Haley Alex
Korzenie
przełożyła
Blanka Kuczborska
Dedykacja
Wbrew moim planom zbieranie materiałów i pisanie „Korzeni” zajęło mi aż dwanaście lat. Przypadek zrządził, że książka ukazała się w dwusetną rocznicę powstania Stanów Zjednoczonych. Ofiarowuję więc „Korzenie” w prezencie urodzinowym mojej ojczyźnie, w której rozgrywa się większość opisanych tu wydarzeń.
Wczesną wiosną tysiąc siedemset pięćdziesiątego roku w wiosce Juffure, oddalonej o cztery dni drogi w górę rzeki od wybrzeża Gambii w Afryce Zachodniej, małżeństwu Omoro i Bincie Kinte urodził się syn. Wyszedł na świat z silnego, młodego ciała Binty, równie czarny jak ona, zakrwawiony i śliski, i wrzeszczał wniebogłosy. Dwie pomarszczone położne, stara Nyo Boto i babka noworodka imieniem Yaisa, zobaczywszy, że to chłopiec, roześmiały się radośnie. Zgodnie z tradycją, gdy jako pierwszy rodzi się syn, zwiastuje to szczególną przychylność Allacha nie tylko wobec rodziców dziecka, ale i wobec całych ich rodzin, a do tego dochodziła jeszcze pełna dumy świadomość, że nazwisko Kinte ma już dziedzica.
Działo się to tuż przed pianiem kogutów, toteż pierwszymi dźwiękami, jakie chłopiec usłyszał oprócz głosów Nyo Boto i babci Yaisy, był przytłumiony, rytmiczny stukot drewnianych tłuczków, którymi kobiety z wioski miażdżyły w glinianych moździerzach ziarna kuskusu, przygotowując tradycyjne śniadanie, czyli kaszę, gotowaną następnie w glinianych naczyniach na ognisku rozpalonym między trzema kamieniami.
Cienka, sina wstążeczka unosiła się spiralą w powietrze, a po całej wiosce, złożonej z okrągłych lepianek, rozchodził się ostry, przyjemny zapach dymu, kiedy dało się słyszeć nosowe nawoływanie miejscowego alimamo, który wzywał mężczyzn na pierwszą z pięciu modlitw, jakie – odkąd najstarsi ludzie pamiętali – odmawiano co dzień ku czci Allacha. Zerwawszy się pospiesznie z bambusowych łóżek okrytych skórami, mężczyźni narzucili na siebie szorstkie, bawełniane ubiory i podążyli na miejsce modlitwy, gdzie alimamo zaintonował: „Allach Akbar! Aszadu an lailahailala!” (Bóg jest wielki! Daję świadectwo prawdzie, że nie ma Boga prócz Allacha!) Dopiero potem, kiedy mężczyźni wracali do swoich zagród na śniadanie, promieniejący dumą Omoro powiedział im o narodzinach pierworodnego. Wśród gratulacji wszyscy powtarzali, że chłopiec to dobry znak, wróżący szczęście i pomyślność.
W chacie każdy z mężczyzn dostał z rąk żony kalebasę kaszy. Później kobiety wróciły do swoich kuchni na tyłach zagrody, żeby nakarmić dzieci i na końcu same się pożywić. Po śniadaniu mężczyźni wzięli krótkie motyki z zagiętym trzonkiem i drewnianym ostrzem, pokrytym metalem przez miejscowego kowala, i wyruszyli na cały dzień do pracy w polu, musieli przygotować glebę pod zasiew orzeszków ziemnych, kuskusu i bawełny, których uprawa w tym gorącym, bujnym kraju sawanny – Gambii – należała głównie do mężczyzn, podobnie jak uprawa ryżu do kobiet.
Pradawnym zwyczajem następne siedem dni Omoro poświęcił jednej tylko sprawie: wybraniu imienia dla pierworodnego syna. Musiało to być imię z bogatą tradycją, niosące ze sobą obietnicę na przyszłość, gdyż ludzie z jego plemienia – plemienia Mandinków – wierzyli, że wraz z imieniem dziecko dziedziczy siedem cech jego dawcy.
W ciągu tego tygodnia Omoro odwiedził wszystkie obejścia w Juffure i w imieniu swoim oraz Binty zaprosił każdą rodzinę z osobna na uroczystość nadania dziecku imienia, która odbywała się zawsze ósmego dnia życia niemowlęcia. Tego dnia, tak jak poprzednio jego ojciec i ojciec ojca, syn Omoro stanie się członkiem plemienia.
Kiedy nadszedł ósmy dzień, mieszkańcy wioski zebrali się wczesnym rankiem przed chatą Omoro i Binty. Kobiety z obu rodzin przyniosły na głowach kalebasy kwaśnego mleka i słodkie ryżowe placki z miodem. Wśród gości obecni byli Karamo Silla – wioskowy dżaliba, alimamo i arafang – Brima Cesay, który miał z czasem zostać nauczycielem chłopca. Na uroczystość przybyli z daleka również dwaj bracia Omoro, Janneh i Saloum, i do nich bowiem dotarła niesiona przez tamtamy wieść o narodzinach bratanka.
Niemowlęciu, które Binta z dumą trzymała w ramionach, wygolono na główce kółeczko w pierwszych dziecinnych włoskach, jak to zawsze w tym dniu robiono, a zgromadzone kobiety z okrzykami zachwytu wychwalały urodę dziecka. Później wszyscy umilkli, a dżaliba zaczął bić w bębny. Alimamo nad kalebasami z kwaśnym mlekiem i plackami odmówił modlitwę, w trakcie której każdy z gości prawą dłonią dotknął brzegu naczynia na znak czci należnej żywności. Następnie alimamo odprawił modły nad niemowlęciem, błagając Allacha, żeby dał mu długie życie, rodzinie jego, wiosce i całemu plemieniu, których oby był dumą i chlubą, wiele dzieci, a jemu samemu siłę ducha i ciała, dzięki którym zasłuży na imię, jakie ma otrzymać i w przyszłości okryć chwałą.
Teraz przed zgromadzony tłum wystąpił Omoro. Podszedł do żony, wziął syna na ręce i na oczach wszystkich trzy razy wyszeptał mu w ucho imię, które dla niego wybrał. Zostało ono, jako imię jego syna, wypowiedziane w tej chwili po raz pierwszy, gdyż współplemieńcy Omoro uważali, że każdy człowiek powinien pierwszy się dowiedzieć, jak się nazywa.
Znów zabrzmiały tamtamy i Omoro wyszeptał imię do ucha Binty, a twarz jej zajaśniała radością i dumą. Teraz Omoro powiedział je cicho arafangowi, który stanął przed mieszkańcami wioski.
– Pierworodny syn Omoro i Binty Kinte otrzymał imię Kunta! – krzyknął Brima Cesay.
Jak wszyscy wiedzieli, było to drugie imię nieżyjącego już dziadka chłopca, Kairaby Kunty Kinte, który przywędrował do Gambii z rodzinnej Mauretanii, w okresie suszy uratował mieszkańców Juffure od śmierci, a później ożenił się z babcią Yaisą i jako święty wiernie służył wiosce do końca swych dni.
Jednego po drugim wymieniał arafang mauretańskich przodków chłopca, o których jego dziadek Kairaba Kinte często wspominał. Imiona te, słynne i liczne, sięgały wstecz aż do ponad dwustu pór deszczowych. Dżaliba znów uderzył w bębny, a wszyscy głośno dali wyraz podziwu i szacunku dla tak znamienitego rodowodu.
Później nocą, sam na sam z synem, mając za świadków jedynie gwiazdy i księżyc, Omoro dopełnił rytuału ósmego dnia. Poszedł z małym Kuntą w ramionach na skraj wioski, obrócił niemowlę twarzą ku niebu i powiedział cicho: „Fend kiling dorong leh warrata ka iteh tee”. (Spójrz – oto jedyna rzecz większa niż ty sam.)
Była pora siewów i wkrótce miały nadejść pierwsze deszcze. Mężczyźni ustawili na polach wysokie sterty suchego zielska i podpalili je, żeby roznoszony przez wiatr popiół użyźnił glebę. Kobiety natomiast rozpoczęły już obsadzanie swoich ryżowych pól zielonymi pędami.
Kiedy Binta powracała do sił po urodzeniu dziecka, jej poletkiem zajmowała się babcia Yaisa, ale teraz młoda matka była już gotowa do podjęcia zwykłych obowiązków. Z Kuntą, przewieszonym w płóciennej chuście przez plecy, szła w gromadzie innych kobiet, jak one niosąc na głowie tobołek. Niektóre z nich, na przykład jej przyjaciółka, Jankay Touray, również niosły na plecach małe dzieci. Kobiety szły nad płynący w pobliżu wioski bolong, czyli nad jedną z wielu krętych, odchodzących w głąb lądu odnóg rzeki Gambii, zwaną tu Kamby Bolongo. Wsiadły po kilka do wydrążonych z pni czółen i popłynęły w dół rzeki, posługując się krótkimi wiosłami o szerokich piórach. Binta przy każdym nachyleniu czuła na plecach ciepły, miękki ciężar niemowlęcia.
Powietrze było przesycone mocną piżmową wonią namorzyn oraz innych krzewów i drzew tropikalnych, które rosły gęsto po obu stronach bolongu. Wyrwane ze snu i spłoszone przepływającym czółnem ogromne rodziny pawianów zaczynały wrzeszczeć, skakać i potrząsać liśćmi palm. Dziki z głośnym chrząkaniem uciekały między trawy i krzaki w poszukiwaniu kryjówki. Tysiące pelikanów, żurawi, czapli, bocianów i mew, pokrywające muliste brzegi bolongu, przerwało teraz śniadanie, patrząc niespokojnie na mijające je pirogi. Mniejsze ptaszki – grzywacze, brzytwodzioby, derkacze, zimorodki – wzbiły się w powietrze i krążyły wokoło, wydając przenikliwe piski, dopóki się nieproszeni goście nie wynieśli.
Kiedy czółna sunęły po pomarszczonej, falistej powierzchni wody, podpływały do nich ławice rybek, które po wykonaniu srebrzystego tańca przy burcie, z pluskiem ginęły w odmętach. Czasem ścigały je wielkie, krwiożercze ryby, tak zajadłe, że zdarzało im się wpadać wprost na czółna – wtedy kobiety ogłuszały je uderzeniem wiosła i zabierały ze sobą, aby mieć smaczną kolację. Ale tego ranka rybki pływały wokół nich przez nikogo nienapastowane.
Kręty bolong zaprowadził wiosłujące kobiety do ujścia innej, szerszej odnogi, gdzie na ich widok powietrze wypełniło się głośnym biciem skrzydeł i niebo pokrył ogromny, żywy dywan złożony z setek tysięcy dzikich ptaków we wszystkich kolorach tęczy. Na pociemniałą i wzburzoną powierzchnię wody spadł deszcz różnobarwnych piór.
Zbliżając się do błotnistego faro, gdzie całe pokolenia kobiet z Juffure zawsze uprawiały ryż, czółna musiały przepłynąć przez chmary moskitów, a potem jedno po drugim przybiły do ścieżki z ciasno zbitych wodorostów. Wodorosty zaznaczały granice poszczególnych pólek, na których zielono-szmaragdowe pędy młodego ryżu wystawały już sporo nad powierzchnię wody.
Ponieważ wielkość pola wyznaczała każdej kobiecie co roku rada starszych, biorąc pod uwagę liczbę osób w danej rodzinie, poletko Binty było jeszcze bardzo małe. Starając się zachować równowagę, Binta wyszła z czółna ze swoim maleńkim dzieckiem, zrobiła kilka kroków i nagle stanęła jak wryta, ze zdziwieniem i zachwytem patrząc na mały, pokryty strzechą bambusowy domek na palach. Kiedy leżała w połogu, Omoro przypłynął tu i zbudował schronienie dla ich synka, przy czym, co typowe dla mężczyzn, nie wspomniał o tym ani słowem.
Binta nakarmiła niemowlę, ułożyła je w przeznaczonej dla niego budce i przebrawszy się w strój roboczy, który przyniosła w tobołku na głowie, zabrała się do roboty. Brodząc w wodzie zgięta wpół, wyrywała korzenie młodych chwastów, które nieplewione zarosłyby wkrótce całe poletko. Lecz ilekroć Kunta zapłakał, wychodziła, ociekając wodą, na brzeg, żeby go nakarmić.
I tak, dzień po dniu, mały Kunta rósł, pławiąc się w cieple matczynej miłości. Po powrocie do chaty i po ugotowaniu kolacji dla męża, Binta zmiękczała skórę niemowlęcia, nacierając go od stóp do głów masłem roślinnym, a później najczęściej niosła go dumnie przez wieś do chaty babki Yaisy, która obsypywała chłopca nową porcją pocałunków i pieszczot. Po czym obie doprowadzały go do gniewnego kwilenia, systematycznie ugniatając mu główkę, nos, uszy i wargi, żeby nadać im właściwy kształt.
Czasem Omoro zabierał syna kobietom i niósł zawiniątko do swojej chaty – żony i mężowie zawsze mieszkali osobno – gdzie oczy i palce dziecka mogły do woli badać tak ponętne przedmioty, jak na przykład wiszący u wezgłowia posłania amulet, który miał odstraszać złe duchy. Wszystko, co barwne, przyciągało uwagę małego Kunty, a szczególnie skórzana torba myśliwska ojca, cała pokryta muszelkami – każda na pamiątkę jednego zwierzęcia osobiście przez Omoro upolowanego i dostarczonego wsi na pożywienie. Kunta bardzo się też interesował dużym, zagiętym łukiem i wiszącym obok kołczanem ze strzałami. Omoro uśmiechał się z rozrzewnieniem, patrząc, jak mała rączka sięga w górę i chwyta długą, ciemną dzidę, którą sam tyle razy się posługiwał, że jej drzewce lśniło jak wypolerowane. Pozwalał Kuncie dotykać wszystkiego oprócz dywanika do modlitwy, gdyż ten przeznaczony był tylko dla swego właściciela. Podczas tych chwil spędzanych sam na sam z synem Omoro opowiadał mu jakich to wielkich i bohaterskich czynów Kunta dokona, kiedy dorośnie.
W końcu, gdy nadchodziła pora następnego karmienia, odnosił chłopca do chaty matki. Dni płynęły Kuncie spokojnie i szczęśliwie, zasypiał bezpiecznie w ramionach Binty lub na jej posłaniu przy słowach śpiewanej przez nią kołysanki:
Synku mój uśmiechnięty,
Przodka sławnego nosisz imię.
Nadejdzie dzień,
Kiedy myśliwym wielkim
Lub wojownikiem odważnym zostaniesz
I serce ojca napełni się dumą.
Ale ja zawsze będę cię pamiętać
Takim jak dziś.
Chociaż Binta gorąco kochała synka, była jednak bardzo niespokojna, gdyż pradawnym zwyczajem muzułmanie często żenili się ponownie w okresie, kiedy ich pierwsze żony karmiły dziecko piersią. Wprawdzie Omoro dotychczas nie wziął sobie drugiej żony, ale Binta wolała, żeby nie był narażony na pokusy, i dlatego uważała, że im prędzej mały Kunta zacznie chodzić, tym lepiej, wtedy bowiem będzie mogła odstawić go od piersi.
Toteż gdy Kunta, mając mniej więcej trzynaście miesięcy, zaczął stawiać pierwsze niepewne kroki, Binta chętnie mu w tym pomagała. I już wkrótce chodził o własnych siłach, obywając się bez pomocnej ręki matki. Ulga Binty równa była dumie, jaką czuł Omoro, i od tego czasu, gdy chłopiec poczuł głód, zamiast piersi dostawał żartobliwego klapsa i tykwę krowiego mleka.
Minęły trzy pory deszczowe. Wioska przeżywała trudny okres, skończyły się zapasy zboża i żywności pochodzącej z ostatnich zbiorów. Mężczyźni polowali, ale łup, z jakim wracali, był mizerny: ot, kilka małych antylop i gazeli oraz jakieś opieszałe dzikie ptaki złapane w buszu, albowiem palące słońce większość wodopojów na sawannie zamieniło w wyschnięte bajorka i grubsza zwierzyna przeniosła się w głąb puszczy właśnie w tym czasie, kiedy ludzie z Juffure musieli zebrać wszystkie siły do nadchodzących siewów. Kobiety dodawały do posiłków z ryżu i kuskusu pozbawione smaku nasiona bambusa i wręcz niesmaczne suche liście baobabu. Dni głodu nadeszły w tym roku tak wcześnie, że złożono w ofierze pięć kóz i dwa woły – więcej niż zeszłym razem – na poparcie żarliwych modłów zanoszonych do Allacha o uchronienie wioski przed klęską głodową.
W końcu jednak niebo przykryły chmury, lekkie podmuchy zamieniły się w orzeźwiający wietrzyk i, jak zwykle bez uprzedzenia, spadły przelotne ciepłe deszcze. Rolnicy żłobili spulchnioną ziemię w długie wąskie rowki, gotowe na przyjęcie ziarna, gdyż wiadomo było, że siewy trzeba zakończyć przed nadejściem ulewnych deszczy.
Przez następnych kilka dni żony rolników, ubrane w tradycyjny strój urodzaju – duże liście mające symbolizować zieleń wschodzących roślin – zamiast płynąć po śniadaniu na swoje poletka ryżowe, wychodziły na przygotowane przez mężczyzn pola. Już z daleka słychać było ich śpiewne głosy, wznoszące tradycyjne modły o to, by kuskus, orzeszki ziemne i inne nasiona, które niosły w glinianych misach na głowach, zapuściły korzenie głęboko w ziemię i dobrze rosły.
Boso, równym krokiem kobiety trzykrotnie obchodziły gęsiego pola, przez cały czas śpiewając. Później każda szła za mężczyzną wzdłuż przygotowanych rowków, w których ten co kilka centymetrów robił dołek dużym palcem u nogi, a kobieta wkładała weń ziarenko i przyklepywała je swoim dużym palcem. Kobiety pracowały ciężej nawet od mężczyzn, gdyż poza wspólną pracą musiały jeszcze uprawiać pola ryżowe i ogródki warzywne przy chatach.
Kiedy Binta zajęta była sadzeniem cebuli, ignamu, dyń, manioku i gorzkich pomidorów, mały Kunta przez cały dzień dokazywał pod bacznym okiem kilku starszych kobiet, które opiekowały się wszystkimi dziećmi z Juffure, należącymi do pierwszego kafo, czyli tymi, co nie przekroczyły jeszcze pięciu pór deszczowych. Dziewczynki i chłopcy biegali po okolicy nadzy i swobodni jak młode zwierzęta, niektórzy zaczynali właśnie wymawiać pierwsze słowa. Wszyscy, jak Kunta, rośli szybko wśród śmiechów i pisków, towarzyszących ich dziecięcym zabawom: gonitwie wokół ogromnego pnia baobabu, zabawie w chowanego, płoszeniu psów i kur, aż te uciekały pędem niczym kłębki piór i sierści.
Ale wszystkie dzieci – nawet takie małe jak Kunta – natychmiast gromadziły się i siadały w ciszy i skupieniu, kiedy któraś babcia obiecała opowiedzieć im bajkę. Kunta wprawdzie nie rozumiał jeszcze wielu słów, ale mimo to patrzył pilnie, jak stara kobieta ilustruje opowiadaną przez siebie bajkę takimi gestami i dźwiękami, że wszystko zdaje się rozgrywać przed oczami malców.
Kunta, mimo młodego wieku, znał już kilka bajek, które opowiadała mu jego własna babcia, Yaisa, kiedy przychodził do niej z wizytą. Ale podobnie jak inne dzieci z pierwszego kafo, czuł, że najlepiej opowiada je ukochana, tajemnicza, stara Nyo Boto. Łysa, pomarszczona, czarna jak spód osmalonego garnka, z długą trawką sterczącą niczym czułek owada spomiędzy resztek zębów – zębów, które niezliczone ilości orzeszków kola zabarwiły na kolor ciemnopomarańczowy – stara Nyo Boto zrzędząc i posapując sadowiła się na swoim niskim stołeczku. Chociaż zachowywała się burkliwie i szorstko, dzieci wiedziały, że kocha je wszystkie jak swoje własne i za takie je zresztą uważała.
Kiedy już dzieci otoczyły ją kołem, zaczynała chrapliwie:
– Opowiem wam bajkę...
– Prosimy! – odpowiadały jej chórem, wiercąc się z niecierpliwości.
I Nyo Boto zaczynała opowiadać w sposób, w jaki zaczynały się wszystkie mandinkejskie bajki:
– Pewnego razu w pewnej wiosce żył sobie pewien...
Tym razem był to mały chłopiec – miał mniej więcej tyle pór deszczowych, co oni –który poszedł nad rzekę i znalazł tam krokodyla zaplątanego w sieci.
– Pomóż mi! – poprosił go krokodyl.
– Zabijesz mnie – powiedział chłopiec.
– Nie! – obiecał krokodyl. – Tylko podejdź do mnie.
Wobec tego chłopiec podszedł do krokodyla... i ten natychmiast chwycił go w swoją długą, pełną zębów paszczę.
– To tak mi się odpłacasz za moją dobroć? – poskarżył się chłopiec.
– Oczywiście – odparł kątem pyska krokodyl. – Tak się zawsze dzieje na świecie. Ale chłopiec nie chciał w to uwierzyć, więc krokodyl zgodził się, zanim go połknie, zasięgnąć opinii trzech świadków, którzy będą tędy przechodzić. Najpierw nadszedł staruszek osioł.
Chłopiec zapytał go o zdanie, a osioł powiedział:
– Teraz, kiedy jestem już stary i nie mogę pracować, mój pan wyrzucił mnie z zagrody lampartom na pożarcie.
– Widzisz? – triumfował krokodyl. Następnie przechodził nad rzeką stary koń, który miał podobne zdanie, co osioł.
– Widzisz? – ucieszył się znów krokodyl. Teraz zbliżył się do nich tłusty królik, który powiedział:
– No cóż, nie mogę wydać opinii, dopóki się nie dowiem, jak się wszystko działo od początku.
Krokodyl, niezadowolony z takiego obrotu sprawy, otworzył paszczę, żeby mu wszystko opowiedzieć... i chłopiec wyskoczył na brzeg, gdzie już nic mu nie groziło.
– Czy lubisz krokodyle mięso? – zapytał go królik. Chłopiec powiedział, że tak. – A czy twoi rodzice lubią? – Znów odparł, że tak. – Wobec tego macie tu krokodyla jak znalazł.
Chłopiec pobiegł i wrócił z mężczyznami ze swojej wioski, którzy pomogli mu zabić krokodyla. Ale wraz z nimi nad rzekę przyszedł też pies wuolo, który z kolei wytropił i zabił królika.
– A więc krokodyl miał rację – powiedziała Nyo Boto. – Tak się często dzieje na świecie, że ktoś za dobro odpłaca złem. I dlatego opowiedziałam wam tę bajkę.
– Oby ci Allach błogosławił i zesłał wszelką pomyślność! – zawołały z wdzięcznością dzieci.
Później nadeszły kobiety z miskami świeżo upieczonych chrząszczy i koników polnych. W innej porze roku byłaby to jedynie smakowita przekąska, ale teraz, tuż przed wielkimi deszczami, kiedy zaczął się już okres głodu, pieczone owady musiały im zastąpić południowy posiłek, jako że większość rodzin miała obecnie w zapasie najwyżej kilka garści kuskusu i ryżu.
Drobne, przelotne deszcze padały teraz dzień w dzień. Gdy się tylko przejaśniało, Kunta i jego koledzy wybiegali przed chaty i z zaciekawieniem rozglądali się po okolicy. „Moja!” „Moja!” krzyczeli na widok wielobarwnych tęcz, których łuki sięgały ziemi i które zawsze zdawały się być całkiem blisko. Ale mżawki przynosiły ze sobą również chmary fruwających owadów, ich niemiłosierne żądła szybko zmuszały dzieci do powrotu do chat.
Potem pewnej nocy spadł naraz ulewny deszcz. Ludzie kulili się z zimna w swoich lepiankach, wsłuchując się w szum wody spływającej po strzechach, patrząc na błyskawice przecinające niebo i uspokajając przestraszone grzmotami dzieci. W przerwach między jednym oberwaniem chmury a drugim słychać było jedynie szczekanie szakali, wycie hien i rechotanie żab.
Następnej nocy znów spadł deszcz – i następnej... i następnej... i następnej... Padał tylko w nocy, zatapiał tereny położone niżej nad rzeką, zamieniał pola uprawne w bagna, a wioskę w bajoro. A mimo to, co rano przed śniadaniem, wszyscy mężczyźni brnąc w błocie szli do swojego małego meczetu i błagali Allacha o jeszcze większe deszcze, gdyż całe życie wioski zależało od tego, czy dość wody wsiąknie w ziemię, zanim nadejdą upały i wysuszą każdą roślinkę, dla której nie starczy wody.
W wilgotnej, mrocznej chacie, ogrzewanej ledwo tlącym się ogniskiem z patyków i krowiego łajna, stara Nyo Boto opowiadała zgromadzonym tu dzieciom o strasznych czasach, jakie nastały, kiedy pora deszczowa trwała za krótko. Choćby było nie wiedzieć jak źle, Nyo Boto zawsze pamiętała czasy, kiedy było jeszcze gorzej. Po dwóch dniach deszczu, opowiadała, przyszło palące słońce. Ludzie modlili się gorąco do Allacha, tańczyli odwieczny taniec deszczu i codziennie składali w ofierze dwie kozy i wołu, jednakże wszystko, co rośnie, wysychało i umierało. Wyschły nawet wodopoje w puszczy, opowiadała Nyo Boto, i najpierw dzikie ptactwo, a potem zwierzęta, wyczerpane pragnieniem zaczęły przychodzić do wioskowej studni. Na krystalicznie czystym niebie co noc świeciło tysiące gwiazd, wiał chłodny wiatr i coraz więcej ludzi zapadało na zdrowiu. Było rzeczą oczywistą, że nad Juffure krążą złe duchy.
Ci, co mieli jeszcze dość sił, nie ustawali w modłach i tańcach, ale nadszedł wreszcie dzień, gdy zabito ostatnią kozę i ostatniego wołu. Doprawdy zdawać się mogło, że Allach odwrócił się od Juffure. Niektórzy ludzie – starzy, słabi i chorzy – zaczęli umierać. Inni opuścili wioskę w poszukiwaniu jakiejś miejscowości, gdzie byłaby żywność i gdzie mogliby dobrowolnie stać się niewolnikami jej mieszkańców w zamian za łyżkę strawy. Pozostali stracili wszelką nadzieję i leżeli w swoich chatach. Właśnie wtedy – mówiła Nyo Boto – Allach skierował kroki marabuta Kairaby Kunty Kinte do ginącej z głodu wioski Juffure. Widząc tragedię jej mieszkańców, marabut ukląkł i przez pięć dni i nocy, nie śpiąc i nie jedząc, biorąc do ust jedynie kilka kropli wody, modlił się do Allacha. I piątego dnia wieczorem spadł wielki deszcz, spadł niczym powódź i uratował Juffure.
Kiedy Nyo Boto skończyła opowieść, dzieci z szacunkiem spojrzały na Kuntę, który nosił imię tego znamienitego przodka, męża jego babki Yaisy. Już przedtem Kunta zauważył, jak rodzice innych dzieci poważają Yaisę, i wyczuł, że musi być ona kimś znacznym, tak jak z pewnością jest też Nyo Boto.
Ulewne deszcze nadal padały co noc. Kunta widział, że dorośli najpierw brną w błocie po kostki, potem już po kolana, a w końcu pływają z miejsca na miejsce w czółnach. Słyszał, jak Binta mówiła do Omoro, że wysokie wody bolongu zatopiły pola ryżowe. Zziębnięci i głodni ojcowie prawie codziennie ofiarowywali Allachowi cenne kozy i woły, naprawiali cieknące dachy, podpierali walące się lepianki – i modlili się, żeby ich kurczące się zapasy kuskusu i ryżu wystarczyły im do następnych zbiorów.
Ale Kunta i jego rówieśnicy nie zwracali uwagi na skurcze głodu w żołądku, myśleli przede wszystkim o zabawach w błocie, o mocowaniu się i zjeżdżaniu na gołym siedzeniu z glinianych pagórków. Jednakże i oni tęsknili do widoku słońca, toteż naśladując rodziców machali rękami w stronę szarego nieba i krzyczeli: „Zaświeć, słońce, a zabiję dla ciebie kozę!”
Życiodajny deszcz sprawił, że wszystko, co rosło, wyglądało świeżo i bujnie. Ptaki śpiewały wokoło. Drzewa i rośliny pyszniły się wonnym kwieciem. Brunatną, lepiącą się do nóg glinę co rano okrywał nowy dywan kolorowych płatków i zielonych liści, które deszcz strącił w nocy. Ale wśród tego rozpasania natury głód zaczynał coraz dotkliwiej gnębić ludzi z Juffure, gdyż nic z ich bujnie rosnących plonów nie dojrzało jeszcze do zbiorów. Zarówno dorośli, jak i dzieci patrzyli pożądliwie na tysiące napęczniałych owoców mango i dzikich fig, pod których ciężarem uginały się gałęzie drzew, ale były one jeszcze zielone i twarde jak kamień, toteż ci, co je próbowali jeść, przypłacali to chorobą i wymiotami.
– Skóra i kości! – ubolewała nad Kuntą babka Yaisa, cmokając z niepokojem na jego widok. W gruncie rzeczy sama była niewiele tęższa, bo wszystkie spichlerze w Juffure od dawna już świeciły pustkami. Tych kilka sztuk bydła, kóz i kur, których nie zjedzono i nie zabito na ofiarę, trzeba było utrzymać przy życiu – i żywić – żeby w przyszłym roku doczekać się ich potomstwa. Ludzie zaczęli jeść gryzonie, korzonki i liście, od wschodu do zachodu słońca przetrząsając okolice w poszukiwaniu żywności.
Mężczyźni nie chodzili nawet do puszczy polować na dziką zwierzynę, jak to często robili w innych porach roku, bo i tak nie mieliby sił, żeby przydźwigać upolowane zwierzę do wioski. Plemienne tabu zabraniało Mandinkom spożywania pawianów i wszelkich małp znajdujących się tu w wielkiej obfitości, za nic nie tknęliby również leżących wszędzie wokół jaj kurzych ani wielkich zielonych żab, które uważali za trujące. Jako prawowierni muzułmanie Mandinkowie raczej by też umarli, niż skosztowali mięsa dzikich świń, których stada często przeciągały środkiem wioski, ryjąc ziemię w poszukiwaniu żywności.
Najwyższe gałęzie drzewa kapokowego w Juffure zamieszkiwały od wieków żurawie i kiedy wylęgały się pisklęta, rodzice latali przez cały dzień nad bolong i z powrotem, znosząc im złowione przez się ryby. Korzystając ze sposobności, stare kobiety z dziećmi czekały na odpowiedni moment, biegły pod drzewo i wrzeszcząc obrzucały gniazdo patykami i kamieniami. W tym hałasie i zamieszaniu ryba częstokroć przelatywała obok otwartego dzioba pisklęcia, a nawet obok gniazda, i między gęstym listowiem spadała prosto na ziemię. Dzieci walczyły ze sobą o zdobycz, po czym któraś z rodzin wyprawiała ucztę. Jeżeli kamień trafił przypadkiem jakieś niezdarne, ledwo opierzone pisklę, to zdarzało się, że spadało ono z wysokiego gniazda wraz z rybą i zabijało się lub kaleczyło – tej nocy kilka rodzin jadło żurawią zupę. Ale takie gratki trafiały się rzadko.
Późnym wieczorem wszyscy członkowie rodziny spotykali się w chacie i każdy dawał to, co udało mu się znaleźć – czasem, jeżeli ktoś miał szczęście, był to nawet kret albo garść tłustych larw na wieczorną zupę, do której dla lepszego smaku dodawało się dużo pieprzu i rozmaitych przypraw. I chociaż taka kolacja po części napełniała puste żołądki, nie miała jednak wartości odżywczych. Toteż mieszkańcy Juffure zaczęli umierać.
Coraz częściej słychać było w wiosce wysokie zawodzenie kobiet. Szczęśliwe były małe dzieci, które nic jeszcze nie rozumiały, gdyż nawet Kunta wiedział już, że oznacza to śmierć kogoś bliskiego. Zdarzało się to przeważnie po południu, gdy jeden z rolników plewiących chwasty wracał z pola do wioski niesiony na skórze wołu przez swych towarzyszy.
Mieszkańców wioski zaczęły atakować choroby – niektórym puchły nogi, innych trawiła gorączka, nachodziły ich silne poty i drgawki. Dzieciom na rękach i nogach występowały niewielkie początkowo obrzęki, które rosły, stając się coraz bardziej bolesne, a później pękały i wyciekał z nich różowawy płyn, zamieniający się wkrótce w gęstą, żółtą ropę, do której ściągały roje much.
...
ChomikKulturalny