyć w czasach literackiej
posuchy, nie ma co się łudzić. Ale skoro Vidal twierdzi, co twierdzi…
Pedro Vidal był gwiazdą "La Voz de la Industria". Pisał cotygodniową
kronikę wypadków, jedyną godną lektury rubrykę w całej gazecie.
Zarazem był autorem kilkunastu, cieszących się jaką taką popularnością,
powieści o gangsterach z Ravalu, którzy utrzymywali nieformalne związki z
damami z wyższych sfer. Zawsze w nieskazitelnym jedwabnym garniturze i
lśniących włoskich butach, poruszał się i zachowywał niczym amant filmowy,
blondyn, z włosami, jakby wyszedł prosto od fryzjera, elegancko
przystrzyżonym wąsikiem i z wiecznym uśmiechem osoby, która czuje się
dobrze we własnej skórze i na tym świecie. Pochodził z dynastii
reemigrantów, którzy za oceanem zbili fortunę na cukrze, a powróciwszy do
kraju, pomnożyli ją, elektryfikując miasto. Jego ojciec, patriarcha klanu, był
jednym z większościowych akcjonariuszy dziennika, dla niego samego zaś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin