Ciaglosc urywana. Z pamietnika - Marzena Nowak.pdf

(749 KB) Pobierz
Marzena Nowak
Ciągłość urywana
Z pamiętnika prostytutki
Przyjacielowi
PROLOG
Wyciągnęła rękę. Pod palcami wyczuła zimny, twardy dotyk skały. Zimnej.
Wiedziała, gdzie jest. Nie musiała patrzeć. Nie mogła patrzeć. Ciemność.
W tym miejscu wyostrzył się jej słuch. Słyszała każdy oddech, każdą łzę,
która nigdy nie spłynęła po jej policzku. Słyszała bicie serca, swojego. Tylko.
Wokół milczały wszystkie ludzkie serca świata. Nie narzekała.
Przyzwyczaiła się. Wiedziała, na czym stoi. Wiedziała, kim jest. I przed
czym musi się bronić. Taka wiedza była skarbem. I ona ten skarb czujnie
kryła przed innymi. Czasami, ale tylko gdy miała trudny dzień, również
przed samą sobą.
I mogłaby tak żyć. Zawsze. Bezpieczna, bo znała swój strach. Umiała go
wykorzystać dla swojego dobra. Na ogół był jej sprzymierzeńcem. Był
wiatrem w żaglach, który pchał ją do przodu. Był miękkim kokonem, dzięki
któremu miała odwagę być sobą. Stawać się sobą dzień po dniu. Coraz
bardziej. Wiedziała, że nie dla każdego jest to proste. Nie każdy to potrafi.
Ale ona miała swój bezpiecznik, czerwone światełko. Jak brakowało
powietrza, wystarczyło go poczuć. Strach. Ból. Świadkowie, że żyła. Że
zawsze da radę. I nic nie będzie za trudne.
Czasami pod gładką powierzchnią zimnej skały czuła wibracje. To one
zabierały jej siły. Bolała głowa. Wtedy miała złe dni. Zimna skała była
całkiem przytulna. Jedyny dom, jaki miała. Cenny. Znany. Tylko te wibracje,
które lubiły przybierać na sile i huczeć w głowie, aż białe płatki pojawiały się
pod jej powiekami. Wtedy skały piętrzyły się wokół niej, groźne. Wiedziała,
że nigdy stąd nie odejdzie, ale czasami śniła się jej Nadzieja. Żałowała tych
swoich snów za każdym kolejnym drżeniem skały.
Nie wiedziała, czemu to się stało. Pewnego razu wyciągnęła dłoń, by
pogłaskać skałę, i napotkała na jej drodze coś miękkiego. „To się chyba
nazywa mech”, pomyślała. Przez wiele dni nie mogła do siebie dojść. Nigdy
wcześniej nie dotykała czegoś tak miękkiego. Ale to nie był koniec. Po paru
dniach pojawiły się inne rzeczy. Najpierw było źdźbło trawy. Trochę ostre
w dotyku, z gorzkim zapachem. Potem pojawił się krzaczek mięty drażniący
jej powonienie. Minęło wiele dni. W końcu odważyła się otworzyć oczy.
Pierwszy raz w życiu.
Leżała na polanie – bardzo zielonej polanie. Słyszała szmer wody.
I uderzenia wielu ludzkich serc. A ziemia pod jej stopami była nieruchoma.
Nie tak jak skała. Bezpieczna.
Żyła jak dzikie zwierzę. Miała wodę w strumieniu, maliny w lesie,
korzonki. Raz ukradła jajko małemu, szaremu ptaszkowi. Chciała je zjeść,
tylko nie wiedziała jak. Oddała. Po co jej coś, czego nie potrafi wykorzystać.
Pewnego dnia wpadła do rzeki. Poczuła przyjemność, jaką niesie
oczyszczanie ciała. Naśladując dzikie ptactwo, pryskała dookoła wodą,
unosząc ją w dłoniach jak dar dla Słońca. Nigdy nie było nocy. Nie
potrzebowała snu. Tylko czasami odpoczywała w cieniu drzew. Zauważyła,
że wszystkie zwierzęta od czasu do czasu odpoczywają. Spodobało jej się to.
W końcu zobaczyła człowieka. Był podobny do niej, a jednak całkowicie
inny. Schowała się, ale i tak ją zauważył. Jego głos był grubszy od jej głosu,
skóra na twarzy porośnięta włosami. Był dziwny. Człowiek. Oswoił ją.
Mówił cicho, spokojnie. Nic od niej nie chciał. Nawet dobrze było czasami
go posłuchać. Lubił mówić. Nieważne, że go nie rozumiała. Jego głos był
muzyką – jak szum trzcin. Czuła jego głos. Gdyby wiedziała, co to znaczy,
byłaby szczęśliwa. Nauczyła się udawać, że śpi. On był szczęśliwy, gdy to
robiła. Potem szybko zapadał przy niej w ludzki sen. Wtedy był jak to ptasie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin