hyperion 2 - zagłada hyperiona_kr33.doc

(2615 KB) Pobierz
hyperion 2 - zagłada hyperiona

 

Dan Simmons

 

Zagłada Hyperiona

 

 

 

 

 

Hyperion

Tom II

 

 

Przełożył:

Radosław Januszewski & Marek Rudnik

 


Czy Bóg może podjąć rozgrywkę

z istotą stworzoną przez Siebie?

Czy jakikolwiek twórca, nawet niedoskonały,

może podjąć rozgrywkę z istotą stworzoną przez siebie?

 

Norbert Wiener, God and Golem, Inc.

 

Wyobraźnię można przyrównać do snu Adama

- obudził się i stwierdził, że to, co mu się śniło,

dzieje się naprawdę.

 

Z listu Johna Keatsa do przyjaciela

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

W dniu, kiedy wyruszyła armada, w ostatnim dniu życia do jakiego przywykliśmy, zostałem zaproszony na przyjęcie. Tego wieczoru podobne spotkania odbywały się na wszystkich stu pięćdziesięciu planetach Sieci, ale tylko to liczyło się naprawdę.

Poświadczyłem odbiór za pośrednictwem datasfery, upewniłem się, że mój najlepszy strój oficjalny jest czysty, umyłem się, ogoliłem, ubrałem z wyszukaną starannością i skorzystałem z jednorazowego zapisu na chipie zaproszeniowym, żeby o wyznaczonym czasie teletransportować się z Esperance do Centrum Tau Ceti.

Na tej półkuli TC2 gęste, łagodne światło zalewało pagórki Parku Łani, szare wieże kompleksu administracyjnego położonego daleko na południu, wierzby płaczące, paprocie ogniste rosnące wzdłuż brzegów rzeki Tetydy i białą kolumnadę samego budynku rządowego. Nadciągały tysiące gości, ale personel zabezpieczający witał każdego z osobna, porównywał kody na zaproszeniach z wzorem DNA i wdzięcznym ruchem dłoni pokazywał drogę do baru i bufetu.

- M. Joseph Severn? - upewnił się uprzejmie przewodnik.

- Tak - skłamałem. Takie teraz nosiłem imię.

- CEO Gladstone chciałaby spotkać się z panem później, tego wieczoru. Zostanie pan powiadomiony, kiedy będzie mogła pana przyjąć.

- Doskonale.

- Jeśli życzyłby pan sobie jakiejś rozrywki albo posiłku, których nie ma na miejscu, wystarczy, żeby wypowiedział pan to na głos, a monitory naziemne zatroszczą się o spełnienie pańskiego żądania.

Skinąłem głową, uśmiechnąłem się i wyminąłem przewodnika. Zanim zdołałem przejść kilka kroków, zwrócił się do następnych gości ukazujących się na platformie terminalu.

Z punktu widokowego na niskim pagórku dostrzegłem tysiące gości, kłębiących się na kilkuset akrach wypielęgnowanego trawnika. Wielu z nich przechadzało się po zagajnikach przystrzyżonych drzewek. Łączka, na której stałem, była ocieniona przez drzewa rosnące wzdłuż rzeki. Wyżej rozciągały się reprezentacyjne ogrody, a za nimi wznosiła się ogromna masa budynku rządowego. Na odległym patio grała orkiestra. Ukryte głośniki przenosiły dźwięki do najodleglejszych zakątków Parku Łani. Wysoko w górze nie kończący się sznur EMV wypływał z bramy teletransportera. Przez chwilę obserwowałem, jak ich jaskrawo odziani pasażerowie wysiadali na platformie terminalu dla pieszych. Zafascynowała mnie różnorodność pojazdów. Wieczorne światło odbijało się od błyszczących karoserii standardowych vikkenów, altzów i sumato. Ale promienie błądziły też po rokokowych kadłubach barek lewitacyjnych i metalowych pokrywach antycznych śmigaczy, które stanowiły osobliwość jeszcze w czasach, gdy istniała Stara Ziemia.

Szedłem wzdłuż brzegu rzeki Tetydy obramowanego schodami. Mijałem przystanie, przy których niewiarygodna zbieranina łodzi wypluwała tłumy pasażerów. Tetyda była jedyną w całej sieci rzeką przepływającą przez bramy teletransporterów na ponad dwustu planetach i księżycach. Ludzie, którzy mieszkali nad jej brzegami, należeli do najbogatszych w całej Hegemonii. Na rzece pojawiały się wielkie, bogato zdobione krążowniki, pokryte płótnem dłubanki i pięciopokładowe barki - wiele z nich miało na pewno urządzenia lewitacyjne. Były też wykwintne łodzie mieszkalne z własnymi teletransporterami, małe pływające wyspy sprowadzane z oceanów Maui - Przymierza, sportowe, pochodzące z ery przed hegirą ścigacze i łodzie podwodne oraz różnorakie ręcznie rzeźbione wodne EMV z Renesansu. Znalazło się też kilka współczesnych jachtów - wszędołazów. Ich kontury ukryte były za owalną powłoką pola siłowego.

Goście, którzy wychodzili na ląd, wyglądali nie mniej okazale niż ich łodzie. Nosili najrozmaitsze ubrania, począwszy od przedhegirowych, konserwatywnych strojów wieczorowych - wkładali je ci, których ciał nie tknęła kuracja Poulsena - skończywszy na najmodniejszych w tym tygodniu kreacjach z TC2 opinających figury ukształtowane przez najsłynniejszych ARNistów Sieci. Poszedłem dalej i zatrzymałem się na chwilę przy długim stole, żeby nałożyć na talerz pieczoną wołowinę, sałatę, filet z kałamarnicy curry z Parvati i gorący jeszcze chleb.

Zanim znalazłem miejsce w ogrodzie, żeby usiąść, łagodne światło wieczoru przeszło w zmierzch. Pojawiły się gwiazdy. Światła pobliskiego miasta i kompleksu administracyjnego zostały przyćmione, żeby wszyscy lepiej widzieli armadę. Niebo nad Centrum Tau Ceti było przejrzyste jak nigdy.

Kobieta siedząca obok zerknęła i uśmiechnęła się do mnie.

- Jestem pewna, że już kiedyś się spotkaliśmy.

Odwzajemniłem uśmiech, pewien, że nie widzieliśmy się nigdy wcześniej. Była bardzo atrakcyjna, około dwa razy starsza ode mnie. Mogła mieć dobrze po pięćdziesiątce, licząc w latach standardowych. Ale wyglądała młodziej niż ja - dwudziestosześciolatek - a to dzięki pieniądzom i Poulsenowi. Skórę miała bardzo jasną, niemal przezroczystą. Włosy upięła wysoko. Piersi - ledwo osłonięte lekką jak tchnienie tuniką - wydawały się bez zarzutu. W jej oczach czaiło się okrucieństwo.

- Być może - odpowiedziałem. - ale to mało prawdopodobne. Nazywam się Joseph Severn.

- Oczywiście - stwierdziła. - Pan jest artystą!

Nie... artystą nie. Byłem... kiedyś... poetą. Ale tożsamość Severna, którą przybrałem od czasu mojej prawdziwej śmierci osobniczej i narodzin rok temu, stwierdzała, że jestem artystą. Tak było zapisane w moim pliku WszechJedności.

- Przypomniałam sobie - roześmiała się dama. Kłamała. Użyła swojego drogiego implantu komlogowego, by uzyskać dostęp do datasfery.

Ja nie musiałem szukać dostępu... cóż za niezgrabne, niepotrzebne określenie, którym gardziłem mimo jego starożytnej proweniencji. Zamknąłem w wyobraźni oczy i już byłem w datasferze, przemykając się obok barier WszechJedności, ślizgając się po powierzchni danych posuwałem się wzdłuż rozżarzonej pępowiny dostępu do ciemnych głębi "bezpiecznego" nurtu informacji.

- Nazywam się Diana Philomel - powiedziała. - Mój mąż jest zarządcą transportu w sektorze Sol Draconi Septetu.

Skinąłem głową i uścisnąłem podaną mi rękę. Nie powiedziała, że jej mąż był najważniejszym goonem związku czyścicieli matryc na Bramie Niebios, zanim polityczni patroni awansowali go do Sol Draconi... ani tego, że kiedyś nazywała się Dinee Cycek i była hostessą dla proksów w Midsump Barrens... ani tego, że dwukrotnie aresztowano ją za przekroczenia Flashback, za drugim razem poważnie raniąc domowego chowu medyka... ani że otruła swojego przyrodniego brata, gdy miała dziewięć lat, kiedy zagroził, że opowie jej ojczymowi o randkach dziewczyny z błotnym górnikiem o nazwisku...

- Miło mi pana spotkać, M. Philomel - powiedziałem. Miała ciepłą rękę. Przytrzymała moją dłoń o chwilę za długo.

- Czyż to nie podniecające? - westchnęła.

- Co takiego?

Uczyniła szeroki gest ręką wskazując na nocne niebo, rozpalające się właśnie żarkule, ogrody, tłumy.

- Och, to przyjęcie, wojna, wszystko - powiedziała. Uśmiechnąłem się, przytaknąłem i spróbowałem pieczonej wołowiny. Była dobrze przyrządzona i całkiem smaczna, ale zachowała słonawy posmak kadzi klonowniczych Lususa. Kałamarnica wyglądała na prawdziwą. Podeszli kelnerzy, podali szampana. Spróbowałem. Był podły. Szlachetne wina, szkocka whisky i kawa to trzy dobra, których niczym nie dało się zastąpić po śmierci Starej Ziemi.

- Sądzi pani, że ta wojna jest konieczna? - zapytałem.

- Jak wszyscy diabli.

Diana Philomel właśnie otwierała usta, lecz odpowiedzi udzielił jej mąż. Nadszedł od tyłu i zajął miejsce na kłodzie, na której siedzieliśmy. Był wysokim mężczyzną, przynajmniej o półtorej stopy wyższym ode mnie. Ale cóż, ja jestem niski. Pamięć podpowiedziała mi, że kiedyś napisałem wiersz, w którym wyśmiewałem się z siebie jako z "...Pana Johna Keatsa, wysokiego na pięć stóp", chociaż mam pięć stóp i jeden cal. Za czasów Napoleona i Wellingtona, kiedy wzrost mężczyzny wynosił średnio pięć stóp i sześć cali, należałem do umiarkowanie niewysokich. Teraz, gdy mężczyźni z planet o przeciętnym ciążeniu osiągali sześć do siedmiu stóp, byłem śmiesznie mały. Nie wyróżniałem się potężną budową i muskułami, by twierdzić, że przybyłem z planety o wysokim ciążeniu, więc innym wydawałem się po prostu mały. (Miarę podaję w jednostkach, w których myślę... ze wszystkich zmian świadomości, jakie zaszły we mnie od mego ponownego narodzenia się w Sieci, myślenie w jednostkach metrycznych sprawia mi największą trudność. Czasem nawet nie próbuję tego robić.)

- Dlaczego wojna jest konieczna? - zapytałem Hermunda Philomela, męża Diany.

- Bo oni, do cholery, proszą się o nią - burknął wielkolud z wielką szczęką i prawie bez szyi. Jego zarost najwyraźniej stawiał opór wszelkim depilatorom, ostrzom i maszynkom. Dłonie miał dwa razy takie jak moje i o wiele silniejsze.

- Rozumiem - powiedziałem.

- Ci cholerni Intruzi proszą się o nią, do cholery - powtórzył przedstawiając swą błyskotliwą argumentację. - Pieprzyliśmy się z nimi na Bressii, a teraz oni chcą nas wypieprzyć na... w... jak to się...

- W systemie Hyperiona - powiedziała jego żona nie spuszczając ze mnie wzroku.

- Taaa - odparł jej pan i władca. - System Hyperiona. Przypieprzają się, a teraz my tam się wybierzemy i pokażemy im, że Hegemonia nie pozwoli na coś takiego. Jasne?

Pamięć podpowiedziała mi, że jako chłopca wysłano mnie do akademii Johna Clarke'a w Enfield i że nie brakowało tam prostaków o małych móżdżkach i pięściach niczym bochny, jak ten tutaj. Starałem się ich unikać albo zjednywałem ich sobie. Po śmierci matki, kiedy świat się zmienił, z kamieniami w małych piąstkach walczyłem do upadłego, nawet kiedy rozkrwawili mi nos i niemal powybijali zęby.

- Rozumiem - odrzekłem łagodnie. Mój talerz był pusty. Wzniosłem kielich z resztką podłego szampana, żeby wygłosić toast na cześć Diany Philomel.

- Narysuj mnie - powiedziała.

- Przepraszam najmocniej?

- Niech mnie pan narysuje, M. Severn. Jest pan artystą.

- Malarzem - odrzekłem, pokazując jej puste ręce w geście bezradności. - Obawiam się, że nie mam piórka..

Diana Philomel sięgnęła do kieszeni w bluzie męża i wręczyła mi pióro świetlne.

- Narysuj mnie. Proszę.

Portret powstał w powietrzu między nami. Linie wznosiły się, opadały i krzyżowały ze sobą jak neonowe włókna w rzeźbie z drutu. Zebrał się tłumek gapiów. Gdy skończyłem, usłyszałem oklaski. Rysunek nie był zły. Oddawał długą, zmysłową, wygiętą szyję damy, wysoko upięte włosy, wystające kości policzkowe... nawet lekko dwuznaczny błysk w oku. Był na tyle dobry, na ile pozwoliły mi zmiany w RNA i lekcje przygotowujące do nowego wcielenia. Prawdziwemu Josephowi Severnowi poszłoby lepiej... na pewno lepiej. Pamiętam, jak mnie szkicował, kiedy leżałem na łożu śmierci.

M. Diana Philomel uśmiechnęła się z uznaniem. M. Hermund Philomel promieniał.

Rozległ się krzyk.

- Tam są!

Tłum zamruczał, westchnął i zaszemrał. Żarkule i światła ogrodowe pociemniały i zgasły. Tysiące gości uniosło oczy ku niebu. Starłem rysunek i wetknąłem pióro świetlne z powrotem do bluzy Hermunda.

- To armada - powiedział nobliwie wyglądający starszy pan w czarnym mundurze Annii. Uniósł szklankę, by wskazać coś swojej młodej towarzyszce. - Właśnie otworzyli bramę. Pierwsi przejdą zwiadowcy, potem eskortowce.

Bramy wojskowego transmitera nie było widać z naszego punktu obserwacyjnego, mimo że znajdowała się w przestrzeni. Wyobraziłem sobie, że jest anomalią w kształcie prostokąta na rozgwieżdżonym nieboskłonie. Ale ogony fuzyjne statków było widać jak na dłoni - najpierw jako gromadkę świetlików albo promieniujące babie lato, potem, gdy okręty włączyły główny napęd, wyglądały jak płomieniste komety, które przemknęły przez cislunarną strefę ruchu systemu Tau Ceti. Wszyscy westchnęli znowu, gdy pojawiły się eskortowce. Ich płomieniste ogony były sto razy dłuższe niż okrętów zwiadowczych. Nocne niebo nad TC2, od zenitu po horyzont, jaśniało od złoto - czerwonych smug.

Gdzieś zaczęto klaskać i w ciągu sekund Park Łani rozbrzmiał szaleńczym aplauzem i ochrypłymi wiwatami. Świetnie ubrany tłum miliarderów, urzędników rządowych i członków szlachetnych rodów zapomniał o bożym świecie. Zawładnął nimi szowinizm i żądza krwi rozbudzona po stu pięćdziesięciu latach uśpienia.

Nie klaskałem. Zignorowany przez tych, którzy stali wokół mnie, dopiłem szampana - teraz już toast nie był skierowany do lady Philomel, wzniosłem go na cześć trwałej głupoty mojej rasy - trunek już zwietrzał.

Nad głowami, najważniejsze statki armady włączyły napęd. Z lekkiego dotknięcia datasfery - jej powierzchnia wzburzona teraz przypływem informacji przypominała targane sztormem morze - wiedziałem, że siły główne Armii-kosmos składały się z ponad stu okrętów liniowych: matowoczarnych transporterów uderzeniowych o wyglądzie lecących włóczni z opuszczonymi trapami abordażowymi; trzech statków dowodzenia klasy C, pięknych i niezwykłych jak meteory z czarnego kryształu; pękatych niszczycieli przypominających przerośnięte okręty eskortowe, którymi w istocie były; łodzi pikietowych składających się w większym stopniu z energii niż materii, ich wielkie tarcze energochłonne nastawiono teraz na odbijanie - jak brylantowe zwierciadła - dostrzegłem w nich odblask Tau Ceti i setek ognistych śladów; szybkich krążowników, poruszających się jak rekiny pośród wolniejszej ławicy okrętów; ociężałych transporterów piechoty, wiozących tysiące marines w ładowniach o zerowej grawitacji; i mnóstwo okrętów pomocniczych - fregat; szybkich myśliwców szturmowych, torped ALR; stacji przekaźnikowych FAT i okrętów - transmiterów dokonujących skoków w przestrzeni, ogromnych dwunastościanów najeżonych rzędami anten i sond.

Wokół floty przemykały - trzymane w bezpiecznej odległości przez kontrolę ruchu - jachty i prywatne statki miedzyplanetarne bliskiego zasięgu.

Goście zgromadzeni na terenach okalających budynek rządowy wiwatowali i klaskali. Dżentelmen w czarnym mundurze Armii cicho szlochał. Ukryte w pobliżu kamery i szerokokątne obiektywy przeniosły tę chwilę do wszystkich planet Sieci i - za pośrednictwem linii FAT - do tych kilkunastu światów, które nie należały do związku.

Potrząsnąłem głową. Nie wstałem z krzesła.

- M. Severn? - strażniczka nachyliła się nade mną.

- Tak?

Skinęła głową w kierunku budynku rządowego.

- CEO Gladstone chce pana natychmiast widzieć.


ROZDZIAŁ 2

 

Każda epoka, obfitująca w konflikty i niepokoje, wyłania przywódcę jakby stworzonego właśnie dla niej, politycznego olbrzyma, bez którego, gdy spisywane są dzieje wieku, historia nie może się obejść. Meina Gladstone była właśnie takim przywódcą dla naszych Schyłkowych Wieków. Nikt wtedy nawet nie śnił, że to właśnie ja spiszę jej prawdziwą historię i historię czasów, w których żyła.

Meinę Gladstone przyrównywano do Abrahama Lincolna już tyle razy, że kiedy wreszcie wprowadzono mnie do jej gabinetu, byłem jakby trochę zaskoczony, że nie nosi czarnego tużurka i wysokiego cylindra. Przywódczyni Senatu i premier w jednej osobie, która sprawowała władzę nad stu trzydziestoma miliardami ludzi, ubrana była w szarą, miękką wełnianą marynarkę, spodnie i małą pelerynkę ozdobioną dyskretnym czerwonym haftem. Nie wyglądała jak Abraham Lincoln... ani jak Alvarez - Temp, drugi popularny starożytny bohater nazywany przez prasę Sobowtórem. Pomyślałem sobie, że to po prostu starsza pani.

Meina Gladstone była wysoka i szczupła, ale rysy twarzy miała ostrzejsze niż Lincoln. Przypominała orła: nos jak zakrzywiony dziób, wystające kości policzkowe, szerokie, pełne wyrazu usta o cienkich wargach. Siwe włosy ułożone w niedbałe fale wyglądały jak pióra. Ale w pamięci utkwiło mi najbardziej co innego - jej wielkie, piwne, nieskończenie smutne oczy.

Nie byliśmy sami. Wprowadzono mnie do długiego, łagodnie oświetlonego pokoju. Wzdłuż ścian ciągnęły się drewniane regały z drukowanymi książkami. Podłużna holorama symulująca okno przedstawiała widok ogrodów. Zebranie właśnie się kończyło. Kilkanaścioro ludzi siedziało albo stało, tworząc półkole, którego centrum stanowiło biurko Meiny Gladstone.

CEO oparła się niedbale o blat. Podniosła wzrok, gdy wszedłem.

- M. Severn?

- Tak.

- Dziękuję, że pan przyszedł. - Znałem ten głos z tysięcy obrad WszechJedności. Pod wpływem wieku jego timbre stał się chropawy, ale ton był łagodny jak drogi likier. Jej słynny akcent nadawał precyzyjnej składni nieomal zapomniany rytm prehegirowej angielszczyzny, jaką obecnie można usłyszeć jedynie w okolicach delty rzecznej Patawphy - rodzimej planety CEO.

- Panowie, panie, pozwólcie, że przedstawię wam M. Josepha Severna - powiedziała.

Kilka osób skinęło głowami. Byli najwyraźniej zakłopotani moją obecnością. Gladstone nie przedstawiła mi nikogo. Sięgnąłem więc do datasfery, by zidentyfikować obecnych: trzech członków gabinetu, włączając ministra obrony, dwóch szefów sztabu Armii, dwóch asystentów Meiny Gladstone, czterech senatorów, w tym wpływowego senatora Kolcheva, i hologram radcy z TechnoCentrum znanego jako Albedo.

- M. Severn został tu zaproszony, by wnieść do naszych obrad wizję artysty - powiedziała CEO Gladstone.

Generał Armii-ląd Morpurgo parsknął śmiechem.

- Wizje artysty? Z całym szacunkiem, CEO, co to ma, do diabła, znaczyć?

Meina Gladstone uśmiechnęła się. Nie odpowiedziała generałowi, odwróciła się do mnie.

- Co sądzisz o przelocie armady, M. Severn?

- Śliczny - odparłem.

Generał Morpurgo znowu się zaśmiał.

- Ś 1 i c z n y? Ten człowiek ogląda największą w dziejach galaktyki koncentrację sił kosmicznych i nazywa ją - ś 1 i c z n ą? - zwrócił się do drugiego wojskowego i potrząsnął głową.

Gladstone nie przestała się uśmiechać.

- A co sądzisz o wojnie? - zapytała. - Masz jakieś zdanie na temat naszej próby uratowania Hyperiona przed barbarzyńskimi Intruzami?

- Jest głupia - odrzekłem. W pokoju zapadła cisza. Ostatnie referendum przeprowadzone we WszechJedności wskazywało na 98 - procentowe poparcie dla decyzji Meiny Gladstone, by stawić czoło Intruzom i nie oddawać im Hyperiona. Jej przyszłość polityczna zależała od wyniku starcia. Ludzie zgromadzeni w tym pokoju byli w rękach Meiny Gladstone narzędziami w kształtowaniu polityki, podejmowaniu decyzji o inwazji i wykonywaniu zadań logistycznych. Cisza przeciągała się.

- Dlaczego jest głupia? - zapytała łagodnie Meina Gladstone.

Prawą ręką uczyniłem nieokreślony gest.

- Hegemonia nie prowadziła wojny od czasu, gdy powstała siedem stuleci temu. To głupie, by sprawdzać jej stabilność w ten sposób.

- Nie prowadziła wojny! - krzyknął generał Morpurgo. Klasnął wielkimi dłońmi o kolana. - A czymże, do diabła, była rebelia Glennona - Heighta?

- Rebelią - odparłem. - Buntem, akcją policyjną.

Senator Kolchev pokazał zęby w uśmiechu, który wcale nie oznaczał rozbawienia. Kolchev pochodził z Lususa i był lepiej zbudowany niż generał.

- Działana floty - rzekł - pół miliona zabitych, dwie dywizje Armii zaangażowane w akcje bojowe przez ponad rok. I ty to nazywasz akcją policyjną, synu?

Nic nie powiedziałem.

Leigh Hunt odchrząknął. Był starszym, wyglądającym na suchotnika mężczyzną. Mówiono, że jest najbliższym pomocnikiem Meiny Gladstone.

- Ale to, co mówi M. Severn, wydaje się interesujące. Gdzie pan widzi różnice między obecnym... hm... konfliktem a wojnami Glennona - Heighta?

- Glennon - Height był wcześniej oficerem Armii - odparłem, świadom, że mówię o sprawach oczywistych. Intruzi od stuleci są nam obcy. Siły rebeliantów były nam znane, ich potencjał łatwo dawał się oszacować; Roje Intruzów znajdują się poza Siecią od czasów hegiry. Glennon - Height nie wychodził poza Protektorat, najeżdżał planety odległe nie więcej niż o dwa miesiące długu czasowego od Sieci; Hyperion jest odległy o trzy lata od Parvati, najbliższego mu obszaru należącego do Sieci.

- Myśli pan, że nie pomyśleliśmy o tym wszystkim? - zapytał generał Morpurgo. - A co z bitwą o Bressię? Tam już pokonaliśmy Intruzów. To nie była... rebelia.

- Proszę o spokój - powiedział Leigh Hunt. - Niech pan mówi dalej, M. Severn.

Znów wzruszyłem ramionami.

- Podstawowa różnica polega na tym, że teraz mamy do czynienia z Hyperionem.

Senator Richeau - jedna z obecnych na sali kobiet - skinęła głową, jakby wszystko stało się jasne.

- Obawiasz się Chyżwara - zainteresowała się. - Czy należysz do Kościoła Ostatniej Pokuty?

- Nie - odparłem. - Nie jestem członkiem kultu Chyżwara.

- Więc kim jesteś? - zapytał z naciskiem Morpurgo.

- Artystą - skłamałem.

Leihg Hunt uśmiechnął się i zwrócił się do Meiny Gladstone:

- Też sądzę, że potrzebujemy tej perspektywy. To nas otrzeźwi, CEO - wskazał na okno z obrazem holograficznym przedstawiającym wiwatujące tłumy. - Ale nasz przyjaciel, artysta mówi o zagadnieniach, które były już w pełni przedyskutowane i rozpatrzone.

Senator Kolchev chrząknął, po czym się odezwał:

- Ze skrajną niechęcią poruszam sprawę oczywistą, tym bardziej że wszyscy jakbyśmy o niej zapomnieli, ale czy ten... pan... ma odpowiednie zezwolenie, by uczestniczyć w naszej dyskusji?

Meina Gladstone skinęła głową i uśmiechnęła się w sposób, który tylu karykaturzystów próbowało już uchwycić.

- M. Severn został upoważniony przez Ministerstwo Sztuki do wykonania w ciągu najbliższych kilku, kilkunastu dni serii szkiców, które będą miały historyczne znaczenie i posłużą do sporządzenia mego oficjalnego portretu. W każdym razie M. Severn otrzymał złotą przepustkę stopnia T i możemy bez skrępowania rozmawiać w jego obecności. Poza tym doceniam jego szczerość i bezstronność. Nasza dyskusja i tak ma się ku końcowi. Spotkam się z wami w sali operacyjnej o 0800 jutro rano, tuż przed transmitowaniem się floty do przestrzeni wokół Hyperiona.

Zgromadzeni natychmiast zaczęli wstawać z miejsc. Generał Morpurgo, wychodząc, spojrzał na mnie ze złością. Senator Kolchev przyjrzał mi się z pewnym zdziwieniem. Radca Albedo rozpłynął się w nicość. Obok Meiny Gladstone i mnie pozostał tylko Leigh Hunt. Rozsiadł się wygodniej, przerzucając nogę przez oparcie bezcennego, prehegirowego fotela.

- Siadaj - powiedział.

Spojrzałem na CEO. Zajęła miejsce za masywnym biurkiem. Skinęła głową. Usiadłem na prostym krześle generała Morpurgo.

- Czy naprawdę uważasz, że stawanie w obronie Hyperiona jest głupstwem? - zapytała Meina Gladstone.

- Tak.

Złożyła palce i dotknęła nimi dolnej wargi. Okno za jej plecami pokazywało rozbawiony tłum.

- Gdybyś miał jakąkolwiek nadzieję na połączenie się z twoim... hm... partnerem - powiedziała - to przeprowadzenie przez nas kampanii na Hyperionie leżałoby w twoim interesie.

Milczałem. Widok w oknie zmienił się, teraz pokazywał niebo rozświetlone ogniami z dysz odrzutowych.

- Przyniosłeś narzędzia pracy?

Wyjąłem ołówek i mały szkicownik. Skłamałem, mówiąc Dianie Philomel, że go nie mam.

- Porozmawiamy sobie, a ty rysuj.

Zacząłem szkicowanie od zarysu zrelaksowanej, nieomal niedbałej postaci. Przeszedłem do szczegółów twarzy. Zaintrygowały mnie jej oczy CEO.

Dotarło do mnie, że Leigh Hunt przygląda mi się ze skupieniem. - Joseph Severn - powiedział. - Interesujący dobór imienia i nazwiska.

Szybkimi, odważnymi ruchami narysowałem wysokie czoło i mocny nos Gladstone.

- Wiesz, dlaczego ludzie patrzą z ukosa na cybrydy? - zapytał Hunt.

- Tak - odparłem. - Syndrom Frankensteina. Strach przed wszystkim, co ma kształt człowieka, a wewnątrz nie do końca jest ludzkie. To jest, jak sądzę, prawdziwy powód, dla którego wyjęto spod prawa androidy.

- Aha - zgodził...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin