Karin Muller
W imperium Słońca Wędrówka śladami Inków
Tłumaczenie: Lesław Adamski
Tytuł oryginału: Along the Inca Road. A Woman's Journey into an Ancient Empire
Wydanie oryginalne 2000
Wydanie polskie 2001
NA OKŁADCE: Dziewczyna w ludowym stroju pozuje z lamą na tle inkaskich murów w Cuzco
Zdjęcie: Karin Muller
W imperium Słońca . Karin Muller, wędrując słynną drogą Inków, tropi dramatyczną przeszłość imperium, malując zarazem barwny obraz życia współczesnych Indian. Wraz z autorką będziemy się wesoło bawić na karnawałowym festynie i kulić ze strachu w zdezelowanym autobusie jadącym nad skrajem przepaści a Andach. Szukać ukrytych w głębi dżungli laboratoriów wytwarzających kokainę i uczestniczyć w duchowych misteriach, podczas których szamani wykorzystują środki halucynogenne. To tylko niektóre przygody z trasy o długości ponad 5000 kilometrów, pokonywanej pieszo, na mułach, motocyklem i w pojazdach wojskowych najnowszej generacji.
Spis treści:
Rozdział 1. Cienka czerwona linia. 5
Rozdział 2. Na północnej rubieży państwa Inków. 12
Rozdział 3. Kiedy lud powstał. 28
Rozdział 4. Oblubieniec Mamy Negra. 37
Rozdział 5. Żyjąc dla innych. 47
Rozdział 6. Katastrofa. 58
Rozdział 7. Do jaskini smoka. 74
Rozdział 8. W raju, wśród min. 95
Rozdział 9. Podróż do świata duchów. 117
Rozdział 10. Ludzie Chmur. 133
Rozdział 11. Zmierzch imperium. 153
Rozdział 12. Patriarcha z plaży Huanchaco. 158
Rozdział 13. Wędrowiec. 169
Rozdział 14. Mango wśród fal. 185
Rozdział 15. Święte miasto. 193
Rozdział 16. Chwycić byka za rogi. 197
Rozdział 17. Żyją dziś jak przed wiekami. 213
Rozdział 18. Złote runo Andów. 217
Rozdział 19. Święte miejsce. 237
Rozdział 20. Zagubieni w dżungli. 240
Rozdział 21. Podróżnik. 263
Rozdział 22. Kokaina. 266
Rozdział 23. Diabelskie tańce. 273
Rozdział 24. Koła. 284
Rozdział 25. Kronikarz. 290
Bilans przygody. 293
Zdjęcia. 294
- 3 -
Zgubiła mnie jak zawsze mapa. Kiedy nadchodzi pora, by się przeprowadzić, wchodzę na łóżko, staję na palcach i odklejam ją z sufitu. Troskliwie wygładzam krawędzie pogrubione warstwami pożółkłej taśmy, składam ją i chowam do jakiegoś pudła. Na pewien czas o niej zapominam. Aż któregoś dnia, już w nowym mieszkaniu, otoczona stosami naczyń kuchennych i sprzętu kempingowego, otwieram pudło - i oto jest. Zastanawiałam się nawet, czy jej nie włożyć do starego podręcznika toksykologii, do którego nie zajrzałabym przez całe lata. Sięgam po taśmę, staję na łóżku i znowu ją przyklejam. Jeszcze raz.
Dwanaście lat temu wpadłam na pomysł, żeby narysować na tej mapie dwadzieścia jeden historycznych szlaków - Szlak Jedwabny, Szlak Solny, Drogę Birmańską, Szlak Ho Szi Mina... Rysowałam czerwonym cienkopisem, tusz był nie do usunięcia, na stole zostały jakby plamki krwi. Byłam wściekła, że będę musiała patrzeć na skutki swojej głupoty.
Od tego czasu leżąc w łóżku, wędruję w myśli tymi szlakami. I za każdym razem przyciąga moje oczy linia biegnąca wzdłuż grzbietu Andów, drugiego co do wysokości łańcucha górskiego na świecie. Zaczyna się na granicy Kolumbii, na południe od miejsca, gdzie Ameryka Środkowa jak dziobek czajnika wystaje z przysadkowatego lądu macierzystego. Droga biegnie wielkim łukiem na południe i ku wschodowi, przez Ekwador i Peru. Na zachodzie rozciąga się nizina nadbrzeżna, kraina tak sucha, że woda, która spada z nieba, jest tam tematem mitów i baśni. Na wschodzie leży ciemna, nieprzebyta Amazonia, wysyłając ku andyjskiemu pogórzu jak macki ośmiornicy liczne dopływy Amazonki, w wyższych partiach zanikające w rozrzedzonym i mroźnym powietrzu. Czerwona linia wije się pomiędzy wyniosłymi ośnieżonymi szczytami, aż wreszcie dociera do świętych, błękitnych wód, miejsca narodzin starożytnych cywilizacji. Jezioro Titicaca - sama nazwa brzmi jak terkotanie tubylczych bębenków. Stamtąd linia opada lotem strzały na południowy koniec świata, przez Boliwię, Argentynę i Chile. Droga Inków. Szukam ukrytych dolin i zapomnianych wiosek w cieniu gór, aż wreszcie zasypiam.
Śnię.
Śnię o stadach wigoni rozlewających się jak płynne złoto po andyjskich płaskowyżach. Kopytka stukają o zmarzniętą ziemię, kiedy zwierzęta uciekają przed zaciskającą się pętlą ludzkiego łańcucha. Cieniutka wełna wigoni, najdelikatniejsza na świecie - to jest Złote Runo Andów. Za czasów Inków wysyłano ją jako coroczną daninę do Cuzco, gdzie święte dziewice słońca przędły ją i tkały materiał na wytworne szaty cesarza, noszone jeden dzień, a potem palone zgodnie z nakazami rytuału.
Śnię o budowanych z trzciny łodziach, które nadal pływają po przybrzeżnych wodach w północnym Peru. Słusznie nazywane są caballitos - „konikami”, gdyż skaczą przez fale. Ich dzioby piękną krzywizną przechodzą zgrabnie w długi, zwężający się kadłub - ten kształt nie zmienił się od półtora tysiąca lat.
Budzę się. Jestem w podróży służbowej, zbyt zmęczona, by pamiętać, w jakim kraju się znajduję albo jakiego koloru jest wynajęty przeze mnie ostatnio samochód. Ale wciąż oddycham rozrzedzonym górskim powietrzem, pod stopą czuję sprężysty mech. Ten pokój o beżowych ścianach i meblach obitych tkaniną w nieokreślone kwiaty nie jest rzeczywistością. Robię wszystko, by na powrót znaleźć się w krajobrazie ze snu - bez powodzenia.
Któregoś dnia zachodzę do sklepu dla podróżników, choć mam świadomość, że nie powinnam tego robić. Wiem doskonale, co z tego wyniknie, ale nie mogę się oprzeć - to tak jak z zakochaniem się.
Mówię sprzedawcy, że szukam foliowanej mapy Ameryki Południowej i dających się ścierać długopisów. Mają tylko zwyczajną, papierową. W duchu jestem zadowolona. Biorę ją do domu. Rysuję po niej niezmywalnym tuszem. Staję na palcach, zrywam mapę świata i na jej miejscu przyklejam Andy. A potem kładę się i patrzę w górę. Czuję w piersiach gorąco i gwałtowny łomot. Nie mogę oddychać.
Jadę.
Następne tygodnie są tylko na poły rzeczywiste. Na spotkaniach tkwię nieobecna duchem. Bezmyślnie przekładam papiery na biurku. Za to kiedy wracam do domu, natychmiast włączam najwyższy bieg. Siedzę do późna w nocy, studiując Drogę Inków, szlifując hiszpański i żałując gorzko miesięcy kaw wypijanych nocą i słodyczy z automatów. Wypisuję całe metry karteczek ze słówkami w keczua i przyczepiam je na lodówce, na lustrze w salonie i naprzeciw sedesu. Wkładam je do plastykowych torebek i wieszam na krawędzi osiedlowego basenu, zanim zanurzę się w wodzie. W saloniku rozpiera się mój rower.
Sprawy codziennego życia schodzą na dalszy plan. Najpierw kończy się mleko, potem jarzyny, mięso i ser. Zjadam gulasz z puszek i wędzone ostrygi. Przez trzy dni odżywiam się tylko mieszanką ryżu, oliwy i zupy cebulowej. Któregoś dnia o drugiej nad ranem wchodzę do kuchni, dostrzegam puste półki i jadę do nocnego sklepu. W kolejce do kasy ćwiczę zwarcie głośni potrzebne w keczua, a wszyscy myślą, że mam czkawkę. Wracając do domu, odczuwam tak dojmujący głód jarzyn, że przeszukuję torby z zakupami i wyciągam główkę brokułu. Zaczynam ją skubać. Kilka przecznic dalej spostrzegam, że ogryzam już najgrubszą łodygę. Wyprzedza mnie bmw. Kierowca przygląda mi się. Wyraz jego twarzy jasno mówi, że uważa mnie za wariatkę. Nic mnie to nie obchodzi. Marzę.
Rozpakowuję zakupy i słaniając się, włażę do łóżka. Rano znajduję szampon w lodówce, a hot dogi w szufladzie biurka.
Lista spraw się wydłuża, dnie robią się coraz krótsze, na podłodze salonu rośnie góra wyposażenia. Krem chroniący przed słońcem, strzykawki, jodyna w tabletkach, baterie, odzież potrzebna na rozprażonej pustyni i na ośnieżonych szczytach drugiego co do wysokości łańcucha górskiego. Stopniowo żegnam się z normalnym życiem: pełnomocnictwo dla matki, testament, listy pożegnalne pocztą elektroniczną, podarunki gwiazdkowe, pięknie zapakowane na jeszcze jedne święta z dala od domu.
Wszyscy już wiedzą, że coś się dzieje. Wpadają do mnie przyjaciele i odkrywają w lodówce pełno filmów. Współlokatorki znajdują kudłate kulki, które kiedyś były rajstopami, póki ich nie wrzuciłam po praniu do suszarki razem z torbami wycieczkowymi wyposażonymi w rzepy. Niechcący spakowałam głęboko bezbarwną kredkę do warg i pokazuję się w pracy jaskrawo umalowana.
Pochłaniam kilkunastocentrymetrowy stos książek o Inkach tygodniowo. Odkrywam The Conquest of the Incas. Moja wyobraźnia wyświetla na ścianach sypialni epickie opowieści z całego kontynentu. Nagle nabierają życia nazwy miejsc, które niegdyś łączyła zapomniana na długo Droga Inków. Cuzco, gdzie skromne plemię zwycięsko odparło najeźdźców z sąsiedztwa i zaczęło długą dziejową podróż, która doprowadziła do powstania najpotężniejszego imperium południowej półkuli. Quito, gdzie niespodziewanie zmarł panujący inka, pozostawiając dwóch synów, obu żądnych władzy nad krajem, który mógł mieć tylko jednego króla. Po pięciu latach krwawych zmagań wojna domowa zakończyła się zwycięstwem zahartowanego w bojach syna z północy. Tumbes, dokąd przybyła pstrokata banda stu sześćdziesięciu Hiszpanów, aby wyruszyć stąd na podbój kraju o dziesięciomilionowej ludności. Cajamarca, gdzie świeżo koronowany władca Inków zażywał kąpieli po zwycięstwie, nieświadom, że upłynie ledwie doba, a będzie więźniem Hiszpanów, jego wojownicy zginą, królestwo popadnie w ruinę. Przez dziewięć miesięcy Drogą Inków płynęła rzeka złota i srebra - ze wszystkich zakątków państwa spływał nią okup za uwolnienie króla-boga. Okup zapłacono, ale król został osądzony, skazany i...
Dzwoni telefon. To National Geographic.
- Dostała pani dotację - słyszę.
- Ja?
- Pani propozycja była jedną z najciekawszych. - Moja? Czy oni przeczytali moją ofertę? - Telewizja powinna do pani zadzwonić po południu... - Pomylili się. Wzięli mnie za kogoś innego.
Nie sądziłam, że mam szanse na stypendium National Geographic, mój wniosek obejmował tak różne dziedziny, jak antropologia, wspinaczka, ekologia, archeologia. Ciekawe, do jakiej kategorii mnie zaliczyli. Pewnie włóczęga.
- Kiedy pani zespół wyjeżdża do Ekwadoru?
Zespół? Przecież to tylko ja. Wyjazd kiedykolwiek, za grosik.
- Pierwszego września - mówię stanowczo. - Będziemy gotowi.
National Geographic Television przydziela mi operatora w niepełnym wymiarze godzin. Ma pomóc mi w dokumentowaniu wyprawy. Nazywa się John Armstrong. Mówi po hiszpańsku, nie ma nic przeciw autostopowi i wygląda tak, jakby potrafił wnieść małego słonia stromą ścieżką na przełęcz. Ma czterdzieści sześć lat, siwe włosy i jest wegetarianinem. Nie je ani mięsa, ani sera, ani jaj, nie pije też mleka. Chce wiedzieć dokładnie, gdzie będziemy każdego dnia. National Geographic też chce to wiedzieć. Czerwona linia nagle przestaje wystarczać.
Istotą mojej podróży miała być eksploracja nieznanego. Sześć miesięcy bez szczegółowego planu, przeznaczonych na to, by wykorzystać każdą nadarzającą się okazję: pogwarzyć z wieśniakami orzącymi ziemię, zabrać się z karawaną lam na wyżynach, uczestniczyć w festynach i weselach, chrztach, narodzinach i świętych obrzędach.
Towarzystwo National Geographic jest zainteresowane pomysłem i śmiertelnie przerażone.
- Co pani będzie robić siedemnastego dnia wyprawy?
- Nie mam pojęcia - odpowiadam szczerze.
Konfuzja. Wracam do siebie i przepisuję swoją propozycję, zamieniając wszystkie „chciałabym” na „będę”. Czy znam rodzinę, u której będę na weselu (strona druga programu)? Ależ oczywiście, kłamię, wiedząc, że gdzieś na trasie pięciu tysięcy kilometrów przez góry i wioski napotkam i narodziny, i śmierć, i wszystko pomiędzy jednym i drugim.
Na próżno usiłuję wyjaśnić moją koncepcję podróży „bohatera” - nie współczesnego Indiany Jonesa o sławie zrodzonej w Hollywood, lecz rodem z antycznych mitologii całego świata: od Chińczyków do Irokezów. Ich bohaterowie są często najzwyklejszymi ludźmi. Niektórych okoliczności zmusiły do podjęcia podróży, inni wyruszyli z własnej woli. Nie są najsilniejsi ani najodważniejsi, ani najbardziej godni szacunku. Ale wszyscy mają wspólną cechę: podróżują w nieznane. Jest to nie tylko poruszanie się wśród obcego krajobrazu, lecz także podróż po wewnętrznym świecie - osobista odyseja przez nieskartowane obszary. Wszyscy napotykają smoki - rzeczywiste i urojone - w sobie i na zewnątrz; szukają schronienia u obcych, wycofują się ze strachu, by potem ruszyć dalej. Wszyscy w jakimś momencie przekraczają granice własnych możliwości. Wszyscy w końcu powracają - bogatsi o znajomość siebie, świata, samego aktu podróżowania - aby podzielić się tą wiedzą z tymi, którzy pozostali na miejscu. I to właśnie ten ostatni krok przekształca ich w bohaterów.
- Każdy - stwierdzam - może zostać bohaterem. Nie trzeba wędrować przez pół świata. Aktem bohaterstwa jest rozpoczęcie nowej pracy, urodzenie dziecka...
- Ale nie jest pani w ciąży? - pytają w National Geographie.
W końcu podejmują ryzyko i pozwalają mi jechać.
Sadowię się w fotelu samolotu i zamykam oczy. Kiedy się obudzę, rozpocznę wreszcie inne życie - to prawdziwe.
Z notatnika: Znachor kazał mi usiąść i tak długo tłukł mnie w głowę świnką morską, aż biedne stworzonko zdechło. Potem rozpłatał jej wnętrzności, żeby stwierdzić, na co choruję.
Cienka czerwona linia, narysowana przeze mnie na mapie, miała zbyt uproszczony przebieg. W rzeczywistości nie było jednej Drogi Inków, lecz wiele. Ta najsłynniejsza z nich, Wielka Droga Królewska, biegła górą, wzdłuż łańcucha Andów na długości ponad pięciu tysięcy kilometrów, od północnego Ekwadoru po Argentynę i Chile. Druga biegła do niej równolegle, ale brzegiem oceanu. A między nimi były setki połączeń, odgałęzień, dróg bocznych. Powstała pajęcza sieć dwudziestu czterech tysięcy kilometrów dróg, oplatająca cały obszar państwa Inków, co pozwalało im podbijać nowe terytoria, rządzić poddanymi i zbierać daniny. Droga Inków była jak układ nerwowy, umożliwiający sprawne zarządzanie królestwem. Ale w końcu okazała się arterią, którą wirus - niewielka grupa hiszpańskich zdobywców - dotarł do samego serca ogromnego państwa i zaatakował jego mózg.
Chciałam wykorzystać górną drogę jako główną trasę wiodącą do Chile. Zamierzałam od czasu do czasu porzucać tę Capac Ngan - Piękną Drogę - by na jej odgałęzieniach poszukiwać śladów podbitego przed pięciuset laty imperium. Moja wyprawa miała zacząć się w Otavalo, na północnym skraju państwa Inków.
Otavalo było niegdyś dużym osiedlem przy Drodze Inków. To tutaj, sto lat przed przybyciem konkwistadorów, doprowadzeni do ostateczności Indianie Otavalo powstrzymali - choć tylko na jakiś czas - żarłoczną inkaską machinę wojenną. Wciąż można tu napotkać reminiscencje owych krwawych bojów: w Yawar Cocha - Jeziorze Krwi - Inkowie utopili ciała siedmiu tysięcy pokonanych wojowników - jego wody zabarwiły się krwią. Coś pozostało także w samych ludziach. Indianie Otavalo są niepodatni na wpływy współczesności - tak jak nie poddali się woli inkaskich zdobywców. Nie interesują ich obszarpane koszulki i uliczne kafejki, nastawione na pączkujący ruch turystyczny. Tu i ówdzie na szarych uliczkach Otavalo dostrzegałam przebłyski żywszej barwy, ulotne jak motyle. Indianie Otavalo byli jeszcze piękniejsi niż ich tkaniny o zawiłych wzorach czy rzeźbione bambusowe flety. Kobiety w długich czarnych spódnicach i marszczonych białych bluzkach z falbankami; ich szyje zdobiły sznury złocistych paciorków. Nosiły się dumnie i chodziły drobnymi kroczkami, targowały się zawzięcie i we własnym towarzystwie śmiały się długo i radośnie. Wyglądały jak prawnuczki okrutnych wojowników pustyni i eleganckich dworek hiszpańskich w przebraniu, w karnawałowych kostiumach.
Współczesne Otavalo sprawiło mi zawód. Było zwyczajne - szare pudełkowate domy stłoczone wzdłuż szarych ulic i zakurzony główny plac otoczony kawiarenkami dla turystów. Ale stopniowo zaczęło ujawniać swoją prawdziwą naturę - stare kobiety sprzedające gotowane na twardo jajka z ręcznie uplecionych koszyków, andyjska kukurydza o ziarnach wielkości kostek do gry i warsztaty wulkanizacyjne na każdym rogu. Tu i ówdzie chodnik sprawiał wrażenie poszczerbionego, jakby w tym mieście szczury z głodu gryzły beton.
Minęło pół dnia, zanim podniosłam oczy ponad dachy domów i zobaczyłam Andy. Piętrzyły się groźnie. W jednej chwili Otavalo stało się nieważnym punkcikiem wobec tych wyniosłych wierzchołków.
Byłam na miejscu.
Późnym popołudniem natknęłam się na gęstą ciżbę Indian otaczających jakiegoś człowieka o ostrym, melodramatycznie brzmiącym głosie. Opanowane na ogół Indianki stawały na palcach i wyciągały szyje, żeby coś zobaczyć. Wcisnęłam się w środek. Długowłosy mężczyzna w workowatych spodniach z wielkim zaangażowaniem, robiąc wymowne miny, opisywał miejscowe choroby, na które miały działać jego magiczne pigułki.
- Czy masz gazy? - zapytał wpatrzonego w niego starszego Indianina z pierwszego rzędu. - Czy twoje pierdy... fiuuuu!... wiatr niesie aż do Quito?
Słuchacze ryknęli śmiechem, a stary pokiwał głową z powagą.
- Czy żresz i żresz - zamlaskał jak świnia nad korytem - ale nie masz siły do roboty? - Wyciągnął ramiona w teatralnym geście, zrobił pół kroku i padł na kolana. - Czy masz kłopoty z sikaniem? Sraczka, wymioty? - Ciągnął tę listę, a każdy kolejny symptom był bardziej obrazowo przedstawiony od poprzedniego. Kiedy już wyczerpał listę dolegliwości, wydobył zeszyt i pokazał zgromadzonym odrażająco realistyczne zdjęcia części ciała zaatakowanych chorobami. Ostatnim, najmocniejszym akcentem był plastyczny rysunek przewodu pokarmowego, wyglądającego jakby go rozciągnięto, wlokąc za ciężarówką.
Przedstawiwszy diagnozę problemu („Nie obawiajcie się, nie zostawię was bez pomocy!”), zabrał się do przygotowania leku. Wycisnął do ust nieco soku z cytryny, przecedził go między zębami, dodał miodu („Tylko nie cukru - rozpuszcza wątrobę!”) i parę kropel barwnika spożywczego („Odsunąć się!”). Gruzełkowaty roztwór zrobił się czerwony jak wóz strażacki, co wywołało liczne westchnienia wśród zgromadzonych. Wędrowny sprzedawca z wielkim nabożeństwem sięgnął do rękawa i wyciągnął gruby kawałek aloesu. Obrał go powoli ze skóry, bez przerwy wygłaszając litanię zaleceń i porad:
- Unikajcie wapnia! Osłabia kości i powoduje o-ste-o-po-ro-zę. Wiecie, co to jest? Rak kości! - Naszykowawszy porcję kleistego miąższu aloesu, natychmiast wtarł połowę w swoje tłuste włosy. - Cudowny szampon! Przez noc pozbędziecie się łysiny! A jeśli zechcecie, gęste wąsy wyrosną tam, gdzie ledwie było je widać!
Wycisnął resztę aloesu, pozwalając mu spłynąć między palcami do krwistoczerwonej mikstury. Wreszcie - magiczny składnik, który miał nadać cudowną moc temu preparatowi:
- Lek medycyny naturalnej! Z dalekiego Quito! - Z nadzwyczajną ostrożnością otworzył dwa opłatki z lekarstwem. Wsypał szary proszek do napoju. - Nie jedzcie opłatka! Bardzo trujący! - Odrzucił go za siebie ze wstrętem. Zamieszał wszystko i zamarł w bezruchu.
Cisza dzwoniła w uszach.
- Kto chce być pierwszy? - zagrzmiał, unosząc dzbanek jak ofiarę dla bogów.
Rozpętało się pandemonium. Setka ludzi rzuciła się w jego stronę, wyciągnęły się ręce. Rozejrzał się po gawiedzi i wybrawszy dwie piszczące, rozpychające się kobiety, pociągnął je do stołu jak zawodniczki w pokazowej grze. Każdej wręczył brudną szklankę z mętną cieczą. Wypiły. Ludzie w tłumie wstrzymali oddech.
Kobiety uśmiechnęły się, na ich policzkach pojawiły się rumieńce. Okrzyki i brawa. Rozdawał skąpe porcyjki cieczy, wołając:
- Jestem biedakiem, mam tylko jedno ubranie, ale jest moim obowiązkiem leczyć słabych, chorych, pozostawionych bez pomocy... - Dzbanek był już prawie pusty. - Cytryna, liść aloesu i... to! - wykrzyknął, idealnie dobierając moment. Pojawiły się magiczne kapsułki. Mówił coraz szybciej. Jedna kapsułka kosztowała w Quito dwa tysiące sukrów, czterdzieści centów amerykańskich. Skłonny był rozstać się z pudełkiem zawierającym osiem kapsułek oraz przepisem użycia, oraz książeczką o chorobach i cudownym ich leczeniu za promocyjną cenę dziesięciu tysięcy sukrów - około dwóch dolarów. Na każdej transakcji traciłby co najmniej dolara i dwadzieścia centów, ale nikt tego nie liczył.
Tłum rzucił się kupować. Jak na człowieka nie umiejącego obliczyć zysku, przy wydawaniu reszty był szybki jak błyskawica. Ponad pięćdziesięciu zadowolonych klientów odeszło, wczytując się gorliwie w przepis zamieszczony na okładce książeczki. Sprzedawcy cytryn na targu nie mogli wyjść ze zdumienia.
Wróciłam do hotelu, by z niepokojem czekać na zapowiedzianą wizytę. Spotkanie z doktorem Juanem Domingo Jaramillo zapowiadało się równie ekscytująco jak randka w ciemno. Był przyjacielem przyjaciela przyjaciela, zarekomendowanym mi jako ekspert historii Otavalo, człowiek, który będzie wiedział wszystko, co wiedzieć potrzebujemy. Wyobraziłam sobie, że przez trzy dni będzie mnie ciągał od jednej ważnej figury do drugiej, że będę wysłuchiwać gadaniny bez końca i nie dowiem się niczego.
Nie mogłam się bardziej mylić. Doktor Juan wpadł do pokoju, wyglądając tak, jakby właśnie przejechał przez całe Indie wagonem trzeciej klasy. Koszula wyłaziła mu z postrzępionych dżinsów. Miał policzki pucołowate jak chomik, zniewalający uśmiech i tygodniowy zarost.
- Jestem do twojej dyspozycji - powiedział, uścisnął mi oburącz rękę i wycałował w policzki.
Od razu go polubiłam.
- Dopiero zaczynasz podróż - powiedział mi nad filiżanką kawy - to może chciałabyś dostać błogosławieństwo szamana albo usłyszeć od jasnowidza, co cię czeka podczas wyprawy.
Ciekawy pomysł. Ale skąd na poczekaniu wynaleźć szamana?
Zastanawiał się chwilę.
- Taitaichuro to yachac - czyli uzdrawiacz - znany w całym Ekwadorze. Ale najpierw - dodał, dobierając starannie słowa - może chciałabyś się poddać oczyszczeniu za pomocą cuy?
Cuy to w języku keczua świnka morska.
- Jak się oczyszcza kogoś za pomocą kosmatego stworzonka? - zapytałam podejrzliwie.
- Sama zobaczysz - odpowiedział mrugając.
W „ośrodku zdrowia” przyjmował zarówno lekarz medycyny - siedział samotnie w nowoczesnym gabinecie i przeglądał papiery - jak i uzdrawiacz, którego pacjenci tłumnie wypełniali poczekalnię, schody i wejście, czekając ze stoickim spokojem na swoją kolej.
Uzdrawiacz, doktor Alvarez, był przeciwieństwem Juana - wysoki, poważny, o szczupłej twarzy. Przemawiał spokojnym, mentorskim tonem. Usadowił mnie na krześle, sięgnął do worka i wyciągnął świnkę morską. Wierciła się niespokojnie. Ja też.
- Czy mógłby pan przyjąć kogoś przede mną? - zapytałam. Juan zaśmiał się, a doktor Alvarez wezwał następnego pacjenta.
Moje miejsce zajęła stara Indianka. Usiadła z opuszczoną głową, jakby wpatrywała się we własny nagrobek. Znachor zaczął uderzać ją świnką morską po plecach, rękach, nogach i głowie.
Słychać było miękkie plaśnięcia, biedne zwierzątko piszczało jak nienasmarowany rower. Po ...
entlik