Abercrombie Joe - Pierwsze prawo 01 Samo ostrze.txt

(1085 KB) Pobierz
PIERWSZE
PRAWO
Księga pierwsza



SAMO OSTRZE
Tytuł oryginału: THE BLADE ITSELF
Copyright Š 2006 Joe Abercrombie. 
Wszystkie postacie występujšce w tej ksišżce sš fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjšcych lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Ilustracja na okładce: Laura Brett
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o. 
Tłumaczenie: Jan Kabat 
Korekta: Magdalena Górnicka 
Skład: KOMPEJ
Informacje dotyczšce sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o. 
Al. Krakowska 110/114 
02-256 Warszawa 
tel./fax (0-22) 846 27 59 
e-mail: isa@isa.pl
ISBN: 978-83-7418-213-3
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:
www.isa.pl
Spis treci

Koniec	6

CZĘĆ I	9
Ocaleni	10
Pytania	13
Żadnego wyboru	31
Zabawa z ostrzami	37
Zęby i palce	51
Bezkresna i naga północ	55
Trening szermierczy	63
Poranny rytuał	77
Pierwszy z magów	91
Dobryczłek	103
Na licie	116
Oferta i dar	126
Król północnych	145
Droga między dwoma dentystami	161
Płaskogłowi	172
Przekleństwo prawdziwej miłoci	182
Jak szkoli się psy	191
Herbata i zemsta	198

CZĘĆ II	217
Jak wyglšda wolnoć	218
Królewska sprawiedliwoć	230
Droga ucieczki	242
Trzy znaki	248
Skład kostiumów teatralnych	257
Barbarzyńcy u bram	266
Następne zadanie	277
Lepsze niż mierć	283
W obcym miejscu	291
Pytania	302
Szlachectwo	315
Ciemna robota	333
Słowa i kurz	344
Niezwykłe talenty brata Długostopego	360
Tacy jak ona walczš z każdym	369
Kocha... nie kocha	377
Nasienie	383
Nigdy nie zakładaj się z magiem	394
Idealna publicznoć	411
Dom Stwórcy	431
Niczyj pies	452
Każdy człowiek czci samego siebie	464
Starzy przyjaciele	475
Z powrotem do ziemi	481
Ból i cierpienie	492
Krwawy-dziewięć	501
Narzędzia, które mamy	525
Podziękowania	535

Dla czterech czytelników 
Wiecie, o kogo chodzi
Koniec
Logen przedzierał się między drzewami, gołe stopy lizgały się i sunęły po mokrej ziemi, brei, wilgotnych igłach sosnowych; w piersi wiszczał mu oddech, w głowie pulsowała krew. Potknšł się i runšł, padajšc bokiem; niemal rozpłatał sobie pier własnym toporem, a potem leżał zdyszany, ze wzrokiem wbitym w lenš ciemnoć.
Jeszcze przed chwilš towarzyszył mu Wilczarz, był tego pewien, ale teraz nigdzie nie dostrzegał ladu towarzysza. Co do pozostałych, nie mógł powiedzieć nic konkretnego. Niezły ze mnie przywódca, pomylał ironicznie, tak się odłšczyć od swoich chłopców. Wiedział, że powinien zawrócić, ale wszędzie roiło się od szanków. Wyczuwał, jak ruszajš się między drzewami, a jego nozdrza przenikała ich woń. Gdzie z lewej strony dobiegło jakby wołanie, może toczyła się tam walka. Logen dwignšł się powoli na nogi, starajšc się zachowywać cicho. Za jego plecami trzasnęła gałšzka. Odwrócił się gwałtownie.
W jego stronę zmierzała włócznia. Włócznia budzšca grozę i szybka, a na jej drugim końcu majaczyła sylwetka szanki.
- Niech to! - rzucił Logen i uskoczył w bok, potknšł się i runšł na twarz, po czym przetoczył się przez krzewy, oczekujšc w każdej chwili, że włócznia przeszyje mu plecy. Pozbierał się z ziemi, oddychajšc z wysiłkiem. Znów dostrzegł wymierzony w siebie jasny szpikulec, zrobił unik i wliznšł się błyskawicznie za pień dużego drzewa. Wyjrzał, a wtedy płaskogłowy zasyczał i zamierzył się włóczniš. Logen wychylił się z drugiej strony, tylko na mgnienie oka, potem zniknšł, wyskoczył zza drzewa i wzniósł topór, ryczšc co sił w płucach. Rozległ się głony chrzęst, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce szanki. Miał szczęcie, ale uważał, że na nie zasłużył.
Płaskogłowy stał nieruchomo, patrzšc na niego ze zdumieniem. Potem zaczšł się chwiać na boki, po jego twarzy spływała krew. Wreszcie osunšł się bezwładnie jak kłoda, wyrywajšc przy tym topór z dłoni Logena, i upadł u jego stóp. Logen próbował ujšć rękojeć swej broni, ale szanka wcišż jakim cudem ciskał włócznię, której koniec chwiał się niebezpiecznie w powietrzu.
- Ghaa! - zaskrzeczał Logen, gdy ostrze cięło go w ramię. Poczuł, jak na twarz pada mu cień. Jeszcze jeden płaskogłowy. Cholernie wielki. Szybujšcy w powietrzu z rozpostartymi ramionami. Logen nie zdšżył sięgnšć po topór. Nie zdšżył uskoczyć. Otworzył usta, ale nie zdšżył nic powiedzieć. Co można wyrzec w takiej chwili?
Runęli razem na mokrš ziemię, toczyli się po błocie, kolcach, połamanych gałęziach, szarpišc się, uderzajšc i warczšc na siebie. Logen walnšł mocno głowš o korzeń jakiego drzewa, zadzwoniło mu w uszach. Miał gdzie schowany nóż, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Toczyli się bez końca, w dół zbocza, wiat wokół nich wirował, Logen za próbował otrzšsnšć się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i jednoczenie udusić płaskogłowego. Pęd nie ustawał ani na chwilę.
Rozbicie obozowiska niedaleko wšwozu wydawało się wczeniej mšdrym posunięciem. Żadnego ryzyka, że kto się podkradnie od tyłu. Teraz, gdy Logen lizgał się na brzuchu po krawędzi klifu, pomysł z obozowiskiem stracił jakikolwiek sens. Jego dłonie darły mokrš glebę. Wokół było tylko błoto i zbršzowiałe igły sosnowe. Próbował zacisnšć palce na czymkolwiek, ale chwytał tylko pustkę. Zaczšł spadać. Z ust wyrwał mu się cichy skowyt.
Wreszcie jego dłonie natrafiły na co. Korzeń drzewa, wystajšcy z ziemi na samej krawędzi wšwozu. Logen zakołysał się w powietrzu, zdyszany, ale trzymał się mocno.
- Ha! - krzyknšł. - Ha!
Wcišż żył. Trzeba było czego więcej niż kilku płaskogłowych, by położyć kres istnieniu Logena Dziewięciopalcego. Zaczšł się podcišgać ku krawędzi urwiska, ale nie dawał rady. Poczuł na nogach jaki ogromny ciężar. Zerknšł w dół.
Wšwóz był głęboki. Bardzo głęboki, o nagich i skalistych zboczach. Gdzieniegdzie do jakiej szczeliny przylgnęło drzewo, rosnšc ku pustemu niebu i wysuwajšc w przestrzeń konary. Daleko w dole szumiała sykliwie rzeka, bystra i gniewna - spieniona biała woda, najeżona ostrymi czarnymi kamieniami. Nic dobrego, wiedział o tym, ale prawdziwy problem był znacznie bliżej. Wcišż towarzyszył mu wielki szanka, kołyszšc się łagodnie na boki, uczepiony brudnymi łapami jego lewej kostki.
- Do diabła - mruknšł Logen.
Znalazł się w niezłych tarapatach. Nie po raz pierwszy, ale zawsze udawało mu się przeżyć, by piewać potem pieni, trudno było jednak sobie wyobrazić gorszš sytuację. Pomylał bezwiednie o swoim życiu. Teraz wydawało się pozbawione sensu i gorzkie. Nikomu nie przyniosło niczego dobrego. Pełne przemocy i bólu, naznaczone rozczarowaniem i znojem. Ręce zaczynały mu się męczyć, ramiona paliły ogniem. Płaskogłowy olbrzym nie zamierzał najwyraniej spadać. Wręcz przeciwnie, zaczšł się nawet podcišgać. Znieruchomiał na chwilę, patrzšc gniewnie z dołu.
Gdyby to Logen był na jego miejscu, to z pewnociš pomylałby: Moje życie zależy od tej nogi, której się trzymam - lepiej nie ryzykować. Człowiek prędzej ratowałby siebie, niż zabijał wroga. Problem polegał na tym, że szanka nie mylał w ten sposób, i Logen o tym wiedział. Nie zaskoczyło go więc, gdy tamten rozwarł swe wielkie usta i zatopił mu kły w łydce.
- Aaa! - zawył Logen i wierzgnšł z całej siły gołš piętš, kopišc głowę szanki, na której pojawiła się krwawa pręga, ale przeciwnik nie przestawał gryć; im bardziej Logen kopał, tym bardziej lizgały mu się dłonie na mokrym korzeniu, którego nie pozostało już wiele, lada chwila nie byłoby się czego trzymać, a i ten kawałek wyglšdał tak, jakby miał zaraz pęknšć. Próbował myleć, zapominajšc o bólu w rękach, bólu w ramionach, zębach w nodze. Wiedział, że runie w dół. Jedynš alternatywš był upadek na skały albo do wody, i ów wybór sam się narzucał.
Jeli masz do wykonania trudne zadanie, lepiej je wykonać, niż żyć w wiecznym strachu. Tak powiedziałby jego ojciec. Logen oparł się więc mocno drugš stopš o skalne zbocze, wzišł ostatni głęboki oddech i rzucił się w przestrzeń, dobywajšc z siebie resztki sił. Poczuł, jak wyrywa się zębom, a potem kurczowo zaciniętym dłoniom; przez chwilę był wolny.
Póniej zaczšł spadać. Szybko. Zbocza wšwozu przelatywały w pędzie - szara skała, zielony mech, łaty białego niegu; wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machajšc bezradnie rękami i nogami, zbyt przerażony, by krzyczeć. Wiatr chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu oddech z ust. Logen zobaczył przelatujšcego tuż obok szankę, który uderzył o skalne zbocze, gruchoczšc sobie koci, odbił się i runšł bezwładnie w dół, z pewnociš martwy. Był to satysfakcjonujšcy widok, ale zadowolenie Logena nie trwało długo.
Pojawiła się gwałtownie woda. Czekała na niego. Uderzyła go w bok niczym szarżujšcy byk, wybiła z płuc powietrze, wydarła myl z głowy, wessała go w głšb, w lodowatš ciemnoć...
CZĘĆ I
Samo ostrze nakłania 
do okrutnych czynów
Homer
Ocaleni
Plusk wody w uszach. To była pierwsza rzecz. Plusk wody, szum drzew, dziwny szczebiot i wiergot ptaków. Logen uchylił odrobinę powieki. wiatło, rozmazany blask przenikajšcy licie. mierć? Więc dlaczego tak bardzo bolała? Pulsował mu cały lewy bok. Próbował odetchnšć porzšdnie, zakrztusił się, wykaszlał trochę wody, wypluł błoto. Jęknšł, przekręcił się, wsparł na dłoniach i kolanach, dwignšł z rzeki, dyszšc przez zacinięte zęby, po czym przewrócił się na plecy w mchu, mazi i zgniłych gałšzkach tuż nad brzegiem.
Leżał przez chwilę, wpatrzony w szare niebo nad czarnymi konarami; z obolałej krtani dobywał mu się wist oddechu.
- Wcišż jestem żywy - zaskrzeczał do samego siebie.
Wcišż żywy, wbrew wysiłkom natury, szanków, ludzi i bestii. Przemoczony do suchej nitki, leżšc płasko na plecach, zaczšł parskać miechem. Piskliwym, bulgoczšcym miechem. Jedno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym - przeżył.
Gnijšcy brzeg rzeki omiotło tchnienie zimnego wiatru; miech Logena zamarł z wolna. Może i nie stracił życia, ale jak się przy nim utrzymać - oto było pytanie. Usiadł, mrugajšc z bólu, potem wstał z wysiłkiem, ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin