Zagubiony blask - Michael Connelly.rtf

(1151 KB) Pobierz
Zagubiony blask

               

 

              Mi­cha­el Con­nel­ly

 

              ZA­GU­BIO­NY BLASK

 

              Prze­ło­żył
Woj­ciech M. Próch­nie­wicz

 

 


               

 

              Dla:
No­ela,
Me­gan,
Sam,
De­vi­na,
Mad­die,
Mi­cha­ela,
Bren­da­na,
Con­no­ra,
Cal­lie
Ra­chel
Mag­gie
i
Ka­tie.

 

 


               

 

              Co weź­miesz do ser­ca, zo­sta­nie w nim na za­wsze.

              Po­wie­dzia­ła mi to pew­na ko­bie­ta. Po­dob­no to cy­tat z wier­sza, w któ­re­go treść wie­rzy­ła. Ona ro­zu­mia­ła to tak: je­śli rze­czy­wi­ście weź­miesz so­bie coś do ser­ca, na­praw­dę umie­ścisz w tych czer­wo­nych, ak­sa­mit­nych zwo­jach, bę­dziesz no­sić to już za­wsze. Co­kol­wiek się sta­nie, za­wsze bę­dzie tam cze­ka­ło. We­dług niej może to być co­kol­wiek – oso­ba, miej­sce, sen. Cel w ży­ciu. Coś świę­te­go. Po­wie­dzia­ła tak­że, że w tych zwo­jach wszyst­ko się łą­czy. Za­wsze. Wszyst­ko jest jed­no­ścią i zo­sta­je tam na za­wsze, pul­su­jąc zgod­nie z ryt­mem ser­ca.

              Mam pięć­dzie­siąt dwa lata i na­dal w to wie­rzę. Pa­mię­tam o tym w nocy, kie­dy pró­bu­ję za­snąć, ale nie mogę. Wte­dy wszyst­kie ścież­ki zda­ją się łą­czyć i wi­dzę lu­dzi, któ­rych ko­cha­łem, nie­na­wi­dzi­łem, któ­rym po­ma­ga­łem i któ­rych ra­ni­łem. Wi­dzę się­ga­ją­ce ku mnie dło­nie. Sły­szę bi­cie ser­ca i do­brze wiem, co mam ro­bić. Mam cel w ży­ciu i je­stem świa­do­my, że nie mogę ani za­wró­cić, ani zmie­nić dro­gi. I wła­śnie wte­dy wiem, że co weź­miesz do ser­ca, zo­sta­nie w nim na za­wsze.

 


1

 

              Ostat­nią rze­czą, ja­kiej spo­dzie­wał­bym się po Ale­xan­drze Tay­lo­rze, było to, że sam otwo­rzy mi drzwi. Sta­wia­ło to pod zna­kiem za­py­ta­nia wszyst­ko, co wie­dzia­łem do­tąd o Hol­ly­wo­od. Zda­wa­ło mi się, że fa­cet, któ­re­go fil­my za­ro­bi­ły mi­liar­dy do­la­rów, ni­g­dy ni­ko­mu sam drzwi nie otwie­ra. Po­wi­nien prze­cież mieć za­trud­nio­ne­go na pe­łen etat odźwier­ne­go w li­be­rii, któ­ry wpu­ścił­by mnie, i to do­pie­ro po do­kład­nym spraw­dze­niu mo­jej toż­sa­mo­ści oraz usta­le­niu, czy je­stem umó­wio­ny. Po­tem prze­ka­zał­by mnie ka­mer­dy­ne­ro­wi albo po­ko­jów­ce. Ta za­pro­wa­dzi­ła­by mnie do pana domu, stą­pa­jąc przede mną bez­sze­lest­nie jak pa­da­ją­cy śnieg.

              Lecz w po­sia­dło­ści przy Crest Road w Bel-Air ni­ko­go ta­kie­go nie było. Bra­ma była otwar­ta. A kie­dy za­par­ko­wa­łem na pod­jeź­dzie i za­pu­ka­łem do drzwi, otwo­rzył mi sam mistrz kina ak­cji i wpro­wa­dził do wnę­trza o wy­mia­rach chy­ba żyw­cem sko­pio­wa­nych z ter­mi­na­lu lot­ni­ska mię­dzy­na­ro­do­we­go w Los An­ge­les.

              Tay­lor był du­żym fa­ce­tem. Miał po­nad metr osiem­dzie­siąt i wa­żył pew­nie ze sto trzy­dzie­ści kilo. Wy­glą­dał przy tym nie­źle, z kę­dzie­rza­wą brą­zo­wą czu­pry­ną i kon­tra­stu­ją­cy­mi z nią nie­bie­ski­mi ocza­mi. Za­rost na pod­bród­ku przy­da­wał mu nie­co ar­ty­stycz­ne­go wy­ra­fi­no­wa­nia, choć bran­ża, w któ­rej pra­co­wał, nie­wie­le mia­ła wspól­ne­go ze sztu­ką.

              Ubra­ny był w mięk­ki błę­kit­ny dres, na oko droż­szy niż całe moje ubra­nie. Wo­kół szyi – cia­sno owi­nię­ty bia­ły ręcz­nik z koń­ca­mi wpusz­czo­ny­mi pod blu­zę. Po­licz­ki miał ru­mia­ne i cięż­ko od­dy­chał. Naj­wy­raź­niej w czymś mu prze­szko­dzi­łem, bo wy­da­wał się nie­co roz­tar­gnio­ny.

              Przy­je­cha­łem do nie­go w moim naj­lep­szym ja­sno­sza­rym, jed­no­rzę­do­wym gar­ni­tu­rze, za któ­ry trzy lata temu da­łem ty­siąc dwie­ście do­la­rów. Nie no­si­łem go od do­brych dzie­wię­ciu mie­się­cy i po wy­cią­gnię­ciu z sza­fy mu­sia­łem oczy­ścić ma­ry­nar­kę z ku­rzu. By­łem świe­żo ogo­lo­ny i wie­dzia­łem, cze­go chcę, pierw­szy raz od wie­lu mie­się­cy od­kąd od­wie­si­łem ten gar­ni­tur na wie­szak.

              – Pro­szę – po­wie­dział Tay­lor. – Wszy­scy mają dzi­siaj wy­chod­ne, a ja wła­śnie ćwi­czy­łem. Na szczę­ście si­łow­nia jest bli­sko, bo ina­czej w ogó­le bym pana nie usły­szał. To duży dom.

              Cof­nął się za­pra­sza­ją­co. Nie po­dał mi ręki. Pa­mię­tam, że czte­ry lata temu, kie­dy go po­zna­łem, też tego nie zro­bił. Ru­szył pierw­szy, mnie zo­sta­wia­jąc za­mknię­cie drzwi.

              – Może po­roz­ma­wia­my, kie­dy będę ćwi­czył na ro­we­rze? Chciał­bym skoń­czyć.

              – Oczy­wi­ście.

              Szli­śmy przez mar­mu­ro­wy hol, Tay­lor trzy kro­ki przede mną, jak­bym na­le­żał do jego or­sza­ku. Wi­docz­nie tak mu było wy­god­nie, a mnie to nie prze­szka­dza­ło. Przy­naj­mniej mo­głem się ro­zej­rzeć.

              Sze­reg okien po le­wej stro­nie wy­cho­dził na wy­pie­lę­gno­wa­ny, świad­czą­cy o bo­gac­twie traw­nik wiel­ko­ści bo­iska fut­bo­lo­we­go. Da­lej spo­strze­głem bu­dy­nek, wy­glą­da­ją­cy na dom dla go­ści albo kry­ty ba­sen. Albo jed­no i dru­gie. Stał przed nim wó­zek gol­fo­wy, wi­dać też było śla­dy kół pro­wa­dzą­ce przez strzy­żo­ną tra­wę tam i z po­wro­tem. Los An­ge­les zna­łem na wy­lot – od naj­nędz­niej­szych gett po re­zy­den­cje na szczy­tach wzgórz. Ale pierw­szy raz wi­dzia­łem w ob­rę­bie mia­sta po­sia­dłość tak dużą, że trze­ba jeź­dzić po niej elek­trycz­nym wóz­kiem.

              Na ścia­nie po pra­wej wi­sia­ły opra­wio­ne w ram­ki pla­ka­ty z tego mnó­stwa fil­mów, któ­re wy­pro­du­ko­wał Ale­xan­der Tay­lor. Parę z nich wi­dzia­łem, kie­dy pusz­cza­li je w te­le­wi­zji, a resz­tę pa­mię­ta­łem ze zwia­stu­nów. Prze­waż­nie były to fil­my ak­cji, z tych, co to ide­al­nie pa­su­ją na dłu­gość trzy­dzie­sto­se­kun­do­wej re­kla­mów­ki i wca­le po­tem nie ma się ocho­ty oglą­dać resz­ty. Żad­ne­go z nich nie moż­na uznać za sztu­kę, obo­jęt­nie jaka by­ła­by de­fi­ni­cja tego sło­wa. Ale dla Hol­ly­wo­od było w nich coś waż­niej­sze­go niż sztu­ka. Były do­cho­do­we. A to pod­sta­wa dla wszyst­kich in­nych pod­staw.

              Tay­lor, nie zwal­nia­jąc, skrę­cił w pra­wo. Wsze­dłem za nim do sali ćwi­czeń. Jak dla mnie, nada­wa­ła sło­wu „fit­ness” cał­kiem nowe zna­cze­nie. Pod ścia­na­mi sta­ły wszyst­kie moż­li­we ro­dza­je atla­sów, a na środ­ku znaj­do­wa­ło się coś, co wy­glą­da­ło na peł­no­wy­mia­ro­wy ring bok­ser­ski. Tay­lor gład­ko wsko­czył na sta­cjo­nar­ny ro­we­rek, wci­snął parę przy­ci­sków na cy­fro­wym ekra­ni­ku przed sobą i za­czął pe­da­ło­wać.

              Przed nami, wy­so­ko na ścia­nie, wi­sia­ły obok sie­bie trzy wiel­kie, pła­skie te­le­wi­zo­ry, na­sta­wio­ne na dwa kon­ku­ren­cyj­ne 24-go­dzin­ne ka­na­ły in­for­ma­cyj­ne oraz ser­wis eko­no­micz­ny Blo­om­ber­ga. Blo­om­berg miał włą­czo­ny dźwięk. Tay­lor wy­łą­czył go pi­lo­tem. I znów, ta­kiej uprzej­mo­ści się po nim nie spo­dzie­wa­łem. Kie­dy dzwo­ni­łem do jego se­kre­tar­ki, żeby się umó­wić, od­nio­słem wra­że­nie, że po­wi­nie­nem być szczę­śli­wy, iż w ogó­le umoż­li­wia mi się za­da­nie paru py­tań, na­wet je­śli wiel­ki czło­wiek bę­dzie jed­no­cze­śnie ga­dał przez ko­mór­kę.

              – Nie ma pan part­ne­ra? – za­py­tał Tay­lor. – Zda­wa­ło mi się, że wy prze­waż­nie pra­cu­je­cie w pa­rach.

              – Ja wolę sam.

              I urwa­łem na chwi­lę. Sta­łem bez sło­wa, a Tay­lor roz­krę­cał się i na­bie­rał ryt­mu. Miał pod pięć­dzie­siąt­kę, ale wy­glą­dał znacz­nie mło­dziej. Może wy­star­czy się tyl­ko oto­czyć tymi wszyst­ki­mi ma­szy­na­mi spor­to­wy­mi, atry­bu­ta­mi mło­do­ści, nie­za­leż­nie, czy uży­wa się ich czy nie? A może cho­dzi o pe­elin­gi twa­rzy i za­strzy­ki z tok­sy­ny bo­tu­li­no­wej?

              – Mogę dać panu trzy mile – po­wie­dział, zdej­mu­jąc ręcz­nik z szyi i wie­sza­jąc go na kie­row­ni­cy. – To bę­dzie ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut.

              – W po­rząd­ku.

              Się­gną­łem po no­tat­nik do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Jego spi­ral­ny dru­cia­ny grzbiet za­ha­czył o pod­szew­kę. Czu­łem się jak głu­pek, usi­łu­jąc go od­cze­pić. W koń­cu po pro­stu szarp­ną­łem, usły­sza­łem trzask dar­tej tka­ni­ny i za­ma­sko­wa­łem za­kło­po­ta­nie uśmie­chem. Tay­lor zro­bił mi przy­słu­gę, od­wra­ca­jąc wzrok i wpa­tru­jąc się w je­den z mil­czą­cych te­le­wi­zo­rów.

              Zda­je się, że z mo­je­go daw­niej­sze­go ży­cia naj­bar­dziej mi bra­ku­je tam­tych wszyst­kich dro­bia­zgów. Przez po­nad dwa­dzie­ścia lat no­si­łem w we­wnętrz­nej kie­sze­ni no­tes w okład­ce. Nie wol­no było uży­wać ta­kich na spi­ra­li – spryt­ny ad­wo­kat mógł­by twier­dzić, że wy­dar­to z nie­go stro­ny z no­tat­ka­mi świad­czą­cy­mi na ko­rzyść oskar­żo­ne­go. Opraw­ny no­tes roz­wią­zy­wał ten pro­blem, a tak­że le­piej ob­cho­dził się z pod­szew­ką.

              – Ucie­szy­łem się, że ma pan coś dla mnie – rzekł Tay­lor. – Za­wsze mnie nie­po­ko­iła ta spra­wa An­gie. Cały czas. To była do­bra dziew­czy­na, wie pan? I przez cały czas wy­da­wa­ło mi się, że­ście so­bie tę spra­wę od­pu­ści­li. Że była po pro­stu mało waż­na.

              Kiw­ną­łem gło­wą. Pod­czas roz­mo­wy z se­kre­tar­ką sta­ran­nie do­bie­ra­łem sło­wa. I cho­ciaż wprost jej nie okła­ma­łem, to jed­nak mia­łem na su­mie­niu parę nie­do­mó­wień, tak by resz­tę do­śpie­wa­ła so­bie sama. Mu­sia­łem tak zro­bić. Gdy­bym jej po­wie­dział, że je­stem by­łym gli­nia­rzem, pra­cu­ją­cym pry­wat­nie nad sta­rą spra­wą, pew­nie nie do­pu­ści­ła­by mnie do mi­strza kina kasy na­wet na ki­lo­metr.

              – Za­nim za­cznie­my… Zda­je mi się, że na­stą­pi­ło drob­ne nie­po­ro­zu­mie­nie. Nie wiem, co po­wie­dzia­ła panu se­kre­tar­ka, ale ja nie je­stem po­li­cjan­tem. Już nie.

              Tay­lor na chwi­lę prze­stał pe­da­ło­wać, ale szyb­ko wró­cił do po­przed­nie­go ryt­mu. Twarz miał czer­wo­ną i po­cił się ob­fi­cie. Się­gnął do sto­ja­ka na na­po­je obok pa­ne­lu ste­ru­ją­ce­go, wy­cią­gnął stam­tąd oku­la­ry do czy­ta­nia i wą­ską kart­kę z logo swo­jej fir­my pro­du­cenc­kiej – kwa­dra­tem wy­peł­nio­nym plą­ta­ni­ną krzy­wych li­nii – i pa­ro­ma od­ręcz­ny­mi za­pi­ska­mi po­ni­żej. Za­ło­żył oku­la­ry i zmru­żył oczy, czy­ta­jąc.

              – Tu­taj wi­dzę co in­ne­go. De­tek­tyw Har­ry Bosch, po­li­cja Los An­ge­les. Au­drey to na­pi­sa­ła. Pra­cu­je u mnie od osiem­na­stu lat. Od cza­sów, gdy jesz­cze krę­ci­łem w Do­li­nie cały ten szajs na ry­nek wi­deo. Ona zna się na swo­jej pra­cy. I zwy­kle jest bar­dzo do­kład­na.

              – Dłu­gie lata mia­łem wła­śnie ta­kie sta­no­wi­sko. Ale rok temu od­sze­dłem na eme­ry­tu­rę. Może przez te­le­fon tro­chę nie­ja­sno się wy­ra­zi­łem. Pro­szę nie wi­nić jej za to.

              – Nie mam za­mia­ru.

              Spoj­rzał na mnie, po­chy­la­jąc gło­wę, by zer­k­nąć znad oku­la­rów.

              – W ta­kim ra­zie, co mogę zro­bić dla pana, pa­nie de­tek­ty­wie… a może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć „pa­nie Bosch”? Mam jesz­cze dwie i pół mili, a po­tem że­gnam pana.

              Po pra­wej stro­nie Tay­lo­ra była ła­wecz­ka do wy­ci­ska­nia. Pod­sze­dłem do niej i usia­dłem. Wy­cią­gną­łem dłu­go­pis z kie­sze­ni ko­szu­li tym ra­zem nic się nie po­dar­ło – i przy­go­to­wa­łem się do no­to­wa­nia.

              – Nie wiem, czy pan pa­mię­ta, ale my już kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy. Czte­ry lata temu, kie­dy zna­le­zio­no cia­ło An­gel­li Ben­ton w holu jej wła­sne­go domu, ja do­sta­łem tę spra­wę. Roz­ma­wia­li­śmy w pana ga­bi­ne­cie w Eido­lon. Była ze mną part­ner­ka, Kiz Ri­der.

              – Pa­mię­tam. Czar­na. Po­wie­dzia­ła, że zna­ła An­gie. Z fit­nes­su, zda­je się. Pa­mię­tam, że wte­dy wzbu­dzi­li­ście we mnie za­ufa­nie. Ale po­tem znik­nę­li­ście i ni­g­dy się nie ode­zwa­li­ście…

              – Za­bra­li nam tę spra­wę. My by­li­śmy z Wy­dzia­łu Hol­ly­wo­od. Ale parę dni póź­niej, po na­pa­dzie i strze­la­ni­nie, spra­wę prze­jął Wy­dział Za­bójstw i Na­pa­dów.

              Ro­we­rek pik­nął ci­cho i po­my­śla­łem, że chy­ba Tay­lor prze­je­chał pierw­szą milę.

              – Pa­mię­tam tych go­ści – rzu­cił z nie­chę­cią. – Głu­pi i głup­szy. Nie spodo­ba­li mi się. Przy­po­mi­nam so­bie, że któ­ryś z nich bar­dziej niż spra­wą za­in­te­re­so­wa­ny był wkrę­ce­niem się na kon­sul­tan­ta tech­nicz­ne­go do mo­ich fil­mów. Co się z nimi sta­ło?

              – Je­den nie żyje, a dru­gi od­szedł z po­li­cji.

              Dor­sey i Cross. Zna­łem ich obu. Wbrew temu, co mó­wił Tay­lor, byli to zdol­ni śled­czy. Do ich wy­dzia­łu nikt nie do­sta­wał się ot tak. Jack Dor­sey i Law­ton Cross za­sły­nę­li też w świat­ku po­li­cyj­nym jako part­ne­rzy ma­ją­cy wy­jąt­ko­we­go pe­cha, o czym nie mia­łem za­mia­ru in­for­mo­wać Tay­lo­ra. Kie­dy pra­co­wa­li nad spra­wą, któ­rą do­sta­li parę mie­się­cy po spra­wie An­gel­li Ben­ton, wpa­dli na chwi­lę do hol­ly­wo­odz­kie­go baru na lunch i re­ge­ne­ru­ją­cą set­kę. Sie­dzie­li so­bie w loży, je­dli san­dwi­cze z szyn­ką i są­czy­li ze szkla­ne­czek bu­sh­mil­l­sa, kie­dy do knaj­py wpadł uzbro­jo­ny ban­dy­ta. Opo­wia­da­no, że Dor­sey, któ­ry sie­dział przo­dem do drzwi, ze­rwał się, lecz był zbyt wol­ny. Zo­stał tra­fio­ny, za­nim od­bez­pie­czył pi­sto­let, a pa­da­jąc na pod­ło­gę, już nie żył. Cros­so­wi kula dra­snę­ła czasz­kę, ale dru­ga tra­fi­ła go w szy­ję i utkwi­ła w krę­go­słu­pie. Na ko­niec na­past­nik za­strze­lił bar­ma­na, z ma­łej od­le­gło­ści.

              – A co po­tem się sta­ło z tą spra­wą? – za­py­tał Tay­lor re­to­rycz­nie, bez cie­nia sym­pa­tii w gło­sie dla upa­dłych gli­nia­rzy. – Nic a nic. Dam so­bie uciąć rękę, że zbie­ra kurz jak ten pana tani gar­ni­tu­rek, co go pan wy­cią­gnął z sza­fy, wy­bie­ra­jąc się do mnie.

              Prze­łkną­łem znie­wa­gę, bo nie mia­łem wyj­ścia. Kiw­ną­łem gło­wą, jak­bym się z nim zga­dzał. Nie wie­dzia­łem, czy jego złość spo­wo­do­wa­na była nie­roz­wią­za­ną za­gad­ką mor­der­stwa An­gel­li Ben­ton, czy tym, co się sta­ło po­tem, na­pa­dem i na­stęp­nym mor­der­stwem, czy może fak­tem, że mu­siał wów­czas prze­rwać krę­ce­nie fil­mu.

              – Ci dwaj pra­co­wa­li nad tym peł­ną parą przez sześć mie­się­cy od­po­wie­dzia­łem. – A po­tem po­ja­wi­ły się inne spra­wy. Cały czas się po­ja­wia­ją, wie pan. To nie jest tak, jak w pana fil­mach. Choć szko­da.

              – Ja­sne, za­wsze są inne spra­wy – od­rzekł Tay­lor. – To wy­god­ny wy­kręt, nie? Wszyst­ko moż­na zwa­lić na nad­miar pra­cy. A dziew­czy­na nie żyje, pie­nię­dzy nie ma – no to trud­no. Na­stęp­ny pro­szę. Szyb­ciej, szyb­ciej.

              Od­cze­ka­łem chwi­lę, żeby mieć pew­ność, czy skoń­czył. Nie skoń­czył.

              – Ale te­raz mi­nę­ły czte­ry lata i po­ja­wia się pan. O co cho­dzi, pa­nie Bosch? Na­cią­gnął pan jej ro­dzi­nę na pry­wat­ne śledz­two? Tak czy nie?

              – Nie. Cała jej ro­dzi­na miesz­ka w Ohio. Nie kon­tak­to­wa­łem się z nimi.

              – No to o co cho­dzi?

              – Spra­wa jest nie­roz­wią­za­na. Drę­czy mnie to. Nie wy­da­je mi się, by ktoś się do tego jesz­cze hmm… przy­kła­dał.

              – I tyle?

              Ski­ną­łem gło­wą. Tay­lor też ski­nął, sam do sie­bie.

              – Pięć­dzie­siąt ka­wał­ków – mruk­nął.

              – Słu­cham?

              – Za­pła­cę panu pięć­dzie­siąt ty­się­cy, je­śli pan tę spra­wę roz­wi­kła. A jak nie – to fil­mu nie bę­dzie.

              – Wi­dzi pan, myli się pan tro­chę. Nie chcę tych pie­nię­dzy a to nie jest film. Po­trzeb­na mi tyl­ko pana po­moc.

              – Pro­szę po­słu­chać: do­brą hi­sto­rię to ja po­zna­ję od razu: de­tek­tyw, któ­re­go drę­czy ta jed­na nie­roz­wią­za­na spra­wa. To do­bry, spraw­dzo­ny, uni­wer­sal­ny mo­tyw. Pięć­dzie­siąt z góry, a co po­tem – mo­że­my po­ga­dać.

              Pod­nio­słem z ław­ki no­tes, dłu­go­pis i wsta­łem. Wszyst­ko to zmie­rza­ło w złym kie­run­ku.

              – Dzię­ku­ję, że po­świę­cił mi pan czas, pa­nie Tay­lor. Jak nie będę umiał tra­fić do wyj­ścia, to wy­strze­lę racę.

              Po pierw­szym kro­ku w kie­run­ku drzwi ro­wer za­brzę­czał dru­gi raz. Tay­lor ode­zwał się do mo­ich ple­ców.

              – Fi­ni­szu­ję, pa­nie Bosch. Pro­szę wró­cić i za­dać mi te py­ta­nia. Jak pan nie chce pięć­dzie­się­ciu ka­wał­ków, to nie będę się na­pra­szał.

              Od­wró­ci­łem się do nie­go, ale nie ru­szy­łem z miej­sca. Po­now­nie otwo­rzy­łem no­tat­nik.

              – Po pierw­sze, ten na­pad – po­wie­dzia­łem. – Kto z pana fir­my wie­dział o dwóch mi­lio­nach do­la­rów? To zna­czy, kto znał szcze­gó­ły? Skąd mie­li je przy­wieźć? Czym? Wszyst­kie oso­by i de­ta­le, ja­kie tyl­ko pan pa­mię­ta. Chcę za­cząć to wszyst­ko od zera.

 


2

 

              An­gel­la Ben­ton zgi­nę­ła w swo­je dwu­dzie­ste czwar­te uro­dzi­ny. Nie­na­tu­ral­nie skrę­co­ne zwło­ki zna­le­zio­no na hisz­pań­skiej te­ra­ko­cie w holu apar­ta­men­tow­ca, gdzie miesz­ka­ła, na Fo­un­ta­in, nie­da­le­ko La Brea. Klucz był w skrzyn­ce na li­sty wraz z dwie­ma kart­ka­mi uro­dzi­no­wy­mi, wy­sła­ny­mi z Co­lum­bus – jed­na od mat­ki, dru­ga od ojca. Oka­za­ło się po­tem, że wca­le nie są roz­wie­dze­ni. Każ­de z nich chcia­ło po pro­stu na­pi­sać ży­cze­nia od sie­bie.

              Ben­ton zo­sta­ła udu­szo­na. Przed śmier­cią lub po, choć ra­czej po, spraw­ca roz­darł jej bluz­kę i biu­sto­nosz, ob­na­ża­jąc pier­si. Po­tem ma­stur­bo­wał się nad zwło­ka­mi, po­zo­sta­wia­jąc kil­ka kro­pel na­sie­nia, skrzęt­nie ze­bra­ne­go przez tech­ni­ków do ana­li­zy DNA. To­reb­ka An­gel­li znik­nę­ła i ni­g­dy jej nie zna­le­zio­no.

              Go­dzi­nę śmier­ci okre­śli­li­śmy na „po­mię­dzy je­de­na­stą a dwu­na­stą w nocy”. Cia­ło zna­lazł je­den z miesz­kań­ców domu, wy­cho­dząc z psem na spa­cer oko­ło 0.30.

              I tu po­ja­wiam się ja. By­łem star­szym de­tek­ty­wem w hol­ly­wo­odz­kiej ko­men­dzie po­li­cji Los An­ge­les. Mia­łem dwo­je part­ne­rów. Wte­dy pra­co­wa­li­śmy trój­ka­mi, taki eks­pe­ry­men­tal­ny pro­gram, ma­ją­cy na celu szyb­kie roz­wią­zy­wa­nie spraw. Pa­ge­ry obu­dzi­ły mnie, Ki­zmin Ri­der i Jer­ry’ego Ed­ga­ra o pierw­szej w nocy. Do­sta­li­śmy spra­wę An­gel­li. Spo­tka­li­śmy się pod ko­men­dą, za­tan­ko­wa­li­śmy dwa for­dy crown vic­to­ria i po­je­cha­li­śmy na miej­sce prze­stęp­stwa. De­nat­kę zo­ba­czy­li­śmy pierw­szy raz ja­kieś dwie lub trzy go­dzi­ny od mo­men­tu śmier­ci.

              Le­ża­ła na boku na brą­zo­wej te­ra­ko­cie ko­lo­ru za­schnię­tej krwi. Oczy mia­ła otwar­te i wy­trzesz­czo­ne, co szpe­ci­ło jej ład­ną bu­zię. Biał­ka były prze­krwio­ne. Za­uwa­ży­łem, że pra­wie nie mia­ła biu­stu – jej pierś wy­glą­da­ła nie­mal chło­pię­co. Po­my­śla­łem so­bie, że mu­sia­ła mieć kom­pleks, tu­taj, w mie­ście, gdzie fi­zycz­ne pięk­no czę­sto li­czy się bar­dziej niż inne za­le­ty. Roz­dar­cie bluz­ki i sta­ni­ka jesz­cze przy­da­wa­ło zbrod­ni okru­cień­stwa, jak­by nie wy­star­czy­ło po­zba­wić tę dziew­czy­nę ży­cia, ale trze­ba było jesz­cze wy­sta­wić na wi­dok pu­blicz­ny jej naj­in­tym­niej­sze sła­bo­ści.

              Naj­bar­dziej jed­nak utkwi­ły mi w pa­mię­ci jej ręce. Kie­dy spraw­ca rzu­cił ją, mar­twą, na pod­ło­gę, dło­nie prze­dziw­nie zło­ży­ły się ra­zem. Nie­co po le­wej stro­nie cia­ła, nad gło­wą, jak­by wy­cią­ga­ła je do ko­goś, pro­szą­co, nie­mal bła­gal­nie. Ko­ja­rzy­ły mi się z re­ne­san­so­wy­mi ma­lo­wi­dła­mi, z dłoń­mi po­tę­pio­nych wy­cią­gnię­ty­mi do nie­ba w proś­bie o zmi­ło­wa­nie. Pra­co­wa­łem w ży­ciu przy po­nad ty­sią­cu za­bójstw i ni­g­dy jesz­cze układ cia­ła ofia­ry tak mnie nie za­sta­no­wił.

              Może i zbyt dużą wagę przy­wią­zy­wa­łem w tam­tej chwi­li do po­zy­cji, w ja­kiej zna­le­zio­no cia­ło, w koń­cu przy­pad­ko­wej. Ale każ­da spra­wa to bi­twa w nie­koń­czą­cej się woj­nie. Mó­wię wam: za każ­dym ra­zem, kie­dy się ru­sza do boju, trze­ba coś mieć ze sobą. Coś, cze­go moż­na się trzy­mać, coś, co daje siłę. W tym wy­pad­ku były to wła­śnie ręce. Nie mo­głem ich za­po­mnieć. Wy­da­wa­ło mi się, że są wy­cią­gnię­te do mnie. Da­lej tak my­ślę.

              Śledz­two od razu do­sta­ło kopa, bo Ki­zmin Ri­der roz­po­zna­ła ofia­rę. Zna­ły się po imie­niu, z fit­nes­su na El Cen­tro, gdzie obie ćwi­czy­ły. Ri­der nie mo­gła tre­no­wać re­gu­lar­nie z po­wo­du ru­cho­mych go­dzin pra­cy. Cho­dzi­ła tam o róż­nych po­rach, w róż­ne dni, za­leż­nie od tego, kie­dy mia­ła czas i nad jaką spra­wą aku­rat pra­co­wa­ła. Czę­sto spo­ty­ka­ła Ben­ton, a w koń­cu, ćwi­cząc na są­sied­nich step­pe­rach, za­czę­ły roz­ma­wiać.

              Ri­der wie­dzia­ła, że Ben­ton sta­ra się zro­bić ka­rie­rę w bran­ży fil­mo­wej. Pra­co­wa­ła jako asy­stent­ka pro­du­cen­ta w Eido­lon Pro­duc­tions, fir­mie pro­wa­dzo­nej przez Ale­xan­dra Tay­lo­ra. Fil­my też krę­ci się o róż­nych po­rach doby – kie­dy do­stęp­na jest ob­sa­da i plan. A więc i Ben­ton cho­dzi­ła na si­łow­nię po­dob­nie nie­re­gu­lar­nie jak Ri­der. Mia­ła też nie­wie­le cza­su na rand­ki. Po­wie­dzia­ła Ri­der, że przez ostat­ni rok umó­wi­ła się tyl­ko dwa razy i nie ma sta­łe­go fa­ce­ta.

              Była to jed­nak po­wierz­chow­na zna­jo­mość – Ri­der ni­g­dy nie spo­tka­ła An­gel­li poza si­łow­nią. Obie były mło­dy­mi czar­ny­mi ko­bie­ta­mi, sta­ra­ją­cy­mi się, by wła­sne cia­ło ni­g­dy ich nie za­wio­dło, kie­dy pra­co­wi­cie wspi­na­ją się po stro­mych stop­niach ka­rie­ry w dwóch róż­nych świa­tach.

              Choć na po­czą­tek do­bre było i to. Wie­dzie­li­śmy od razu, z kim mamy do czy­nie­nia – z od­po­wie­dzial­ną, pew­ną sie­bie mło­dą ko­bie­tą, dba­ją­cą za­rów­no o zdro­wie, jak i o ka­rie­rę. Taki styl jej ży­cia po­zwo­lił nam od razu wy­eli­mi­no­wać spo­ro błęd­nych tro­pów, któ­ry­mi mo­gli­by­śmy pójść. Ale nie­ste­ty Ri­der pierw­szy raz pro­wa­dzi­ła śledz­two w spra­wie, w któ­rej zna­ła ofia­rę mor­der­stwa. Już na miej­scu zbrod­ni za­uwa­ży­łem, że się za­wa­ha­ła. Zwy­kle przy oglę­dzi­nach i pierw­szych hi­po­te­zach była dość ak­tyw­na, tym ra­zem jed­nak mil­cza­ła, do­pó­ki ktoś się do niej nie ode­zwał.

              Nie było żad­nych świad­ków. Hol nie był wi­docz­ny z uli­cy i do­sko­na­le ma­sko­wał mor­der­cę. Mógł się tu wśli­znąć, za­cza­ić i za­ata­ko­wać, bez oba­wy że za­uwa­ży go ktoś z ze­wnątrz. Ist­nia­ło jed­nak ry­zy­ko. W każ­dej chwi­li mógł po­ja­wić się ktoś z miesz­kań­ców. Gdy­by fa­cet z pie­skiem zszedł na dół go­dzi­nę wcze­śniej, za­pew­ne był­by świad­kiem mor­der­stwa. Mógł­by ją ura­to­wać albo sa­me­mu paść ofia­rą.

              Ano­ma­lie. Spo­ro pra­cy po­świę­ca­ło się na zba­da­nie ano­ma­lii. Wy­da­wa­ło się, że mor­der­ca wy­ko­rzy­stał oka­zję, że śle­dził ją i wy­brał mo­ment, kie­dy była w osło­nię­tym miej­scu. Jed­nak­że pew­ne aspek­ty spra­wy su­ge­ro­wa­ły, że znał ten hol i mógł się tu cza­ić, jak łow­ca za­sta­wia­ją­cy pu­łap­kę z przy­nę­tą i cze­ka­ją­cy na ofia­rę.

              Ano­ma­lie. An­gel­la Ben­ton mia­ła co naj­wy­żej metr sześć­dzie­siąt pięć wzro­stu, ale prze­cież była spraw­ną, mło­dą dziew­czy­ną. Ri­der wi­dzia­ła, jak tre­nu­je, i mia­ła po­ję­cie o jej sile i wy­trzy­ma­ło­ści. Jed­nak śla­dów wal­ki nie było. Ana­li­za śla­dów spod pa­znok­ci nie wy­kry­ła ani krwi, ani na­skór­ka na­le­żą­ce­go do in­nej oso­by. Czyż­by zna­ła mor­der­cę? Dla­cze­go nie wal­czy­ła? Ma­stur­ba­cja i roz­dar­cie bluz­ki su­ge­ro­wa­ły mo­tyw psy­cho­sek­su­al­ny. Ta­kie zbrod­nie po­peł­nia się sa­mot­nie. Ale An­gel­la nie wal­czy­ła o ży­cie – jak­by od razu się pod­da­ła. Może był wię­cej niż je­den spraw­ca?

              Przez pierw­sze dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny sta­ra­li­śmy się ze­brać do­wo­dy, za­wia­do­mić kogo trze­ba i prze­pro­wa­dzić pierw­sze prze­słu­cha­nia osób ma­ją­cych oczy­wi­sty zwią­zek z miej­scem zbrod­ni. Do­pie­ro dru­gie­go dnia za­czę­li­śmy ro­bić od­siew fak­tów i roz­pra­co­wy­wać ano­ma­lie, pró­bu­jąc roz­łu­pać je jak orze­chy. I pod ko­niec dru­giej doby do­szli­śmy do wnio­sku, że sce­na zbrod­ni zo­sta­ła za­aran­żo­wa­na – że mor­der­ca upo­zo­ro­wał pew­ne fak­ty, żeby ukryć inne ele­men­ty prze­stęp­stwa. Do­szli­śmy do wnio­sku, że ten czło­wiek uwa­ża, że jest od nas spryt­niej­szy, że wma­new­ru­je nas w tro­pie­nie sek­su­al­ne­go mor­der­cy. Tym­cza­sem na­praw­dę cho­dzi­ło o coś zu­peł­nie in­ne­go.

              Na ten trop na­pro­wa­dzi­ła nas zna­le­zio­na na cie­le dziew­czy­ny sper­ma. Stu­diu­jąc zdję­cia za­uwa­ży­łem, że kro­ple na­sie­nia idą po klat­ce pier­sio­wej ofia­ry w li­nii pro­stej, tak jak rze­ko­mo mia­ły pa­dać. Ale po­szcze­gól­ne kro­pel­ki były okrą­głe. Wszy­scy śled­czy wie­dzą o śla­dach krwi, że okrą­głe kro­ple po­wsta­ją, kie­dy skap­nie ona pio­no­wo na ja­kąś po­wierzch­nię. Kie­dy try­ska uko­śnie lub po­wierzch­nia jest na­chy­lo­na, kro­ple są elip­tycz­ne. Za­py­ta­li­śmy eks­per­ta, czy to samo do­ty­czy in­nych pły­nów ustro­jo­wych. Po­twier­dził i to wy­ja­śni­ło jed­ną z ano­ma­lii. Wy­snu­li­śmy teo­rię, we­dług któ­rej mor­der­ca lub mor­der­cy praw­do­po­dob­nie przy­nie­śli sper­mę ze sobą i roz­la­li ją na zwło­kach jako ka­mu­flaż.

              Zmie­ni­li­śmy więc kie­ru­nek śledz­twa. To już nie była spra­wa, w któ­rej ofia­ra wcho­dzi w pole ra­że­nia za­bój­cy. An­gel­la Ben­ton sama była po­lem ra­że­nia. Coś w jej ży­ciu i oko­licz­no­ściach zwa­bi­ło ku niej mor­der­cę.

              Za­czę­li­śmy ana­li­zo­wać jej ży­cie i pra­cę, szu­ka­jąc tego ukry­te­go mo­ty­wu, któ­ry do­pro­wa­dził do mor­der­stwa. Ktoś chciał, żeby nie żyła i uwa­żał się za spryt­ne­go na tyle, by są­dzić, że sku­tecz­nie za­ma­sku­je ten mo­tyw, po­zo­ru­jąc tło sek­su­al­ne. I choć pu­blicz­nie w me­diach trą­bi­li­śmy o sek­su­al­nym zbo­czeń­cu, dys­kret­nie roz­glą­da­li­śmy się zu­peł­nie za czym in­nym.

              Trze­cie­go dnia Ed­gar za­jął się sek­cją zwłok i pię­trzą­cy­mi się pa­pie­ra­mi, a Ri­der i ja wy­je­cha­li­śmy na mia­sto. Dwa­na­ście go­dzin sie­dzie­li­śmy w biu­rach Eido­lon Pro­duc­tion, w Ar­chway Pic­tu­res w Mel­ro­se. Ma­chi­na do ro­bie­nia fil­mów Tay­lo­ra zaj­mo­wa­ła pra­wie jed­ną trze­cią ca­łe­go biu­row­ca. Po­nad pięć­dzie­się­ciu pra­cow­ni­ków. An­gel­la Ben­ton mia­ła kon­takt ze wszyst­ki­mi, w koń­cu była asy­stent­ką pro­du­cen­ta. To sta­no­wi­sko lo­ku­je się na sa­mym dole hol­ly­wo­odz­kiej dra­bi­ny. Taki go­niec, przy­nieś-wy­nieś-po­za­mia­taj. Nie mia­ła na­wet swo­je­go po­ko­ju, tyl­ko biur­ko w pa­ka­me­rze bez okien. Bez zna­cze­nia – i tak cały dzień uga­nia­ła się mię­dzy biu­rem w Ar­chway a pla­na­mi fil­mo­wy­mi. W tym mo­men­cie Eido­lon re­ali­zo­wał dwa fil­my i se­rial te­le­wi­zyj­ny, każ­de w in­nym miej­scu Los An­ge­les. Każ­da z tych pro­duk­cji była mia­stem w mie­ście, wę­drow­ną osa­dą, któ­ra pra­wie co­dzien­nie pa­ko­wa­ł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin