Söderberg Alexander - Dobry wilk.txt

(700 KB) Pobierz
	Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym





	Spis treści



	Okładka



	Strona tytułowa



	Strona redakcyjna



	Część pierwsza



	1



	2



	3



	4



	5



	6



	7



	8



	9



	10



	11



	12



	13



	14



	Część druga



	15



	16



	17



	18



	19



	20



	21



	22



	23



	24



	25



	26



	27



	28



	28



	30



	31



	32



	33



	34



	35



	36



	37



	Część trzecia



	38



	39



	40



	41



	42



	43



	44



	45



	46



	47



	48



	49



	50



	51



	52



	53



	54



	55



	56



	57



	58



	59



	60



	61



	61



	63



	64



	65



	66





	Tytuł oryginału:



	 DEN GODE VARGEN





	Redakcja językowa: Agnieszka Niegowska



	Projekt okładki: Magda Kuc



	Zdjęcie na okładce: Aaron Amat / Shutterstock



	Korekta: Maciej Korbasiński



	Redaktor prowadzący: Małgorzata Głodowska





	Copyright © Alexander Söderberg, 2017



	Published by agreement with Salomonsson Agency



	Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2017





	Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony



	znakiem wodnym (watermark).



	Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub



	fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.





	ISBN: 978-83-8015-697-5





	Wydanie I





	Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.



	ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa



	www.czarnaowca.pl



	Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: redakcja@czarnaowca.pl



	Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: handel@czarnaowca.pl



	Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: sklep@czarnaowca.pl





	Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.



	Część pierwsza



	1



	Valle del Cauca



	PACHNIAŁO smażoną wieprzowiną. Ernst Lundwall żegnał się z życiem.



	Stał, sztywny i skołowany. Ze spodni wystawała mu poła pomiętej białej koszuli. Na



	stołku kilka metrów za nim siedział Kevin Gorman. Drapał się po wysokim czole



	końcówką połyskującego na srebrno pistoletu. Wyglądał jak kompletny debil.



	I rzeczywiście nim był.



	Jens i Lothar otrzymali najlepsze miejsca, ustawiono ich tak, żeby nie przegapili ani



	odrobiny z całego przedstawienia.



	Na kamiennym tarasie nad nimi, między kolumnami i białymi posągami, siedział Don



	Ignacio Ramirez. Zajadał grillowanego prosiaka. Na nosie miał ciemne okulary, a za



	kołnierzyk koszuli wetknął sobie róg lnianej serwety. Boss narkotykowy w wersji de



	luxe. Aby uczcić ten dzień, był u fryzjera. Jego włosy miały teraz dziwnie czarny kolor,



	mocno kontrastujący z bladością skóry. W tle stał jego niewydarzony narkotykowy



	zamek. Pozbawione smaku połączenie Disneylandu z Wersalem. Perwersyjne różowe



	ciasteczko ukryte w sercu kolumbijskiej dżungli. Zbytkowny ogród, wybiegi dla



	egzotycznych zwierząt. Żyraf, samotnego nosorożca, dwóch zebr, lwa i kilku



	hipopotamów. Wszystkie one były apatyczne, stały i gapiły się przed siebie.



	Tę scenę wyreżyserował sam Ignacio. Ernst miał być ofiarą, Gorman – sprawcą,



	a Jens i Lothar – publicznością.



	– Jens? – zawołał Ernst nieco podniesionym głosem.



	– Ernst – odpowiedział Jens. – Nie martw się – dodał, jakby chciał pocieszyć



	zdenerwowane dziecko. Ale te słowa nie miały sensu. Potem zwrócił się do Don Ignacia



	Ramireza. – Możemy porozmawiać?



	Don Ignacio nie zareagował. Siedział niedostępny w swoich ciemnych okularach, jadł



	tłustą wieprzowinę, a jego potężny brzuch rozpychał poliestrową koszulę.



	O czym mieliby rozmawiać? Co Jens miał do powiedzenia? Chciał go błagać?



	Brakowało mu kart przetargowych. Miał tak samo przechlapane jak Ernst. W najbliższej



	przyszłości czekał go dokładnie taki sam los. Zabije go ta świnia, Kevin Gorman, kat



	Don Ignacia, strażnik Jensa i Lothara… wartownik, dręczyciel… Siedział teraz



	z pistoletem w dłoni. Naćpany jak zawsze. Ani młody, ani stary. Ze skołtunionymi



	włosami, zepsutymi zębami. Facet z Karoliny Południowej, który prowadził spis



	wszystkich zamordowanych przez siebie osób.



	Ignacio napił się ze swojego kieliszka i podniósł go w geście toastu. To był znak dla



	Gormana. Kevin wstał i ruszył do przodu z rozłożonymi ramionami, pokazując, jaki to



	on niby jest potężny. Stanął przed Ernstem.



	– Jens? – powtórzył Ernst. Tym razem jeszcze wyższym, pytającym tonem.



	Kevin Gorman wyciągnął wyprostowaną rękę, w której trzymał pistolet. Ernst



	Lundwall posikał się i zaczął panicznie krzyczeć, błagał ich, mówił, że zrobi, co tylko



	będą chcieli…



	– Zamknij oczy – szepnął Jens do Lothara, ale chłopak go nie posłuchał.



	Huk wystrzału odbił się echem po okolicy. Zwierzęta w klatkach drgnęły, siedzące na



	drzewach stada ptaków poderwały się do lotu. Ernst osunął się na wyschniętą ziemię



	z dziurą w głowie i zasikanymi spodniami.



	Jens złapał Lothara, pod którym ugięły się nogi.



	Gorman odwrócił się w ich stronę. Uśmiechał się? Tak, na jego wargach błądził



	delikatny uśmiech. Jens poczuł w ustach smak pogardy i musiał splunąć.



	Lothar cały się trząsł, patrzył w ziemię, a nogi miał jak z waty. Jens go



	podtrzymywał. Chłopak był na to wszystko za młody, miał dopiero siedemnaście lat…



	– Jens! Lothar! – zawołał Don Ignacio swoim niskim głosem.



	Stał oparty o kamienną poręcz tarasu. Z lnianą serwetą zatkniętą za kołnierzyk



	koszuli i ustami błyszczącymi od świńskiego tłuszczu.



	– Mieszkacie pod moim dachem już prawie pół roku. Dobrze was tu traktowaliśmy –



	zaczął i zrobił sztuczną pauzę.



	Było duszno, dobiegały ich odgłosy z dżungli. Jens spojrzał w stronę Ernsta. Leżał



	skulony na wyschniętej ziemi. Muchy już się do niego dobrały.



	– Pora wyruszyć w drogę – oznajmił Don Ignacio. – Będą takie chwile, Jens, że



	przyjdą ci do głowy różne pomysły.



	Dwóch mężczyzn złapało nogi Ernsta i zaczęło go wlec. Jego rozłożone ramiona



	wzniecały nad powierzchnią ziemi kurz, delikatną czerwonobrązową mgiełkę.



	– Lothar pojedzie z tobą. Ale tylko do Miami. Zostanie tam jako zabezpieczenie.



	Jeżeli w Europie coś ci wpadnie do głowy, Lothara spotka to co Ernsta.



	Ignacio jednym ruchem zerwał serwetę, a potem wytarł usta, rzucił serwetę na stół



	i opuścił taras.



	Jens mocno obejmował Lothara, tak jak ojciec obejmuje syna, gdy go chce chronić.



	Ale Lothar nie był jego synem. Był dzieckiem Hectora Guzmana.



	2



	Praga



	OPADŁA pod powierzchnię.



	Świat nad nią był rozmyty i niewyraźny. Sophie leżała nieruchomo w wannie. Serce



	zaczęło jej szybciej bić. Walczyła z odruchem, który kazał się jej zerwać. Cały organizm



	sygnalizował, że brakuje mu tlenu. Czuła ogromny ucisk w gardle i klatce piersiowej.



	Rwący ból we wszystkich członkach i narządach. Wszystko w niej krzyczało, że



	powinna się wynurzyć. Ale Sophie Brinkmann leżała i walczyła z odruchem.



	Wymierzała sobie karę. Trudną do zdefiniowania. A pod szarosrebrnym strachem



	i bólem kryło się coś jeszcze. Niemal niewidocznego. Promyk czerwonego światła.



	Rozkosz. Słodko-gorzka rozkosz. Nienawiść do samej siebie… dręczenie samej siebie.



	Chwilowa przyjemność w cierpieniu, zwłoka…



	Zaczęła drętwieć. Straciła czucie w wargach… Ciśnienie w gałkach ocznych jeszcze



	wzrosło. Pojawił się lęk przed śmiercią. Ręce i nogi zaczęły jej drżeć, a twarz dygotać.



	Całe jej wnętrze wiło się, skręcało.



	Jeszcze tylko moment…, pomyślała.



	Serce waliło jak szalone, ciało zaczęło wpadać w próżnię. Wszystkie sygnały



	alarmowe wyły jak szalone. Myśli zaczęły się jej mącić, przez kilka krótkich sekund



	znajdowała się na granicy świadomości. I nagle wszystko zrobiło się czarne. Wtedy



	włączył się odruch oddychania, Sophie zachłysnęła się wodą, odzyskała przytomność



	i gwałtownie usiadła. Złapała ręcznik, który leżał na wannie, schowała w niego twarz,



	kaszląc i wymiotując wodą. Udało jej się wziąć mały oddech i zaczerpnąć odrobinę



	powietrza. Ból był nie do opisania. Krzyczała, przyciskając ręcznik do ust. Na tyle, na ile



	się dało, tłumiła jęk cierpienia. Próbowała odzyskać oddech, robiąc małe, płytkie



	wdechy, nabierając po odrobinie powietrza. W gardle i w płucach czuła pieczenie.



	Odchyliła głowę do tyłu, a ramiona położyła na bokach wanny. Oddychała już



	spokojniej. Wypełniała płuca powietrzem, pozwalała, żeby tlen powoli docierał do



	wszystkich organów, do całego organizmu. Ogarnęło ją uczucie nieopisanej



	przyjemności. Delikatnie ją otuliło. Rozkoszowała się, wsłuchiwała w odgłos kapiącego



	kranu. Każde kapnięcie odbijało się długim echem, bez żadnego wzoru, żadnego taktu…



	Widziała niewielkie pęknięcia na suficie, łuszczącą się farbę. Odwróciła głowę



	i spojrzała na wieszak z sukienką, który wisiał na drzwiach do łazienki. Kreacja od Sonii



	Rykiel…



	Puk, puk, puk. Pukanie odbiło się echem od ścian małej łazienki. Usłyszała głos



	Alberta:



	– Mamo? Musisz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin