Persson Leif G.W. - Między tęsknotą lata a chłodem zimy.txt

(1291 KB) Pobierz
	Leif GW Persson



	MIĘDZY TĘSKNOTĄ LATA



	A CHŁODEM ZIMY



	Przełożył Wojciech Łygaś



Czarna Owca





	Warszawa 2010



	Tytuł oryginału: MELLAN



	SOMMARENS LÄNGTAN OCH



	VINTERNS KÖLD



	Redakcja: Grażyna Mastalerz



	Korekta: Małgorzata Denys



	Projekt okładki: Magda Kuc



	Copyright © Leif GW Persson 2002



	Copyright © for the Polish edition by



	Wydawnictwo Czarna Owca, 2010



	ISBN 978-83-7554-269-1



	Wydanie I



	Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.



	(dawniej Jacek Santorski & Co Agencja



	Wydawnicza)



	ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa



	e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl



	Dział handlowy:



	tel. (022) 616 29 36 faks (022) 433 51



	51



	Zapraszamy do naszego sklepu



	internetowego:



	www.czarnaowca.pl



	Powieść "Między tęsknotą lata a



	chłodem zimy" dostępna jest także



	jako książka i audiobook



	Björnowi i Mikaelowi



	 Najlepszym posłańcem jest ten,



	 kto nie rozumie tego, co przekazał



	Profesor



I





	Opada swobodnie jak we śnie



	Sztokholm w listopadzie



	To Kalle uratował Vindelnowi życie. A



	przynajmniej tak całe to zdarzenie opisał



	w czasie wstępnego przesłuchania na



	policji Vindeln.



	– Gdyby Kalle nie spojrzał wtedy w



	górę i nie zepchnął mnie na bok, to



	cholerstwo spadłoby mi na głowę i już



	bym tu nie siedział.



	Od samego początku była to historia



	niezwykła, i to z trzech powodów.



	Po pierwsze wszyscy sądzili, że Kalle



	jest głuchy jak pień. Uważał tak



	zwłaszcza Vindeln. Był przekonany, że



	Kalle rozumie jedynie ruchy głowy,



	język migowy i mowę ciała.



	Wprawdzie rozmawiał z nim więcej niż



	ktokolwiek inny, ale przecież tak



	właśnie należy traktować kogoś, kogo



	się lubi i kto znacznie się postarzał.



	Vindeln nigdy nie był dla Kallego



	niedobry. Tylko tego by jeszcze



	brakowało.



	Po drugie w kręgach zajmujących się na



	Zachodzie fizyką empiryczną już od



	dawna przyjęło się uważać, że



	swobodnie spadające ciało poprzedza



	dźwięk, który ciało wydaje, trąc o



	otaczającą je atmosferę. Zgodnie z tą



	zasadą nie powinny więc w ogóle



	istnieć dźwięki, które można by



	usłyszeć.



	Po trzecie... i to właśnie było



	najdziwniejsze. Jeśli Kalle rzeczywiście



	coś usłyszał, dostrzegł



	niebezpieczeństwo, odepchnął Vindelna,



	a tym samym uratował mu życie, to jak



	to możliwe, że nie usłyszał dźwięku, jaki



	wydawał lewy but ofiary, który



	zaledwie kilka sekund później trafił go



	prosto w kark i zabił na miejscu?



	Piątek, 22 listopada



	22 listopada między godziną



	dziewiętnastą pięćdziesiąt sześć a



	dwudziestą jeden, do komendy policji w



	Sztokholmie połączono za



	pośrednictwem numeru alarmowego 90



	000 trzy rozmowy telefoniczne.



	Jako pierwszy zadzwonił emerytowany



	prawnik, który całe to zdarzenie



	obserwował ze swego balkonu przy



	ulicy Valhallavägen 38. Przedstawił się



	z imienia i nazwiska i nie sprawiał



	wrażenia osoby, która widząc, co się



	dzieje, doznała wstrząsu. Zrelacjonował



	wszystko treściwie, w sposób



	uporządkowany i rzeczowy.



	W skrócie wyglądało to tak: jakiś



	szaleniec ubrany w czarny, długi płaszcz



	i narciarską czapeczkę z nausznikami



	zastrzelił przed chwilą mężczyznę



	idącego z psem, jak również samego



	psa. Teraz ów szaleniec biega dookoła i



	wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki.



	Powodem, dla którego w



	kilkustopniowy mróz emerytowany



	prawnik znalazł się na balkonie, było to,



	że jego żona cierpi na astmę, a przecież



	firany wchłaniają dym papierosowy.



	„Czy pan inspektor zajmie się tą



	sprawą?”. Drugą rozmowę połączono z



	centrali korporacji taksówkowej. Jeden



	z kierowców odbierał starszą panią z



	ulicy Valhallavägen 46. Kiedy otworzył



	drzwi, żeby jej pomóc usadowić się na



	tylnym siedzeniu, kątem oka zauważył



	„tego biedaka, który spadał z dachu



	wieżowca, w którym mieszkają



	studenci”. Kierowca miał czterdzieści



	sześć lat i przed dwudziestu laty



	przyjechał do Szwecji z Turcji. Jako



	dziecko widywał gorsze rzeczy i dość wcześnie nauczył się, że wszystko dzieje



	się o określonej godzinie i w



	określonym miejscu. To dlatego



	zadzwonił do swojej centrali,



	opowiedział przez CB-radio o



	wszystkim, co widział, i poprosił, żeby



	zadzwonili na policję. Natomiast starszą



	panią zawiózł do jej córki, do Märsta.



	To był dobry kurs, życie musi się toczyć



	dalej.



	Trzecim rozmówcą był mężczyzna, który



	najprawdopodobniej dopiero wchodził



	w wiek średni. Nie chciał powiedzieć,



	jak się nazywa i skąd dzwoni, ale mówił



	podniesionym głosem, a jego sposób



	wysławiania się mógł sugerować, że jest



	pod wpływem środków pobudzających.



	Na koniec udzielił wszystkim dobrej



	rady: „To pewnie znowu któryś z tych



	walniętych studentów skoczył z dachu.



	Nie zapomnijcie przywieźć ze sobą paru



	wiader, żeby go pozbierać”.



	Na komendzie wszystko toczyło się



	zgodnie z procedurami. Zanim dyżurna



	ogłosiła przez radio alarm, dokonała



	wstępnej selekcji: pominęła



	wygadanego prawnika, wybrała



	kierowcę taksówki i trzeciego z



	rozmówców, tego, który radził



	przywieźć wiadra. Pominęła też



	strzelaninę, psa i wiadra.



	W skrócie jej wersja brzmiała tak: jakiś



	człowiek spadł albo skoczył z



	akademika Nyponet przy ulicy



	Körsbärsvägen, a teraz leży na chodniku



	nad parkingiem, między skrzyżowaniem



	ulic Valhallavägen i Frejgatan. Tak więc



	na miejscu leżą zwłoki. Jest tam też



	wzburzony mężczyzna ubrany w czarny



	płaszcz i czapkę z daszkiem, który akurat



	spacerował po okolicy. Czy w pobliżu



	jest jakiś radiowóz, który mógłby się



	tym wszystkim zainteresować?



	Jeden z radiowozów znajdował się



	akurat kilkaset metrów dalej, przy ulicy



	Valhallavägen.



	Podlegał komendzie w dzielnicy



	Östermalm. W chwili kiedy dyżurna



	ogłosiła alarm, zatrzymał



	się koło budki z kiełbaskami stojącej



	przy podjeździe do szpitala Roslagstull.



	Siedziało w nim dwóch



	najprzystojniejszych policjantów w



	Sztokholmie. Prowadził aspirant



	Oredsson, lat dwadzieścia cztery.



	Blondyn, niebieskie oczy, barczysty. Był



	to jego ostatni patrol jako aspiranta.



	Za miesiąc miał zostać



	licencjonowanym policjantem. W jego



	duszy tliło się przekonanie, że walka ze



	stale rosnącą przestępczością wkroczy



	wtedy w decydującą fazę, a dobro



	zwycięży zło.



	Obok niego siedział jego bezpośredni



	przełożony, asystent policji Stridh, starszy od Oredssona prawie dwa razy.



	Starsi koledzy nazywali go Spokój Za



	Wszelką Cenę. Kiedy dwie godziny



	wcześniej rozpoczynali służbę, jego



	myśli krążyły nieustannie wokół



	kiełbaski z sałatką ogórkowo-rakową,



	oblanej musztardą i keczupem. Miała mu



	przynieść przynajmniej chwilową ulgę



	w nędznym życiu. I właśnie teraz poczuł



	jej zapach. Podczas walki o znajdujący



	się między nim a Oredssonem mikrofon



	znalazł się więc oczywiście na straconej



	pozycji.



	– Tu 235. Słuchamy – odezwał się



	Oredsson. Jego głos brzmiał jak zwykle



	czujnie i



	rześko.



	*



	Mniej więcej w tym samym czasie, gdy



	emerytowany prawnik rozmawiał z



	dyżurną z



	policyjnej centrali, inspektor policji



	Lars Martin Johansson, pełniący



	obowiązki szefa wydziału kryminalnego,



	wychodził ze swojego mieszkania przy



	ulicy Wollmar Yxkullsgatan w dzielnicy



	Södermalm. Szedł szybkim krokiem w



	dół ulicy i był w świetnym humorze, bo



	zmierzał na pierwsze spotkanie z



	kobietą, o której wiedział, że zachwyci



	go urodą, a on z równie wielką jak jej



	uroda przyjemnością z nią porozmawia.



	Spotkania miało się odbyć w pobliskiej restauracji, gdzie serwowano znakomite,



	acz drogie dania. Wieczór był mroźny,



	niebo rozgwieżdżone, a na chodniku ani



	śladu śniegu. W sumie idealna okazja



	dla kogoś, kto chce zachować jasny



	umysł, docenia dobry humor i jest



	pewny siebie.



	Lars Martin Johansson był mężczyzną



	samotnym. W sensie prawnym był nim



	już od



	tamtego dnia przed prawie dziesięciu



	laty, gdy jego pierwsza i jak dotąd



	jedyna żona wyprowadziła się do innego



	mężczyzny i rozpoczęła nowe życie w



	nowym domu. W sensie duchowym



	Johansson był samotnikiem przez całe swoje życie, chociaż wychował się z



	szóstką rodzeństwa i rodzicami, którzy



	poznali się ponad pół wieku wcześniej,



	a co najważniejsze, nadal pozostawali w



	związku małżeńskim i zamierzali w nim



	trwać, dopóki śmierć ich nie rozłączy.



	W



	zasadzie nie można powiedzieć, że



	Johansson tę swoją samotność



	odziedziczył, bo przecież kiedy dorastał,



	nie brakowało mu poczucia



	bezpieczeństwa, bliskości i towarzystwa



	innych ludzi.



	Miał teg...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin