021 - Ewa wzywa 07... - Kto zamknął drzwi.doc

(3410 KB) Pobierz
Kto zamknął drzwi?

Kto zamknął drzwi?

 





 

 

Rozdział I

 

w którym pani Stefanii faluje pierś, a inwentaryzator Biażejczak zaczyna spodziewać się nieprzyjemności.

 

 

   Nie, na tym fotelu niech pan nie siada — głos kobiety drżał — tam przecież on siedział, tam go rano znalazłam...

Błażejczyk popatrzył na fotel. Był ciemny, wyświecony ze starości, a przez przetartą skórę siedzenia wystawały miejscami brudne kłaki włosia.

   Ale wczoraj wieczorem jeszcze ja sam na tym fotelu siedziałem. Pani przecież wie, że zostałem z nim w sklepie, bo obaj mieliśmy podpisywać arkusze spisowe. Wyszedłem koło pół do jedenastej.

   No to pan go ostatni za życia widział, panie Błażej czak. — I dodała już jakby łagodniej: — O, tu ma pan krzesło, niech pan sobie przysunie.

Siedzieli w małym, ciemnym kantorku za sklepem. Przez nie myte od niepamiętnych chyba czasów szyby zakratowa- nego okna sączyło się szare światło późnego już popołudnia. Stojące pod ścianami regały wypełnione były nieporządnie po-układanymi pudłami i pudełkami, w kącie stała skrzynia, o którą wspierał się wypchany, niekształtny worek, a o biuro- wym charakterze niewielkiego pokoiku świadczyły tylko poupychane na etażerce skoroszyty i stos kwitariuszy na biurku. Nad biurkiem wisiał nie wiadomo po co przyniesiony tu ze sklepu napis Bielizny osobistej nie wymieniamy, zaś sterczący między regałami połamany manekin krawiecki świadczył, że w sklepie prowadzono kiedyś sprzedaż ubiorów męskich. Brudna podłoga dopełniała wrażenia zaniedbania i nieporządku.

   A tak, jeszcze wczoraj siedziałem na tym fotelu — powtórzył Błażejczyk.

Bo Krumłowicz lubił odstawiać służbistę: „najlepsze miejsce dla pana inwentaryzatora, niech pan łaskawie usiądzie, panie lustratorze...” Chociaż w ten jego szacunek to ja nie bardzo wierzyłem, a i lubił mnie chyba nie za bardzo. Ale niech mi pani powie, pani Narkowska, dlaczego on to właściwie zrobił? Manko?

— To już pan powinien wiedzieć. Przecież skończyliście spis remanentowy. A cóż tam ja... jestem tu zastępczynią kierownika, ale do rachunków nigdy mi się nie dawał wtrącać. To mnie zresztą nie obchodziło.

Młody, dwudziestopięcioletni może mężczyzna pogładził jasną, falującą czuprynę. — Mnie też trudno powiedzieć. Pierwszy rok jestem po dyplomie i siedzę tu na stażu, a to był stary wyga. Zresztą sam spis to jeszcze nic. Wzięli go dopiero do księgowości i jak zatelefonowano, że Krumłowicz się otruł, zaczęli na gwałt liczyć. Bo dyrektor goni, że na rano musi mieć ostateczny wynik. Ale tak na mój rozum — dodał — to mi na manko nie wygląda. Krumłowicz był przy remanencie zupeł- nie spokojny, a w spisach wszystko zgadzało się z kwitami dostaw i asygnatami magazynowymi. Jeżeli nawet będzie brak, to chyba tylko jakiś paru złotych.

Stefania Narkowska przyglądała siedzącemu obok inwentaryzatorowi z nieukrywanym zadowoleniem. Założyła nogę na nogę, obciągając na kolanach przy krótką nieco spódniczkę, a jej dość grube, ale mocne i zgrabne łydki wyraźnie prężyły się w cieniutkiej pończosze. Pani Stefania rażąco odbijała od niechlujnego wnętrza przysklepowego kantorka. Była — jak to mówią — w każdym calu zadbana. A choć wchodziła już zapewne w wiek balzakowski, mogła się jeszcze bardzo podobać. I dobrze chyba o tym wiedziała. Jej pełne, wyraźnie podkreślone szminką wargi rozchyliły się w uśmiechu: — Niech pan nie będzie taki skromny, panie Zygmuncie, bo Zygmunt panu przecież na imię, praw- da? Słyszałam w dyrekcji, jak koledzy do pana mówili. I właśnie tam opowiadają, że z pana tęga głowa i że pan niejednego z tych, co też po studiach przyszli i dużo dłużej pracują, od razu zakasował. No to jak pan mówi, że remanent był w porządku, to już na pewno tak będzie. Ale w takim razie, dlaczego ten stary gaz sobie otworzył? Chyba nie przez żonę? Chociaż to sekutnica, jakich mało. Córką to się zawsze przed wszystkimi chwalił, ale i z nią miał podobno kłopoty.

Błażejczyk spojrzał pytająco. Po chwili, jakby chcąc zmienić temat, zapytał: — Jak to właściwie było? Co się stało?

   Szkoda, panie Zygmuncie — westchnęła Narkowska — że prywatnie poznajemy się przy takiej smutnej okazji. Bo przedtem to tylko służbowo i równie sztywno. No ale trudno, tak wypadło. Opowiem więc panu wszystko, tak jak w południe, kiedy mnie poprosili do komendy milicji. A przesłuchiwał mnie jakiś kapitan Rembisz. Powiedział nazwisko, żebym od razu do niego przyszła, jakbym sobie później jeszcze coś przypomniała. Ale ja tam do nich chodzić nie mam zamiaru. Chociaż ten Rembisz całkiem przystojny, wysoki i dobrze mu w mundurze. Tylko że sztywny jakby kij połknął. Ale i pan, panie Zygmuncie, ani się nie uśmiechnie.

Wyraźnie sprowokowany Błażej czak wywołał na twarz kwaskowaty uśmiech. Zrewanżowała mu się przeciągłym spojrzeniem.

   Przyszłam dziś do sklepu wyjątkowo wcześnie, było chyba dopiero pół do ósmej, a pan wie, że otwieramy o dziewiątej — zaczęła, jakby wpadając w ton składanych poprzednio zeznań. — Po inwentaryzacji zawsze zostaje bałagan, więc chciałam przed otwarciem zrobić trochę porządku. Myślałam, że Krumłowicz już będzie, bo on zawsze pierwszy przychodził. A tym bardziej po remanencie. Ale patrzę — zamknięte. A ja przecież swoich kluczy nie mam.

   No tak — wtrącił Błażejczak — przecież mi je pani dała przed trzema dniami.

   Właśnie. Niewiele myśląc poszłam do automatu na rogu i zadzwoniłam do niego do domu. A żona mówi mi od razu: „Męża nie ma i nie było”. Że na noc w ogóle do domu nie wrócił. Ale nawet się nie zaniepokoiła. Słowa o mężu więcej nie Dowiedziała. I tylko „tak” — „nie”. No i że mogę przyjechać po klucze, bo leżą w szufladzie biurka.

   To on je w domu zostawił?

  O to samo mnie pytał ten kapitan. Ale to się Krumło- wiczowi czasem zdarzało, że kluczy zapominał. Telefonował do domu i córka je przywoziła.

   A teraz córki nie było?

   Wcale o nią nie pytałam. Wsiadłam prędko w taksów kę i pojechałam. Ale żona mnie nawet do pokoju nie wpuściła i wyniosła mi klucze do korytarza. A jak zapytałam o męża, to spojrzała na mnie tak, jak ja bym jej tego starego uwiodła, i powiada: „Może go sobie pani całkiem zabrać”. Stara jędza.

   A przy otwieraniu nie czuła pani, że tam jest gaz? — Błażejczak chciał przyspieszyć tok opowiadania Narkowskiej.

   W sieni niczego nie czułam. Bo te drzwi z klatki schodowej, sam pan wie, jak do fortecy. Grube i obite blachą. Otworzyłam z tego górnego klucza na cuhalty, potem przekręciłam ten płaski, co zwalnia wszystkie zasuwy, i wchodzę do korytarzyka. A tu już jakiś mdlący zapach. Ale nie zastanawiałam się i otwieram drzwi do kantorka. Od razu na mnie buchnęło.

   I znalazła go pani?

   Zobaczyłam, że siedzi na tym fotelu, a głowę oparł na biurku. Ale nie mogłam wejść, tak dusiło. Przelękłam się i wybiegłam z powrotem do sieni. No i krzyczę. A tam właśnie szli już urzędnicy do biura na I piętrze. Pan wie, z miejskiego przedsiębiorstwa budownictwa, nawet paru znajomych. Więc od razu wpadli do kantorka, ja też, ma się rozumieć, wróciłam. Jeden skoczył zaraz do okna, pociągnął okiennice i otworzył okno na całą szerokość. A drugi, sprytny, pyta mnie, gdzie jest gaz. I jak tylko pokazałam maszynkę, co tu z tyłu stoi, podleciał i zamknął. Coraz więcej ludzi się pchało, przyszedł dozorca, zdjęliśmy Krumłowicza z fotela, a ten pierwszy, co okno otworzył, zaczął wołać o sztuczne oddychanie. No i ktoś zadzwonił po pogotowie, nawet nie wiem, kto.

Narkowska podniosła wzrok ku otwierającym się drzwiom. Na progu stała młoda, wysoka brunetka w szarym kitlu ekspedientki.

   Co tam takiego?

   Przepraszam, pani kierowniczko, ale chciałam zapy- tać. Bo w prawej gablocie na dole, tam, gdzie zawsze leżały te haleczki z małym hafcikiem, znalazłam parę bluzek z elastoru. Trzy czy cztery, takie włochate, bardzo ładne. Dawno już ich nie mieliśmy...

   Niech pani ich nie rusza, panno Basiu — głos Narkowskiej brzmiał ostro.

   Ale jakaś klientka właśnie pytała... — dziewczyna była wyraźnie zmieszana.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin