DASHIELL HAMMETT
WIELKI SKOK
Paddy'ego „Meksykanina” znalazłem w knajpie Jeana Larrouy. Paddy - złodziej o nienagannych manierach - wyglądał jak król Hiszpanii. Na mój widok uśmiechnął się szeroko, przysunął mi krzesło nogą i powiedział do swojej towarzyszki:
- Nellie, poznaj najbardziej wielkodusznego tajniaka w San Francisco. Ten mały tłuścioch zrobi dla ciebie wszystko, pod warunkiem, że na koniec wpakuje cię na dożywocie.
- Paddy odwrócił się do mnie i wskazał cygarem dziewczynę siedzącą przy stole. - To jest Nellie Wade. Nie możesz się do niej przyczepić. Ona nie musi pracować, jej ojciec jest przemytnikiem.
Dziewczyna była szczupła, o alabastrowej karnacji. Miała wielkie zielone oczy i kasztanowe włosy. Jej poważna twarz ożywiła się, kiedy wyciągnęła do mnie dłoń ponad stołem.
Jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem.
- Pięć lat? - zapytała.
- Sześć - poprawiłem.
- Do diabła - skrzywił się Paddy i skinął na kelnera. - Zobaczycie, że któregoś dnia uda mi się nabrać gliniarza.
Jak na razie nabierał ich bez przerwy. Nigdy jeszcze nie spędził nocy w celi.
Jeszcze raz spojrzałem na dziewczynę. Angel Grace Cardigan. Sześć lat temu wykołowała w Filadelfii podczas pokera tuzin chłopaków. Dan Morey i ja dopadliśmy ją wtedy, ale nikt z poszkodowanych nie chciał zeznawać przeciwko niej. Musieliśmy puścić ją wolno.
Miała wtedy dziewiętnaście lat, a już była niezłym kanciarzem.
Na środku parkietu jedna z dziewczyn Larrouy zaczęła śpiewać „Powiedz mi czego chcesz, a ja ci powiem co dostaniesz”. Paddy „Meksykanin” dolał ginu do piwa imbirowego, które przyniósł kelner. Wypiliśmy. Po chwili podałem Paddy'emu kartkę papieru z nazwiskiem i adresem.
- Itchy Maker prosił mnie, żebym ci to dał - wytłumaczyłem. - Widziałem go wczoraj w więzieniu Folsom. To jest adres jego matki. Itchy prosi cię, żebyś ją odnalazł i zapytał, czy czegoś nie potrzebuje. Domyślam się, że chodzi o to, żebyś zostawił u niej jego dolę ze skoku, który ostatnio robiliście.
- Ranisz moje uczucia - powiedział Paddy chowając kartkę do kieszeni.
Po raz drugi rozlał gin.
Wypiłem swojego drinka i powoli zbierałem się do wyjścia, kiedy do środka weszli nowi goście. Ich widok zmusił mnie do pozostania na miejscu. Jeden z nowo przybyłych był wysoki i barczysty - przystojniak ubrany jak z żurnala. Przenikliwe spojrzenie, ostry profil i wąskie usta pod zabójczym wąsikiem, jednym słowem - Vance „Ostryga”. Ciekawe, co tutaj robił, trzy tysiące mil od swoich terenów łowieckich w Nowym Jorku.
Odwróciłem się tyłem do wejścia i zacząłem udawać, że interesuję się piosenkarką, która właśnie raczyła gości „Chcę być włóczęgą”. Po drugiej stronie parkietu, w samym kącie zauważyłem inną znajomą twarz, należącą do kolejnego odległego miasta.
Jim Hacker „Szczęściarz” - tłuścioch o twarzy różowego dziecka. Stale urzędował w Detroit. Otrzymał już dwa wyroki śmierci i dwukrotnie został ułaskawiony. Kiedy spojrzałem ponownie w stronę drzwi, wejściowych, towarzystwo Vance'a „Ostrygi” zajęło już stolik niedaleko nas. Vance siedział odwrócony do nas tyłem, naprzeciw młodego giganta o włosach koloru marchewki i niebieskich oczach. W pewien specyficzny, dziki sposób był nawet przystojny. Po lewej ręce miał brunetkę w kapeluszu. Jej rozbiegane spojrzenie bez przerwy omiatało lokal. Rozmawiała z „Ostrygą”. Rudowłosy gigant pochłonięty był bez reszty rozmową z drugą kobietą. I nie dziwiłem mu się.
Nie była ani wysoka, ani niska. Ani chuda, ani krągła. Nosiła czarną rosyjską tunikę ze srebrnymi ozdobami. Czarne futro rzuciła na oparcie krzesła. Miała około dwudziestu lat, niebieskie oczy, białe zęby, kasztanowe włosy, a do tego zgrabny nosek. Nie rozwodząc się zbytnio nad szczegółami - była ładna.
Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Paddym. Był podobnego zdania. Angel Grace zaproponowała, żebym powiedział Redowi O'Leary o swojej opinii na temat jego przyjaciółki.
- Red O'Leary? - zapytałem, wyciągając nogę pod stołem pomiędzy Paddy'ego a Angel Grace. - A kim jest jego przyjaciółka?
- Nancy Reagan, a ta druga to Sylvia Yount.
- A ten oszust, który siedzi plecami do nas?
Poczułem na swojej nodze stopę Paddy'ego. To Angel Grace miała być adresatem.
- Możesz mnie nie kopać, Paddy? - mruknąłem. - Nic ci nie zrobiłem. Zresztą idę już do domu. Nie mam ochoty chodzić cały w siniakach.
Pożegnałem się z nimi i skierowałem w stronę wyjścia. Cały czas starałem się, by „Ostryga” widział tylko moje plecy.
Przy drzwiach wejściowych musiałem usunąć się na bok, by wpuścić do środka dwóch nowych gości. Obaj dobrze mnie znali, ale nawet nie mrugnęli na mój widok. Sheeny Holmes i Denny Burke - król Frog Island z Baltimore. Dobrana parka - gdyby nie polityczne koneksje, dawno by już wisieli.
Po wyjściu z knajpy Larrouy poszedłem w stronę Kearny Street. Cały czas zastanawiałem się, co sprowadza tu tych wszystkich złodziei i gangsterów. Ciężką pracę mojego mózgu przerwał cień w bramie.
- Psssss - powiedział.
To był Beno - mały donosiciel, który lubił sobie strzelić w żyłę. Dał mi już kilka cynków. Niektóre były coś warte, inne nie bardzo. Na ręku trzymał plik gazet.
- Jestem śpiący - warknąłem na niego. Wszedłem jednak do bramy. - Słyszałem już historyjkę o mormonie, który się jąka, więc jeśli chcesz mi to sprzedać, to zasuwaj, a ja pójdę do domu.
- Nic nie wiem o żadnych mormonach - zaprotestował Beno - ale wiem coś innego.
- Tak?
- Łatwo panu mówić „Tak?”. Muszę wpierw wiedzieć, co z tego będę miał.
- Pościel sobie w tej bramie i zdrzemnij się - poradziłem mu, wracając na ulicę. - Poczujesz się lepiej, jak się obudzisz.
- Hej! Mam naprawdę coś ekstra. Jak Bozię kocham!
- Niech mnie pan posłucha. - Zbliżył się i zaczął szeptać mi do ucha. - Będzie skok na Bank Morski. Nie znam szczegółów, ale to pewne. Jak Bozię kocham! Nie sprzedaję kitu. Daj mi pan dziesięć dolców. To chyba tyle warte, nie?
- Sam to wymyśliłeś?
- Nie! Jak Bozię kocham! Ja...
- Co to za skok?
- Nie wiem. Dowiedziałem się tylko, że mają obrobić Bank Morski. Jak Bozię...
- Skąd o tym wiesz?
Beno potrząsnął głową. Wcisnąłem mu srebrnego dolara do ręki.
- Strzel sobie szprycę i przemyśl to jeszcze raz - powiedziałem. - Jeżeli twoja historyjka będzie wystarczająco zabawna, dostaniesz pozostałe dziewięć.
Poszedłem w stronę skrzyżowania, łamiąc sobie głowę nad cynkiem Beno. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na zmyśloną bajeczkę dla wyciągnięcia od naiwnego gliny kilku centów. Ale w powiązaniu z tą bandą u Larrouy było to zastanawiające. Pomyślałem sobie, że trzeba będzie się tym zająć, zwłaszcza że towarzystwo asekuracyjne ubezpieczające Narodowy Bank Morski było klientem Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej.
Zatrzymałem się jakieś dwadzieścia stóp za rogiem Kearny Street. Z ulicy, którą przed chwilą szedłem, dobiegł mnie odgłos dwóch wystrzałów. To był pistolet, duży kaliber. Poszedłem z powrotem. Jakieś sto jardów przede mną tworzyło się zbiegowisko.
Obok mnie przeszedł młody, elegancki Ormianin. Miał jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Trzymał ręce w kieszeniach i cicho gwizdał „Sue o złamanym sercu”.
Kiedy dotarłem do zbiegowiska, można je już było nazwać tłumem. Obiektem zainteresowań tych wszystkich ludzi był Beno. Martwy Beno. Dostał dwa razy w pierś. Krew splamiła pomięte gazety, na których leżał.
Wszedłem do knajpy Larrouy i rozejrzałem się. Red O'Leary, „Ostryga” Vance, Nancy Reagan, Sylvia Yount, Paddy „Meksykanin”, Angel Grace, Sheeny Holmes, Denny Burke,
„Szczęściarz” Hacker - wszyscy zniknęli.
Wróciłem do Beno. Pokręciłem się trochę po okolicy. W tym czasie przyjechała policja.
Zadawali pytania; nic się nie dowiedzieli. Nie znaleźli żadnych świadków. W końcu zapakowali do karetki resztki mojego informatora i odjechali.
Pojechałem do domu i położyłem się spać.
Następnego dnia rano spędziłem ponad godzinę w archiwum agencji. Nie znalazłem nic na temat Reda O'Leary, Nancy Reagan i Sylvii Yount. Kilka plotek o Paddy „Meksykaninie”.
W sprawach Angel Grace, Vance'a „Ostrygi”, Sheeny Holmesa i „Szczęściarza” Hackera nie było żadnych zamkniętych dochodzeń. Były natomiast ich fotografie. O dziesiątej - w chwili, kiedy otwierają się banki - wyszedłem do Banku Morskiego. Zabrałem ze sobą fotografie i cynk Beno.
Biuro filii Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej w San Francisco mieści się w budynku przy Market Street. Narodowy Bank Morski zajmuje parter wieżowca w centrum finansowym San Francisco, przy Montgomery Street. Chciałem pojechać tramwajem, bo zazwyczaj nie lubię niepotrzebnie spacerować. Ale wyglądało na to, że na Market Street jest korek. Zdecydowałem się iść pieszo Grand Avenue. Po przejściu kilku przecznic zorientowałem się, że w dzielnicy bankowej dzieje się coś dziwnego. Od strony Montgomery Street słychać było strzały i eksplozje. Na Sutter Street przebiegł obok mnie mężczyzna, trzymając się za wybitą szczękę. Po policzku spływała mu krew.
Ruszyłem w stronę Montgomery Street. Korek samochodowy przekształcił się w kłębowisko. Po chodniku biegli podekscytowani mężczyźni bez kapeluszy. Odgłosy eksplozji były wyraźniejsze. Samochód policyjny przejechał obok mnie, tak szybko jak tylko pozwalał korek. Z bocznej ulicy wyjechał, dzwoniąc donośnie, ambulans. Co chwila musiał wjeżdżać na chodnik.
Przebiegłem przez Kearny Street. Po drugiej stronie ulicy biegło dwóch posterunkowych. Jeden trzymał w ręku rewolwer. Hałas był nie do zniesienia. Montgomery Street zapełniona była porzuconymi ciężarówkami, autobusami i taksówkami. Za następną przecznicą, pomiędzy Bush Street i Pine Street, piekło urządziło sobie piknik.
Najweselej było pośrodku, gdzie mieści się Narodowy Bank Morski i Towarzystwo Akcyjne „Złote wrota”.
Przez następne sześć godzin byłem bardziej zajęty niż pchła na tłustej kobiecie.
Późnym popołudniem przerwałem na chwilę polowanie na gangsterów i pojechałem do biura Agencji, żeby naradzić się z szefem. Siedział na swoim krześle i patrzył przez okno.
Stukał w blat biurka długim żółtym ołówkiem.
Wysoki, pulchny mężczyzna około siedemdziesiątki - mój szef. Siwe włosy, twarz dziadka o cerze noworodka, łagodne niebieskie oczy schowane za szkłami bez oprawek. W całej postawie było tyle ciepła co w sznurze wisielca. Pięćdziesiąt lat ścigania przestępców pozostawiło w nim tylko sprawny mózg i delikatną otoczkę dobrych manier, które nie zmieniały się bez względu na sytuację. My - jego pracownicy - dumni byliśmy z jego zimnej krwi.
Chełpiliśmy się, że nawet w lipcu może spluwać soplami lodu. Nazywaliśmy go między sobą Poncjuszem Piłatem, ponieważ zawsze grzecznie się uśmiechał, kiedy zlecał nam samobójcze misje.
Kiedy wszedłem do pokoju, odwrócił się od okna, skinieniem głowy wskazał mi krzesło i musnął wąsy ołówkiem. Na biurku leżało kilka popołudniówek. Tytuły wrzeszczały o napadzie na Narodowy Bank Morski i Towarzystwo „Złote wrota”.
- Jak wygląda sytuacja? - zapytał, tak jak się pyta o pogodę.
- Gangsterzy trafili w dziesiątkę - odpowiedziałem. - Było ich około stu pięćdziesięciu.
Skok był zaplanowany niczym operacja wojskowa. Policja została dosłownie zmieciona.
Napad zaczął się dokładnie o dziesiątej rano. Bandyci opanowali cały budynek banku. Rozsądnych ludzi ustawili z podniesionymi rękami pod ścianą. Tych, którym zabrakło rozsądku, ułożyli na podłodze. Z kulą w głowie. Wszystko poszło jak po maśle. Oddziały w sile trzydziestu osób opanowały każdy z banków. W tym czasie pozostali trzymali pod ogniem ulicę.
Nic, tylko zgarnąć forsę i do domu.
W Banku Morskim odbywa się właśnie spotkanie wysoce oburzonych businessmanów.
Akcjonariusze z dzikim wzrokiem wyją, żądni krwi komendanta policji. Policja niezbyt się popisała, to prawda, ale żadna policja nie jest przygotowana do opanowania takiej sytuacji.
Cała zabawa nie trwała nawet dwudziestu minut. Rzecznik policji powiedział, że bandytów było około stu pięćdziesięciu, i to uzbrojonych po zęby. Plan doprowadzony był do perfekcji.
Jak można zgromadzić odpowiednią liczbę gliniarzy, ocenić sytuację, zaplanować bitwę i wygrać ją w tak krótkim czasie? To łatwo powiedzieć, że policja powinna przewidzieć taką sytuację i dysponować odpowiednimi oddziałami na taką okazję. Ciekawe tylko, że ci, którzy teraz krzyczą „Rabunek!”, kilka miesięcy temu krzyczeli to samo na propozycję podniesienia o kilka centów podatków na kupno ekwipunku dla policji.
Policja zawiodła, co do tego nie ma wątpliwości. Wiele tłustych karków pod policyjnymi czapkami trzęsie się teraz na myśl o toporze. Uzbrojenie samochodów policyjnych było złe, około pięćdziesięciu procent granatów nie eksplodowało, czego nie da się powiedzieć o granatach bandytów. Ale największy skandal to karabiny maszynowe. Ludzie, którzy byli w banku, zeznają, że tylko jeden byt zdatny do użytku.
Cała ferajna uciekła w stronę Columbus. Po drodze procesja rozdzielała się na małe grupy, które skręcały w przecznice. Między Washington Street a Jackson Street policja wpadła w pułapkę. Podczas strzelaniny samochody gangsterów spokojnie rozjechały się po mieście.
Wiele z nich już odnaleziono. Opuszczonych.
Nie wszystkie raporty policyjne zostały już zestawione, ale z grubsza sytuacja wygląda następująco: straty wynoszą Bóg wie ile milionów dolarów. To z pewnością największy łup zdobyty przez - jeżeli można się tak wyrazić - cywilne siły zbrojne. W czasie napadu zginęło szesnastu policjantów, a trzy razy tyle zostało rannych. Dwunastu przechodniów i urzędników bankowych zginęło na miejscu. Bandyci stracili siedmiu ludzi i trzydziestu jeden zostało aresztowanych.
Jednym z zabitych bandytów był „Tłuścioch” Clarke. Pamięta go pan? Trzy lub cztery lata temu uciekł z sali sądu w Des Moines, z bronią w ręku. W jego kieszeni znaleźliśmy kartkę papieru. To jest mapa Montgomery Street pomiędzy Pine i Bush. Na odwrocie mapy ktoś napisał na maszynie instrukcję mówiącą dokładnie co „Tłuścioch” i jego ludzie mają robić i w jakim momencie. Litera „x” na planie wskazuje miejsce, gdzie miał zaparkować samochód ze swoimi siedmioma ludźmi. Kółkiem zakreślono obszar podlegający ich obserwacji, a zwłaszcza okna i dach budynku naprzeciwko.
Cyframi od jednego do ośmiu oznaczono bramy, schody i tym podobne miejsca, które mogły być użyte jako osłona podczas strzelaniny. Clarke miał nie zwracać uwagi na Bush Street. Jeżeli natomiast od strony Pine Street nadjechałaby policja, Clarke miał rozstawić swoich ludzi w punktach oznaczonych literami od „a” do „h”. Jego ciało zostało znalezione w punkcie „a”.
Podczas napadu „Tłuścioch” miał wysyłać co pięć minut łącznika po instrukcje do samochodu zaparkowanego w punkcie oznaczonym gwiazdką. Swoim ludziom miał powiedzieć, że jeżeli zginie, to łącznik ma natychmiast pobiec do sztabu, gdzie przydzielony zostanie nowy dowódca. Na umówiony sygnał ludzie Clarke'a mieli odjechać samochodem, którym przyjechali, nie wyprzedzając jednak samochodów jadących przed nimi. Jeżeli ich samochód nie nadawałby się do jazdy, mieli wybrać jeden z porzuconych. Potem mieli odjechać, bez przerwy strzelając do policji. Kierunek ucieczki - Columbus. W tym miejscu mapa się kończy.
Rozumie pan? - zapytałem. - Mamy tu stu pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi, podzielonych na grupy z dowódcami. Ci zaś mieli instrukcje co każdy z jego podwładnych ma robić.
Zaznaczono nawet hydrant, na którym mają uklęknąć i na jaką płytę chodnikową splunąć! Nie podano tylko nazwiska i adresu policjanta, którego mają zastrzelić. Właśnie sobie pomyślałem, że jeśli Beno podałby mi wszystkie te szczegóły, wziąłbym jego historyjkę za wymysł narkomana.
- Bardzo interesujące - powiedział niedbale szef.
- „Tłuścioch” Clarke był jedynym gangsterem, przy którym znaleziono rozkład jazdy -
ciągnąłem. - Wśród zabitych i aresztowanych rozpoznałem kilka znajomych twarzy. Policja wciąż identyfikuje pozostałych. Niektórzy z nich to miejscowe talenty. Ale większość to towar z importu. Detroit, Chicago, Nowy Jork, Saint Louis, Denver, Portland, Los Angeles, Filadelfia, Baltimore - wszystkie te miasta wysłały swoje delegacje. Listę otrzymam zaraz jak tylko policja zidentyfikuje zwłoki.
Spośród tych, których nie złapano najważniejszy wydaje się być Vance „Ostryga”. Zauważono go w samochodzie sztabowym. W tym bankiecie udział wziął też Kid „Trzęsionka” i McCoy „Analfabeta”. Co do tego drugiego nie jestem w stu procentach pewny. Sierżant Bender zauważył Toots Salda i Darby McLaughlina. Morgan widział Kida „To i owo”. W sumie niezła reprezentacja rewolwerowców, kanciarzy i porywaczy.
Sąd Miejski wyglądał dziś popołudniu jak rzeźnia. Policja na razie nie zabiła nikogo ze swoich gości. Przynajmniej nic o tym nie wiem. Ale i tak niektórzy dziennikarze będą płakać nad nagminnym stosowaniem przesłuchań trzeciego stopnia. W każdym razie po kilku szturchańcach wielu schwytanych zaczęło mówić. Problem tylko w tym, że niewiele wiedzą.
Wymienili tylko kilka nazwisk - Denny Burke, Paddy „Meksykanin” i jeszcze parę innych.
Wygląda na to, że cały skok został zorganizowany w następujący sposób: na przykład Denny Burke znany jest w Baltimore jako rozgarnięty chłopak. Pewnego dnia Denny zaprasza do siebie ośmiu czy dziewięciu młodych ludzi i pyta ich, czy nie przejechaliby się na Zachodnie Wybrzeże. „Co jest do roboty?” pytają kandydaci. Na to król Frog Island odpowiada
„Dowiecie się na miejscu” i dodaje: „Znacie mnie. Mówię wam, że to będzie największy skok, jaki wymyślono. Każdy, kto weźmie w tym udział, wróci do domu napchany forsą jak indyk nadzieniem. Tylko tyle mogę powiedzieć. Jeżeli komuś ten pomysł się nie spodobał, to niech zapomni o całej rozmowie”.
I to wystarczyło chłopcom. Nie dowiedzieli się nic. Denny kazał im załatwić sobie broń, dał wszystkim po dwadzieścia dolarów i bilet do Frisco. Wczoraj wieczorem spotkał się z nimi w umówionej knajpie i powiedział, że robota zaczyna się dziś rano.
Wszystkie schwytane ptaszki mówią to samo. W areszcie był dziś niezły tłok, ale policji udało się jeszcze wcisnąć do cel kilku kapusiów. Jako że towarzystwo było bardzo wymieszane, mieli ułatwione zadanie. Jednak dowiedzieli się tylko tego, że wszyscy spodziewają się jakiegoś napadu na areszt i odbicia przez swoich kumpli z wolności. To raczej pobożne życzenia, ale policja jest przez cały czas w pogotowiu.
Policja przeszukuje teraz miasto, zgarniając z ulic wszystkich z kilkudniowym zarostem. Dobrze jest teraz nosić ze sobą świadectwo uczęszczania do szkółki niedzielnej podpisane przez pastora. Wysłałem Jacka Counihana i Dicka Foleya do North Beach, żeby przeszli się po knajpach. Może coś zauważą.
- Myślisz, że Vance „Ostryga” kierował tym przedsięwzięciem? - zapytał szef.
- Mam nadzieję. Nie znamy nikogo innego, kto by się do tego nadawał.
Szef obrócił się na krześle w stronę okna i zaczął stukać ołówkiem w blat biurka.
- Boję się, że nie masz racji - powiedział grzecznie. - Vance to bystry, zdeterminowany kryminalista, ale ma słabą stronę, charakterystyczną dla ludzi jego pokroju. Brak mu umiejętności planowania. Wiem, że zorganizował kilka dużych napadów, ale zawsze wydawało mi się, że ktoś inny obmyślił cały plan.
Musiałem się z tym zgodzić. Jeżeli szef coś mówił, to zapewne miał rację. Należał do tych ostrożniaków, którzy patrząc przez okno na oberwanie chmury mówią „Wydaje mi się, że pada”, asekurując się na wypadek, gdyby ktoś lał wodę z dachu.
- Kim jest ten geniusz? - zapytałem.
- Prawdopodobnie dowiesz się o tym wcześniej niż ja - odpowiedział uśmiechając się dobrotliwie.
Wróciłem do sądu i do godziny ósmej wieczór pomagałem glinom przypiekać aresztantów. Po jakimś czasie przypomniałem sobie, że nic nie jadłem od śniadania. Poszedłem więc do knajpy Larrouy. Posiedziałem tam jakieś trzy kwadranse, ale nie zauważyłem nikogo interesującego. Spostrzegłem wprawdzie kilka znajomych twarzy, ale nikt nie palił się, aby usiąść przy moim stoliku. Nie zawsze jest zdrowo kłapać dziobem w towarzystwie tajniaka zaraz po skoku.
Posiedziałem jeszcze trochę i wyszedłem na ulicę, kierując się w stronę innej spelunki -
Wop Healy. Przyjęto mnie tak samo. Dostałem stolik i omijano mnie z daleka. Orkiestra zaserwowała „Czy nie kantujesz?”. Co bardziej wytrenowani goście hałasowali na parkiecie.
Jednym z tancerzy był Jack Counihan. Ręce miał pełne wielkiej dziewczyny o oliwkowej cerze i miłej, głupiej twarzy.
Jack miał jakieś dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Szczupły, wysoki, zaczął
pracować w agencji kilka miesięcy temu. To była jego pierwsza praca. Jego ojciec postanowił, że jeżeli Jack ma ochotę pogrzebać w rodzinnej skarbonce, to wpierw powinien ukończyć studia. I w ten sposób Jack trafił do agencji. Myślał, że to zabawa w policjantów i złodziei.
Był obiecującym tajniakiem. Złapałby raczej nie tego faceta niż nie ten krawat. Przystojny, dobrze zbudowany, gładko uczesany, z manierami dżentelmena, sprawne ręce i głowa, postawa pełna nonszalancji - jednym słowem obiecujący młodzieniec. Wymagał opieki, ale wolałem pracować z nim, niż z niejednym starym wygą.
Minęło pół godziny. Nic się nie zdarzyło.
Nagle do knajpy wszedł chłopak, którego spotkałem chwilę po śmierci Beno.
Usadowiłem się wygodnie, tak że przysłaniał mnie kapelusz kobiety siedzącej przy stoliku obok. Młody Ormianin podszedł do stolika w kącie, który okupowało trzech mężczyzn. Powiedział do nich kilka słów i podszedł do sąsiedniego stolika, przy którym siedział mężczyzna o odpychającym wyglądzie. Chłopak zajął krzesło vis-á-vis, powiedział kilka słów i uśmiechnął się szyderczo na zadane pytanie. Po chwili zamówił koktajl. Jednym haustem opróżnił szklankę i wyszedł z lokalu. Ruszyłem za nim. Po drodze wymieniłem spojrzenia z Jackiem Counihanem. Kiedy wyszedłem z knajpy Healy, młody Ormianin był już na rogu ulicy. Jack przeszedł koło mnie.
- Masz zapałkę kolego? - zaczepiłem go.
Jack podał mi ogień.
- Idź za tym elegancikiem - powiedziałem, przypalając sobie papierosa. - Ja zostanę trochę z tyłu. Nie znam go, ale jeżeli on sprzątnął Beno, to wie, kim jestem. Postaraj się go nie zgubić.
Jack schował do kieszeni zapałki i poszedł w ślad za chłopakiem.
I wtedy zdarzyło się coś interesującego.
Na ulicy było pełno ludzi. Jedni spacerowali, inni stali pod knajpami i na rogach. Kiedy Ormianin doszedł do przecznicy, z cienia wyszło dwóch mężczyzn. Stanęli po obu jego stronach. Chłopak nie zwrócił na nich uwagi i poszedł dalej. Jeden z mężczyzn z...
ataneren