4) Ian R. MacLeod - Dom Burz.pdf

(1498 KB) Pobierz
Ian R. MacLeod
Dom Burz
Przełożył Wojciech M. Próchniewicz
Serdeczności dla Heather i Johna;
i dziękuje, że pozwoliliście mi użyć tej nazwy.
CZĘŚĆ I
1
Arcycechmistrzyni Alice Meynell jechała z synem do Invercombe i była najzupełniej pewna, że
wiezie go na miejsce śmierci. Nie, nie straciła nadziei - nadziei wciąż się zawzięcie trzymała - ale przez
lata choroby Ralpha odkryła w zwykłych słowach odcienie znaczeń, których istnienia wcześniej ledwo
się domyślała.
Wyglądała z okna pociągu, który wytaczał się z Bristolu. Był chłodny szary poranek, wciąż
obrzeżony nocą, Ralph dygotał pod kocami, usta miał sine. Najpierw jechali nocnym pociągiem
z Londynu, a teraz ów z wyglądu porządny, lecz lodowaty w środku samochód wiózł ich wzdłuż
wewnętrznych podwórzy pobłyskujących tandetą miasta, które zawsze było jej bardziej obce niż choćby
najdalsze rubieże kontynentu. Tramwaje poruszały z szumem pałąkami składającymi nad ulicami swe
końce jak rozmodlone dłonie. A te budynki! Festony koralowego kamienia hodowanego i mutowanego
przez mistrzów budowlanych przypominały jej ulepione z mąki i wody maszkary z ciasta. Wszystko się
zakrzywiało, skręcało, różowe i błękitne, jakby nadal rosło - niczym eksplozja w żłobku. Jakże różniło
się od uporządkowanej siatki Northcentral! W elegantszych dzielnicach wokół tamy Clifton fantastyczne
domy powoli budziły się do życia, a wśród gasnących z pobłyskiem latarń chodnikami do pracy spieszyli
służący. Wtem, tak raptownie, jak to się nigdy nie zdarza w Londynie, znaleźli się wśród pustych pól.
Ralph pierwszy raz widział Bristol i ledwo zdążył nań spojrzeć. Mimo że miasto leżało nieopodal celu
ich podróży, Alice się zastanawiała, czy jej syn kiedykolwiek jeszcze je zobaczy; ostatnio takie myśli
budził w niej niemal każdy nowy widok. Wzdrygnęła się. Zegar, przyspieszony i rozgorączkowany jak
jego puls, tykał przez cały czas. Londyn, potem Bristol, teraz ten rozfalowany krajobraz, oświetlane
lampami pociągu, nietknięte jeszcze świtem bezlistne szpalery krzewów. Przedtem, jeszcze przedtem...
Baden, potem Paryż, jakaś miejscowość w górach. Gabinety lekarzy. Blask fiolek. Błysk binokli.
Wyszeptywane na próżno zaklęcia. W jej wyobraźni miesiące i pracokresy zlewały się niekiedy w jedną
długą chwilę, rozpoczynającą się letnim popołudniem na londyńskich Wzgórzach Latawcowych - był to
Dzień Motyla; już nigdy w to święto nie poczuła się tak jak wtedy - gdy Ralph podbiegł do niej, zaczął
kaszleć, a wśród kropelek śliny na jego dłoni dostrzegła krwawe punkciki. Odtąd wyglądało to jak
nieprzerwana ucieczka, czas spędzany w licznych naprawdę pięknych i ciekawych miejscowościach
wydawał się jedynie przerwą na złapanie oddechu przed kolejnym biegiem. Znużyłoby to nawet zdrowe
dziecko - ona też czasem czuła się znużona. I wszystko po to, by się dowiedzieć, że takie słowa jak
“nadzieja” dają się dzielić na nieskończone odcienie i niuanse, coraz słabsze, aż tracą znaczenie. Lecz
teraz, wyjeżdżając z doliny, gdy wschodzące słońce niespodziewanie wysunęło się zza ściany szarych
chmur i zakręciło strzępkami mgły, zmierzali do Invercombe, które będzie ich ostatnim bastionem.
Ralph oddychał teraz regularniej. Słońce oświetlało mu twarz i Alice dostrzegła lśniący w świetle
nowego dnia gęstniejący puch na jego policzkach. Choć choroba nie pozwoliła mu na normalne
dzieciństwo, już stawał się mężczyzną.
Wyczuwając zmianę w jej spojrzeniu, odwrócił się ku niej. Na górnej wardze miał kropelki potu.
- Długo się tam jedzie?
- Nie wiem, skarbie. Nigdy tam nie byłam.
- Powiedz jeszcze raz. Jak to się nazywa?
- Invercombe.
Skinął głową i znów zapatrzył się w okno. Na szybie pulsowała mgiełka oddechu z jego ust.
- Więc tak wygląda Zachód.
Alice uśmiechnęła się i ujęła syna za rękę, gorącą i lekką. Teraz, skoro słońce już naprawdę wstało,
zaczęła sobie przypominać, jak piękny, nawet w późnozimowy poranek, potrafi być krajobraz Zachodu.
Wzgórza wysuwały się jedno zza drugiego - czy za którymś kolejnym ukaże się morze? Niezbyt znała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin