Marian Pilot - ...KTÓRY DO NAS IDZIE.pdf

(159 KB) Pobierz
...KTÓRY DO NAS IDZIE
a.
Majuja oparł się na stylisku szypy i patrzył. Mężczyzn było trzech. Dostrzegł ich
właśnie w miejscu, gdzie szosa krzyżuje się z linią horyzontu: trzy punkciki
poruszające się powolutku, że każdy pomyślałby raczej — jeśli cokolwiek o tym
mógłby pomyśleć — że to kobiety; Majuja wiedział, że to mężczyźni.
Dróżniczył na tej szosie, na tym odcinku — sześć kilometrów na północ od wsi,
sześć na południe — od samego początku jej istnienia, od czterdziestu lat; a
jeszcze przedtem budował ją, szosę drugiej klasy, jak zwała się w urzędowych
pismach i jak nazywał ją w swych raportach dla zwierzchników. Sypał żwir, łatał
kamieniami wyrwy, zgarniał śnieg, czasami stawał jak teraz, oparty na szypie,
przyglądał się ludziom i światu. Nikt mu nad głową nie stał, nikt go nie poganiał:
dlatego na tę robotę przystał, dlatego tak długo na niej wytrwał, choć równie
dobrze mógł robić co innego i zapewne z większym dla siebie pożytkiem.
Teraz, gdy mógł już obchodzić jubileusz (gdyby ktokolwiek, on sam, o tym
pamiętał), teraz więc częściej przystawał, oparty na swojej szypie: nie by ciekaw
był bardziej ludzi i ich spraw, przeciwnie zupełnie, wydawało mu się coraz
częściej, że po latach dróżniczenia wie wszystko o szosie i ludziach na niej, dokąd,
w jakim celu śpieszą tym szlakiem, łączącym jedno małe miasteczko z drugim,
mniejszym jeszcze, miasteczkiem; nawet o tych ludziach, którzy raz tylko
pojawiają się na tej drodze i więcej już nie dane będzie im się pojawić; to nie była
więc ciekawość ani lenistwo, tego nikt mu nigdy nie zarzucił, po prostu chyba
starość i zakorzeniony nałóg stania z rękami wspartymi na wypolerowanym
stylisku starej szypy.
Więc Majui wiadomo, że to są mężczyźni, wiadomo mu po paru chwilach, kiedy
majaczą już ich sylwetki, że to nie swoi, okoliczni nawet mężczyźni, ci trzej,
nieśpiesznie idący wygiętą w krowi ogon, śliską drogą, w późne grudniowe
popołudnie, które powoli staje się wieczorem. Przystają na chwilę na moście na
zakręcie; ta chwila pozwala mu już wiele wiedzieć o tym, jak wyglądają, nawet
kim są ci mężczyźni: to, co taszczy najtęższy i też najstarszy z nich w pokrowcu z
szarego płótna — to chyba jest bęben: muzykanci... Majuja przygląda się ich
czarnym burkom i czarnym kapeluszom — i nagle uświadamia sobie, że nie umie
o tych ludziach powiedzieć nic nad to, co na własne oczy widzi; i im bardziej się
zbliżają, tym mniej są zrozumiali, tak mało zrozumiali, że aż nierzeczywiści.
Patrzy już tylko na tego jednego, jego czerwona gęba najlepiej przystaje mu do
wizerunku muzykusa wędrującego po wsiach od wesela do wesela, od chrzcin do
chrzcin: takiego, co na śniadanie wypija sobie kwaterkę spirytusu.
Ale coś jeszcze było w tej gębie i w gębach tamtych pozostałych, młodego o
wielkich oczach i chudeusza z wielkim nosem i wąsikiem jak szpagat: i to było coś
takiego, czego nie dostrzegał w twarzach nikogo z tych, którzy do tego
czasu przechodzili i przejeżdżali tą drogą, robotników, chłopów, księży, handlarzy
i urzędników.
Nieczęsto rozmawiał z ludźmi, którzy przechodzili szosą, znał, sądził, że zna tak
ich ważne jak i nieważne sprawy; rozmówki wydawały mu się zwykłym babskim
plotkarstwem. Ale teraz, gdy trzej mężczyźni zbliżali się powoli, zapragnął nagle,
by przemówili do niego.
Zbliżali się bez słowa. Znajdowali się tuż, mijali się właściwie; wtedy gruby
muzykant mruknął nagle: — Dobry dzień — i mocując się z bębnem, który
obtańcowywał jego ciało, zdjął swój pomięty, cygański kapelusz.
— Zapłać — powiedział Majuja. Ludzie, przechodzący zwykle tą drogą, mówili
„Szczęść Boże”, odpowiadał im tak właśnie. Pojąwszy pomyłkę, zamamrotał coś i
zapatrzył się w grubego, który mocował się ze swoim bębnem i pogniecionym
kapeluszem.
— Dokąd to?
— Przed siebie, na wprost — ośmiał się gruby. — Chyba że nas tu kto przenocuje.
— To przecież wieś — powiedział Majuja. — Wieś.
— Wiadomo, wieś — gruby uporał się ze swoim bębnem, zarzucił go na plecy. —
Taż nie o puchach mowa, byle głowę przytulić.
— Może u Taty z Mamą — zastanowił się Majuja. — Ale żeby poczciwie
powiedzieć...
— A gdzie to?
Majuja wyciągnął rękę w kierunku wsi, opuścił zaraz.
— Zaprowadzę.
— Dobrze — rzekł bębnista. — Z podziękowaniem.
Pod nogami zgrzytał żwir, którym Majuja posypywał przed chwilą śliską,
ujeżdżoną szosę. Teraz szedł powoli, popatrywał na młodego i jego małą jasną
bródkę. Niezwyczajne to. Ktoś szedł naprzeciw, Majui niemiło było tak bez słowa
iść z obcymi ludźmi.
— To tam — pokazał teraz, bo nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć.
Podnieśli głowy, w milczeniu taksowali wielki ceglany budynek, szczytem
przystający prawie do nasypu szosy. Patrzyli długo, Majui wydało się, że próbują
odcyfrować wielki, wyblakły już mocno napis na murze.
— To przed pierwszą jeszcze wojną była spółdzielnia, teraz jest sala na zabawy i
tacy jedni, Tata z Mamą, mieszkają. Kobieta, znaczy się Mama, sprzedaje w
kiosku, co tam w środku jest, a Tata tak... W szkołach był...
Nie powiedzieli na to wszystko nic, Majuja, podpierając się szypą, począł schodzić
z nasypu. Szarpnął główne drzwi, były zamknięte. Nie tłumacząc już, zaszedł od
tyłu, poprowadził ich wąskim, zagraconym korytarzykiem. Zapukał, pchnął drzwi.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
Tata siedział, nisko pochylony nad stołem, zawalonym butami, kupkami
gwoździków, szpałek i podkówek. Nie poruszył się, mógł już, po swojemu, być po
kwaterce albo dwu. Majuja szarpnął go za ramię.
— Przeczytam ci — mamrotał nie podnosząc głowy Tata — poezję ci przeczytam...
Majuja postał chwilę i mruknął:
— Ale ludzie są...
Tamten podniósł się i zakręciwszy się na przykrótkiej kopyślawej nodze, walnął
butem, który był akurat pod ręką, o podłogę:
— Raus ty mi razem ze swoimi ludźmi! Co to, hotel u mnie, co? Po dobroci się
pytam, hotel? Ja poezję żem napisał, a ty mówisz: ludzie... Takiego czegoś,
rozumiesz ty, nikt nie napisze, nikt!
— Nie gębuj! — rozeźlił się dróżnik. — W szkołach żeś był, a wstydu nie masz...
Tata popatrzył na niego i usiadł z powrotem, mamrocząc coś. Majuja stał nad nim
i nie wiedział, co dobrego począć.
— Czytajcie — usłyszał z tyłu. To mówił gruby z bębnem.
Tata podniósł swoją siwą jak spleśniały suchar głowę i począł powoli wstawać od
stołu. Chwilę patrzył na muzykantów, przy piecu grzali sobie ręce w parze
gotujących się ziemniaków. Ostrożnie wziął ze stołu naftową lampę i patrzył
jeszcze; potem powoli postawił ją na stole.
— Witaj — powiedział i zataczając szybkie półkola swoją kulawą nogą, pokuśtykał
w ich kierunku. Przystanął znów pośrodku izby i wyciągnąwszy przed siebie ręce,
szedł ku muzykantom powoli, mówił głosem zduszonym i szarym:
— Przecież to jesteś ty... To ty. Czy mnie nie pamiętasz? Tyś mógł zapomnieć, ja
nie... Leżałem wtedy w leju od bomby... z urwaną nogą i rozszarpanym
brzuchem... umierałem... patrzyłem w wielkim przerażeniu na ludzi i bydlęta...
krzyczałem... bardzo... wiedziałem, że już nigdy nie zakrzyczę, słowa nie
wypowiem... nie zrobię nic... Wtedy przyszedłeś ty... pochyliłeś się nade mną...
pamiętam twoją twarz... Czemu przeczysz? To byłeś ty... Pamiętam cię... twoją
twarz pamiętam... wziąłeś mnie na ramiona i zaniosłeś do doktorów, to byłeś ty.
W wielkim zdumieniu Majuja patrzył, jak Tata wziął młodego w ramiona i
poprowadził do stołu, zmiótł z ławki jakieś stare zelówki i posadził go na niej.
— Mama! — zakrzyczał. — Mamusia!
Zjawiła się natychmiast; nie powiedziała słowa, nie pytała o nic, wiedziała. Starła
kurz z wolnego skrawka stołu, postawiła butelkę wina i szklanki. Majuja patrzył,
jak Tata jednym plaśnięciem dłonią w dno butelki wybija korek, szybko napełnia
szklanki, sobie do pełna, innym po trzy czwarte; jak potem odstawia butelkę,
bierze swoją szklankę, podnosi do ust... cofa się, odstawia szklankę z powrotem,
potem drżącymi nagle rękami bierze ją znów i odlewa trochę wina do szklanki
młodego...
Postawiła walizkę przy drzwiach, nie zdejmując jesionki siadła na zarzuconym
spódnicami i koszulami krześle. Siedziała nieokreślenie patrząc w okno, nie
myślała o niczym, samymi tylko oczyma zauważając, bez chęci i zamiaru, by
zauważać, wirowanie szarego śniegu, ludzi idących szosą, jakąś furmankę. Potem
niewyraźnie i niepotrzebnie wiedziała, że i tak nie ruszy się z miejsca, pomyślało
się jej, że coś ma zrobić, póki jeszcze zmrok nie zapadł; potem znów, długo
później, kiedy prawie całkiem już było ciemno — że trzeba by zapalić lampę, że
warto by — ale i ta myśl zniknęła, zanim rzeczywiście do końca została
pomyślana. Wstała, choć i to nie przyszło jej do głowy, by wstać, poczuła teraz i to
było jakieś pierwsze wrażenie, które odebrała świadomie — że jest zimno.
Wciągnęła rękawiczki, też były zimne, zdjęła je i podeszła do pieca, dotknęła kafli,
kłuły igiełkami szronu, poutykanego w spojeniach. Dwa razy przeszła przez pokój,
napalić by trzeba, pomyślała. Przykucnęła przy skrzyni z opałem, teraz pojęła, o
czym przedtem, pół godziny, godzinę temu chciała pomyśleć, po prostu, że nie ma
drzewa, że trzeba by narąbać, póki widno. Wysypała wiórki na palenisko, wzięła
skrzynkę i poszła schodami w dół, wolno, wolno, oburącz przytrzymując się
poręczy. Poszła korytarzem w stronę wyjściowych drzwi, ale przymknęła je tylko i
wróciła z powrotem do podnóża schodów. Zawahała się i weszła do klasy,
przesiąkniętej zapachem mrozu i długiego niewietrzenia. Podeszła do swego
nauczycielskiego stolika i w zamyśleniu przesunęła dłonią po blacie. Przez chwilę
patrzyła na majaczące szaro ławki. Poszła pomiędzy rzędami pulpitów, odnajdując
po omacku szramy, nawet wielkie atramentowe plamy i nabazgrane kredkami
słowa i rysunki. Znała je wszystkie, pamiętała w jakich okolicznościach powstała
każda z nich, kto ją zrobił i jaką karę mu za to wymierzyła. To było dawno... pięć
lat temu, myślała, dotykając palcami jakiejś wyżłobionej scyzorykiem szramy,
wyślizganej już i zatartej. Taki rozumny był chłopak, a zawsze musiał ze
scyzorykiem chodzić i coś wycinać... Przysiadła, wyjęła z kieszeni lusterko.
Zamajaczyło coś szarego, brudna poduszka. Zapaliła zapałkę, zbliżała żółty
płomyk do ust, oczu, policzków. Nie zauważyła, kiedy zapałka dopaliła się do
końca, poparzyła sobie palce. „Nie jestem jeszcze taka stara” — pomyślała i
pomiędzy ławkami, których teraz już nie widziała zupełnie, poszła ku drzwiom.
„Taka, taka, taka”... — powtarzała ze smutkiem. Zasłaniając twarz przed
śniegiem, pobiegła w stronę szopki. Zapaliwszy zapałkę, odszukała siekierę,
potem już po omacku wybrała z kupy szczap jedną, położyła na pieńku,
zamachnęła się. Ostrze ześliznęło się ze szczapy, utkwiło w pieńku, szczapa
odskoczyła w bok. Odszukała ją i zamachnęła się znów. Trafiła tym razem, ostrze
wbiło się w polano. Usiłowała je wyszarpać, siekierę wraz z polanem uniosła nad
głowę. Potoczyła się, stylisko wymknęło się jej z rąk. Po omacku odnalazła trzon,
przytrzymując nogą szczapę, usiłowała wyszarpać ostrze. Tkwiło mocno.
Szarpnęła jeszcze raz, ze wściekłością, potem usiadła na ziemi obok pieńka i
rozpłakała się głośno, jak dziecko, szlochliwie i przyzywająco. Kiedy ustała, znów
jak dziecko, nagle, zdziwienie i ciągle jeszcze oczekująco, wszystko było znów jak
przedtem: cicho, ciemno, przez otwarte drzwi z szelestem sypie się suchy śnieg.
Siedziała chwilę, prawie nie oddychając, potem odszukała stylisko siekiery i
szlochnąwszy ciężko, jeszcze raz spróbowała wyszarpnąć je ze szczapy. Ale i teraz
się nie udało. Poczęła zgarniać do koszyka zmieszane ze śniegiem wióry i drzazgi,
potem powoli poszła do siebie na górę. Po ciemku odszukała naftową lampę,
zapaliła ją, zaczęła rozniecać ogień. Przysiadła na zydelku i poczęła ogrzewać
sobie ręce o drzwiczki pieca. Zauważyła stojącą ciągle jeszcze pod drzwiami
walizkę. Położyła ją na łóżku, podkręciła lampę i usiadła przy piecu. Lampa znów
Zgłoś jeśli naruszono regulamin