Davies Robertson Trylogia deptfordzka A5.doc

(4665 KB) Pobierz
Trylogia deptfordzka



 


Robertson Davies

Trylogia deptfordzka

 

 

Akcja książki rozgrywa się w pierwszych siedemdziesięciu latach naszego wieku w Kanadzie i Europie, a bohaterami jej są trzej chłopcy z kanadyjskiego miasteczka Deptford, a właściwie dwaj starsi, Dunstan Ramsay i Percy Boyd (Boy) Staunton.

Autor zgłębia wzajemne zależności między magią, religią i psychologią, wyraźnie pozostając pod wpływem Freuda i Junga.

 

 

Spis treści:

Tom 1: Piąta osoba dramatu.              3

Definicja.              3

Pani Dempster.              4

Moje drugie narodziny.              83

Moja obłąkana święta.              140

Gyges i król Kandaules.              195

Liesl.              249

Wieczór złudzeń.              299

Tom 2: Mantykora.              352

I. Dlaczego pojechałem do Zurychu.              353

II. Dawid rozprawia się z Trollami.              436

III. Mój dziennik z Sorgenfrei.              657

Tom 3: Świat czarów.              711

I. Bukłak wśród dymu.              712

II. Śmiech Merlina.              893

III. Le lit de justice.              1085


Tom 1: Piąta osoba dramatu.

 

 

Przełożyła Maria Skibniewska

Tytuł oryginalny; Fifth business

Wydanie oryginalne 1970

Wydanie polskie 1973

 

 

 

Definicja.

Te role, które nie będąc rolami bohatera czy bohaterki, powiernicy czy też czarnego charakteru, są jednak istotne dla rozpoznania ich lub w ogóle rozwiązania intrygi, w zespołach dramatycznych i operowych, zorganizowanych na starą modłę, nazywano „piątą rolą”, aktora zaś grającego tę rolę często nazywano „piątym”…

Tho. Overskou, Den Danske Skueplads


Pani Dempster.

1.

Dożywotnia więź łącząca mnie z panią Dempster zadzierzgnęła się o godzinie piątej minut pięćdziesiąt osiem po południu dnia 27 grudnia 1908 roku, gdy miałem dziesięć lat i siedem miesięcy.

Mogę oznaczyć dokładnie i z całą pewnością datę tego wydarzenia, ponieważ w tym dniu po południu jeździłem na saneczkach z Percy’m Boydem Stauntonem, który był przez całe życie moim przyjacielem i zarazem wrogiem, i pokłóciliśmy się, bo jego nowe gwiazdkowe sanki okazały się mniej szybkie niż moje stare. W naszych stronach nigdy nie ma wiele śniegu, ale owego roku w okresie Bożego Narodzenia spadło go sporo, tak że prawie pokrył najwyższe nawet kępy suchej trawy na polu; na takim śniegu jego sanki z wysokimi płozami i głupio pomyślanym urządzeniem sterowniczym posuwały się ciężko i często zatrzymywały się, podczas gdy moje, niskie stare saneczki mogły ślizgać się nawet po samej trawie.

Popołudnie przyniosło więc Percy’emu upokorzenie, a mój przyjaciel zawsze, gdy czuł się upokorzony, bronił się mściwością. Miał bogatych rodziców, był porządnie ubrany, jego skórzane rękawice kupiono w wielkomiejskim sklepie; ja nosiłem włóczkowe rękawice zrobione na drutach przez matkę, wydawało się więc jawnym skandalem, że jego wspaniałe sanki dały się prześcignąć; taka niesprawiedliwość rozwścieczyła Percy’ego. Sklął moje sanki, wyszydził włóczkowe rękawice, a wreszcie oznajmił, że jego ojciec jest o wiele lepszy od mojego. Zamiast rzucić się na niego z pięściami i rozpocząć bójkę, która mogłaby skończyć się nierozegraną albo wręcz porażką dla mnie, powiedziałem, że w takim razie idę do domu i niech sobie sam jeździ po całej górce. Postąpiłem chytrze, bo wiedziałem, że już zbliża się pora kolacji, a w naszym domu nie wolno było w żadnych okolicznościach spóźniać się na posiłki. Za jednym zamachem naginałem się do obowiązującej w rodzinie reguły i psułem zabawę Percy’emu.

Kiedy wracałem do miasteczka, Percy szedł za mną wykrzykując nowe obelgi. Drwił z mojego chodu wrzeszcząc, że kiwam się jak stara krowa, że moja ciepła czapka jest okropnie śmieszna, że zad mam za wielki i podryguję nim, te i tym podobne szyderstwa, bo nie był zbyt pomysłowy. Nic mu nie odpowiadałem, wiedząc, że milczenie bardziej go złości niż najostrzejsza replika i że Percy z każdym nowym okrzykiem traci twarz.

Nasze miasteczko było maleńkie, człowiek od razu znajdował się w jego środku, brakowało tu peryferii, które innym miastom dodają godności. Biegłem ulicą, spojrzawszy ostentacyjnie na nowy gwiazdkowy zegarek za dolara (Percy miał też zegarek, ale tak cenny, że nie pozwolono mu go nosić na co dzień) i stwierdziłem, że jest już za trzy minuty szósta: w sam raz dosyć, żeby wpaść do domu, umyć ręce z głośnym pluskaniem, co zwykle podobało się rodzicom, i punktualnie o szóstej siedzieć przy stole z głową schyloną, jak należy, do modlitwy przed jedzeniem. Percy po prostu kipiał z wściekłości i myślałem z satysfakcją, że zatrułem mu kolację, a może i cały wieczór. I wtedy nagle Percy zdobył przewagę.

Przede mną, w tym samym kierunku co ja, szedł pastor Amasa Dempster z żoną; trzymali się pod ręce i mąż nachylał się ku żonie charakterystycznym opiekuńczym gestem. Nie dziwił mnie ten widok, bo zawsze spacerowali o tej porze, po zmroku, gdy większość mieszkańców miasteczka siedziała przy kolacji. Pani Dempster spodziewała się dziecka, a w naszym miasteczku kobiety w tym stanie nie zwykły pokazywać się zuchwale na ulicach, w każdym razie nie robiły tego panie mające jakąś pozycję społeczną, a małżonka pastora baptystów oczywiście taką pozycję miała. Percy od czasu do czasu ciskał kule ze śniegu, ale za każdym razem przysiadałem w porę i unikałem pocisku, jak wszyscy chłopcy znałem się na takim bombardowaniu, no i znałem dobrze Percy’ego. Byłem pewny, że ostatnią kulą ciśnie mi wzgardliwie w plecy, zanim wskoczę do sieni. Maszerowałem żwawo, nie biegłem, ale też nie marudziłem, i właśnie wyprzedziłem Dempsterów, gdy Percy strzelił. Kula śnieżna uderzyła panią Dempster w tył głowy. Kobieta krzyknęła i uczepiona mężowskiego ramienia osunęła się na ziemię, pastor mógłby ją podtrzymać, gdyby nie to, że w tym momencie odwrócił się błyskawicznie, żeby zobaczyć, kto rzucił kulę.

Już miałem dać susa do wnętrza domu, gdy głos pani Dempster przykuł mnie do miejsca, nigdy przedtem nie słyszałem dorosłej osoby krzyczącej z bólu i wydało mi się to okropne. Padając wybuchnęła płaczem i nagle zobaczyłem ją leżącą na ulicy, mąż ukląkł przy niej, objął ją ramionami i przemawiał z czułością, która mnie zadziwiała i wprawiała w zakłopotanie. Nigdy też nie słyszałem, żeby małżonkowie - czy niemałżonkowie - używali bez wstydu słów miłości. Rozumiałem, że jestem świadkiem „sceny”, a rodzice zawsze pouczali mnie, że wszelkie sceny są poważnym naruszeniem przepisów przyzwoitości. Stałem gapiąc się na nich, aż wreszcie Dempster zauważył moją obecność.

- Dunny - powiedział. Nie przypuszczałem, że zna moje imię. - Pożycz mi saneczek, muszę odwieźć żonę do domu.

Czułem się winny i pełny skruchy, bo przecież kula była przeznaczona dla mnie, ale Dempsterom jakby to wcale nie przyszło do głowy. Pastor usadowił żonę na moich sankach bez trudu, tak była drobna i dziewczęca, a gdy ja ciągnąłem je, on szedł obok schylony niezgrabnie, podtrzymując biedaczkę, pocieszając łagodnie i tkliwie, bo wciąż płakała jak dziecko.

Dom ich stał niedaleko, tuż za najbliższym rogiem ulicy, ale gdy się tam dowlekliśmy, gdy pastor wniósł żonę do wnętrza, a ja, już niepotrzebny, znalazłem się sam pod ich drzwiami, było już kilka minut po szóstej. Spóźniłem się na kolację. Pędem zawróciłem do domu (zatrzymując się tylko sekundę na miejscu wypadku), umyłem ręce, wśliznąłem się na moje krzesło przy stole i patrząc prosto w surowe pytające oczy matki zacząłem się usprawiedliwiać. Z lekka ubarwiając tę historię podkreśliłem wyraźnie, choć nieprzesadnie, własną rolę dobrego Samarytanina. Pominąłem wszelkie informacje, a nawet domysły, o pochodzeniu śnieżnej kuli i odetchnąłem z ulgą, gdy matka nie próbowała tego dociekać. Znacznie bardziej interesowała się losem pani Dempster i natychmiast po kolacji i umyciu naczyń oznajmiła ojcu, że pójdzie do Dempsterów dowiedzieć się, czy nie jest im potrzebna jakaś pomoc.

Decyzja matki mogłaby się komuś wydać dziwna, bo oczywiście byliśmy prezbiterianami, a Dempster był pastorem baptystów. Co prawda w naszym miasteczku żadne wrogie uczucia nie dzieliły ludzi różnych wyznań, ale na ogół przyjął się zwyczaj, że każdy troszczył się o swoich, a o innych jedynie w wyjątkowych okolicznościach, wymagających pomocy z zewnątrz. Moja matka wszakże cieszyła się skromną sławą jako specjalistka w sprawach ciąży i macierzyństwa. Doktor McCausland kiedyś chwaląc ją powiedział: „Pani Ramsay ma głowę na karku”. Zawsze była gotowa służyć tą głową każdej sąsiadce w potrzebie, a dla biednej głupiutkiej Mary Dempster żywiła szczególną choć nigdy nie manifestowaną tkliwość; ta dwudziestoletnia kobietka zupełnie się nie nadawała do roli małżonki duszpasterza.

Matka wyszła, ja zabrałem się do czytania gwiazdkowego rocznika gazetki dla chłopców, ojciec czytał jakąś książkę, która wydawała się trudna i miała stronice gęsto zadrukowane małą czcionką, a mój starszy brat Willie zatopił się w Rejsie Kaszalota; wszyscy trzej siedzieliśmy przy kominku opierając stopy o niklową barierkę, aż do wpół do dziewiątej, kiedy to nas, chłopców, ojciec wyprawił do łóżek. Nigdy nie zasypiałem zbyt łatwo, więc leżałem jeszcze z otwartymi oczyma, gdy na dole zegar wybił wpół do dziesiątej i wkrótce potem usłyszałem, że wróciła matka.

W naszym domu rura od pieca biegnąca ze wspólnej bawialni, znajdującej się na parterze, do górnego hallu na piętrze, stanowiła doskonały przewodnik dźwięku, Willie spał jak suseł; wymknąłem się do hallu i przytknąłem ucho do rury - na tyle, na ile pozwalała mocno rozgrzana blacha - i usłyszałem, jak matka mówiła:

- Wróciłam tylko po parę potrzebnych rzeczy. Zostanę tam zapewne na całą noc. Daj mi wszystkie dziecięce kocyki, jakie znajdziesz w kufrze, a potem skocz do Ruckle’a i poproś, żeby wyszukał w składzie duży rulon waty, jak największy, i przynieś go do Dempsterów. Doktor powiedział, żeby wziąć dwa rulony, jeśli nie dostaniemy bardzo dużego.

- Czyż możliwe, żeby dziecko już dzisiaj się urodziło?

- Tak. O wiele za wcześnie. Idź spać, nie czekaj na mnie.

Ale oczywiście ojciec czekał; wróciła dopiero o czwartej nad ranem, opanowana i surowa, jak poznałem z brzmienia jej głosu, gdy rodzice rozmawiali, nim matka znów poszła do Dempsterów - dlaczego, nie wiedziałem. Ja także czuwałem tej nocy, czułem się winny i było mi dziwnie nieswojo.

Tak oto nad raiłem dnia 28 grudnia 1908 roku przyszedł na świat Paul Dempster, którego sława zapewne doszła do Pańskich uszu, chociaż zdobył ją pod innym nazwiskiem.

 

2.

Pisząc ten raport dla Pana, drogi Dyrektorze, umyślnie zacząłem od narodzin Paula Dempstera, ponieważ one stały się przyczyną wielu późniejszych zdarzeń, o których chcę opowiedzieć. Spyta Pan, dlaczego w ogóle piszę do Pana. Dlaczego po wielu latach zawodowej współpracy, w ciągu których niechętnie mówiłem o swoich osobistych sprawach, wydało mi się niezbędne spisanie dla Pana tej całej historii.

Otóż dlatego, że poczułem się do głębi obrażony idiotycznym artykułem, zamieszczonym w czerwcowym numerze „Kroniki Szkolnej” w roku 1969. Mniejsza już o prostacki ton (chociaż myślę, że kwartalnik słynnej kanadyjskiej uczelni mógłby zdobyć się na wyższy poziom), ale obrzydzenie wzbudził we mnie portret mojej osoby przedstawiony publiczności, jakbym był typowym starym belfrem, człapiącym na chwiejnych nogach w zacisze emerytury z łezką w oku i kapką u nosa. Ale niech ten artykuł sam mówi za siebie, przytaczam go w całej jego głupocie.

POŻEGNANIE STAREGO NAUCZYCIELA

Ważnym wydarzeniem kończącym rok szkolny był w czerwcu bankiet wydany na cześć Dunstana Ramsaya („Raptusa”), odchodzącego na emeryturę po czterdziestu pięciu latach pracy w naszej szkole i po dwudziestu dwóch latach piastowania godności wicedyrektora i kierownika katedry historii. Na uroczystość stawiło się stu sześćdziesięciu ośmiu byłych wychowanków uczelni, wśród nich kilku członków parlamentu i dwóch ministrów, a nasza nieoceniona dietetyczka, pani Pierce, prześcignęła samą siebie dostarczając na stół najwykwintniejsze przysmaki. Jubilat był w świetnej formie pomimo wieku i choroby serca, której uległ po stracie przyjaciela z lat dziecinnych, śp. Boya Stauntona, kawalera Krzyża Wojskowego za Wzorową Służbę i Orderu Imperium Brytyjskiego, znanego nam wszystkim absolwenta naszej szkoły i przewodniczącego jej rady zarządzającej. W pożegnalnym przemówieniu wspominał długie lata nauczycielskiej służby i przyjaźni z niezliczoną rzeszą uczniów, z których wielu zajmuje dziś wpływowe i zaszczytne stanowiska, a wygłosił swoją orację z energią, jakiej niejeden młodzieniec mógłby mu pozazdrościć.

Kariera Dunstana Ramsaya powinna by stać się wzorem i zarazem przestrogą dla młodych nauczycieli, ponieważ - jak wyznał - przybył do naszej szkoły w roku 1924, zamierzając pozostać tylko parę lat, lecz opuścił ją dopiero teraz, po czterdziestu pięciu latach. Przez cały ten czas nauczał historii, tak, jak sam ją rozumie, rzesze młodych chłopców, z których niejeden rozpoczął następnie głębsze naukowe studia w tej dziedzinie na uniwersytetach Kanady, Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa. Na honorowych miejscach zasiedli czterej dziekani wydziałów historii uniwersytetów kanadyjskich, byli uczniowie jubilata, a jeden z nich, dr E. S. Warren z uniwersytetu w Toronto złożył piękny hołd staremu nauczycielowi, chwaląc jego niewyczerpany entuzjazm i dowcipnie napomykając o jego „wycieczkach” na pograniczne tereny pomiędzy historią a mitologią.

Dyskretną aluzją do tych zamiłowań Dunstana Ramsaya był też prezent ofiarowany mu pod koniec zebrania, a mianowicie piękny magnetofon. Wyrażono przy tym nadzieję, że Jubilat zechce dzięki niemu utrwalić i przekazać garść wspomnień z wcześniejszej i na pewno mniej skomplikowanej epoki w dziejach naszej uczelni. Dołączono do tego podarku taśmę z nagranym przemówieniem pożegnalnym Dyrektora i drugą z pieśnią, odśpiewaną podczas uroczystości przez chór szkolny, niewątpliwie miłą sercu Jubilata i niezwykle w tym przypadku stosowną: „Dla wszystkich świętych, co spoczywają po trudach żywota”. Tak więc nasza uczelnia żegna odchodzącego nauczyciela: Bywaj zdrów, niech Ci szczęście sprzyja! Służyłeś szkole dobrze, na miarę swojej wiedzy i wiedzy Twojej doby, Twojego pokolenia. Sługo dobry i wierny, zasłużyłeś na pochwałę.

 

 

Oto pełny tekst artykułu, który wyszedł spod pióra wyjątkowego osła Lorne’a Packera, magistra filozofii i doktoranta. Czy trzeba tłumaczyć szczegółowo powód mojego oburzenia? Czy nie zostałem odmalowany tak, jak Packer mnie sobie wyobraża, jako zgrzybiały poczciwy staruszek, który przez czterdzieści pięć lat dukał lekcje uzbrojony jedynie w naiwny podręcznik Księga bitew dla młodzieży i w dodatku lekko zbzikowany na punkcie mitów… Ale co ten dureń Packer wie o mitach?

Nie skarżę się, że nie wspomniano ani słowem o moim Krzyżu Wiktorii, bo dość o tym mówiło się w szkole przed laty, gdyż takie odznaczenie dodawało nauczycielowi autorytetu. Myślę jednak, że należało powiedzieć coś o dziesięciu moich książkach, z których co najmniej jedna została przetłumaczona na sześć języków i rozeszła się w nakładzie siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy, a druga zyskuje coraz większe znaczenie w dziedzinie mitycznej historii - celu niewczesnych dowcipów pana Packera. Pominięto milczeniem, że jestem jedynym protestantem, którego prace od trzydziestu sześciu lat zamieszczają Analecta Bollandiana; bądź co bądź sam Hippolyte Delahaye wysoko ocenił moje eseje i dał temu wyraz czarno na białym. Ale najbardziej zirytował mnie protekcjonalny ton tej pożegnalnej laurki, jak gdybym nigdy nie żył poza klasą szkolną, jak gdybym nigdy nie stał się prawdziwym mężczyzną, jak gdybym nigdy nie zaznał uciech i smutków, miłości i nienawiści, słowem, jak gdybym zawsze był tylko tym, co we mnie zdolny jest dostrzec ten osioł Packer, który znał mnie bardzo zdawkowo przez cztery lata. Packer popycha mnie w otchłań zapomnienia i obrzuca strzępkami biblijnych cytatów, których grubiańskiej impertynencji w takim zastosowaniu oczywiście nie pojmuje ten nieuk nic nie rozumiejący ze spraw religijnych. Packer i jego naukowa koncepcja historii! Wielki Boże! Taki Packer nie wie, nie jest zdolny wyobrazić sobie, że los i mój charakter wyznaczyły mi doniosłą, chociaż niechlubną rolę „piątej osoby”. Nie zrozumiałby, czym jest ta piąta osoba, nawet gdyby spotkał wykonawcę tej roli w płaskim dramacie własnego życia.

Odzyskując siły w tym domu wśród gór - w domu, który sam zawiera wiele prawd ukrytych za zasłoną złudzeń - zapragnąłem opowiedzieć swoją historię Panu, Dyrektorze, ponieważ Pan przewodzi temu dziwnemu światu szkolnemu, w którym, jak się okazuje, byłem tak nic nie znaczącą figurą. Ale jest to niełatwe zadanie.

Zastanówmy się nad tym, co dotychczas napisałem. Czy udało mi się choćby częściowo odmalować niezwykłość owej nocy, gdy urodził się Paul Dempster? Sądzę, że sylwetkę Percy’ego Boyda Stauntona naszkicowałem wiernie, ale jak w tym epizodzie ja sam wyglądam? Nieraz drwiłem z autobiografii i wspomnień, w których narrator występuje na pierwszych kartkach jako uroczy, nad wiek mądry malec, wiedzący i rozumiejący mnóstwo rzeczy, i opowiada o tym wszystkim czytelnikowi z fałszywą naiwnością, jak gdyby mówił: „Byłem cudownym dzieckiem, ale przy tym jakże typowym chłopakiem!” Czyżby pisarze nie mieli pojęcia ani wspomnień o tym, jaki naprawdę jest mały chłopiec?

Co do mnie, pamiętam, a moje wspomnienia potwierdziła czterdziestopięcioletnia praca nauczycielska wśród chłopców. Chłopiec to mężczyzna w miniaturze, a chociaż czasem może przejawiać wybitne zalety i pewne cechy czarujące dlatego, że dziecinne, jest jednocześnie chytrym, samolubnym, zdradzieckim Judaszem, oszustem i łotrzykiem, słowem - człowiekiem. Och, te autobiografie, w których pisarz pozuje na Dawida Copperfielda czy też na Hucka Finna i mizdrzy się do czytelników! Fałszywe, fałszywe jak przysięgi ladacznicy.

Czy będę umiał napisać prawdę o swoich latach chłopięcych? A może obrzydliwa miłość własna, która tak chętnie lgnie do obrazu naszej młodości, wkradnie się do moich wspomnień i zabarwi je fałszem? Mimo wszystko spróbuję. Na początek chcę odmalować miasteczko, w którym Percy Boyd Staunton, Paul Dempster i ja przyszliśmy na świat.

 

3.

Film i telewizja w ostatnich latach tak eksploatują tematykę małych miasteczek, że zapewne wzdrygnie się Pan, Dyrektorze, na myśl, że znów będzie o tym mowa. Postaram się zrobić to jak najzwięźlej, bo nie przez gromadzenie szczegółów spodziewam się stworzyć obraz mojego rodzinnego miasta, lecz przez podkreślenie tego, co wydaje mi się istotne dla tej historii.

Niegdyś była moda na przedstawianie małych miast jako siedliska śmiesznych, sympatycznych prostaczków, nieskażonych wielkomiejskim blichtrem, lecz niekiedy na chłopski sposób przebiegłych. Później rozpowszechnił się zwyczaj ukazywania małych miasteczek jako gniazda wszelkiej moralnej zgnilizny, a zwłaszcza zboczeń seksualnych, jakich chyba sam Krafft-Ebing nie mógłby bez zdumienia odkryć w Wiedniu; kazirodztwo, sodomia, zezwierzęcenie, sadyzm i masochizm plenią się rzekomo za koronkowymi firankami i na stryszkach z sianem, podczas gdy na ulicach paraduje najsurowsza bogobojność. Nasze miasteczko nigdy takie w moich oczach nie było. Obserwator mógł tam znaleźć o wiele więcej różnorodności, niż się wydaje mieszkańcom większych i bardziej wyrafinowanych skupisk ludzkich, a jeśli były grzechy, głupota i brutalność, to nie brakowało również cnót, godności, nawet wielkoduszności.

Miasteczko nazywało się Deptford, leżało nad kanadyjską Tamizą, w odległości piętnastu mil od Pittstown, które było stolicą naszego okręgu i najbliższym większym miastem. Według urzędowego spisu liczyło około pięciuset mieszkańców, a razem z okolicznymi farmami pewnie dociągało do ośmiuset dusz. Mieliśmy pięć kościołów: anglikański - ubogi, lecz cieszący się z dość zagadkowych powodów prestiżem społecznym; prezbiteriański - wypłacalny i uważany, głównie przez własnych wyznawców, za wysoce intelektualny; kościół metodystów - niewypłacalny i żarliwy; baptystów - niewypłacalny i zbawiony; rzymskokatolicki - dla większości miejscowych obywateli tajemniczy, ale niewątpliwie wypłacalny, ponieważ bardzo często, i naszym zdaniem bez potrzeby, odnawiano budynek. W miasteczku praktykował jeden adwokat, który był równocześnie sędzią, i jeden bankier; bank był prywatny, bo w tamtych czasach istniały jeszcze takie instytucje. Lekarzy mieliśmy dwóch. Doktor McCausland uchodził za mądrego lekarza, a doktor Staunton, ojciec Percy’ego, odznaczał się nie mniejszą mądrością, lecz głównie w dziedzinie skupywania nieruchomości; udzielał kredytów pod zastaw hipoteczny i był właścicielem kilku farm. Mieliśmy także dentystę, nieszczęśnika wyzutego z zawodowej zręczności, głodzonego przez żonę; nigdy w życiu nie widziałem tak brudnego gabinetu dentystycznego jak w naszym mieście. Co do weterynarza, to wprawdzie pił, ale w potrzebie stawał na wysokości zadania. Mieliśmy też fabrykę konserw, pracującą hałaśliwie i gorączkowo, chociaż nie było wiele do konserwowania; poza tym w Deptford był tartak i parę sklepów.

Najznakomitsza w naszym miasteczku rodzina, Athelstanowie, którzy dorobili się na handlu drzewem budulcowym w początkach XIX wieku, posiadała jedyny w Deptford dwupiętrowy dom, stojący samotnie przy drodze do cmentarza. Domy nasze były przeważnie drewniane, ale niektóre stały na palach, bo Tamiza czasem podstępnie wylewała. Jedyna spadkobierczyni rodu Athelstanów mieszkała naprzeciwko nas, biedna obłąkana starucha, która od czasu do czasu uciekała swojej pielęgniarce i zarazem gospodyni, wybiegała na środek drogi, padała na ziemię, wzbijając chmurę kurzu niby kwoka tarzająca się w piasku, i krzyczała wniebogłosy: „Ratujcie mnie, chrześcijanie!” Gospodyni musiała zwykle wołać chociaż jedną osobę do pomocy, żeby ujarzmić buntownicę. Często pomagała w tym moja matka, ale ja nie mogłem w niczym usłużyć, bo staruszka nie lubiła mnie; jak się zdaje, przypominałem jej jakiegoś zdradzieckiego przyjaciela z lat młodości. Mnie jednak interesował jej obłęd, bardzo chętnie porozmawiałbym z nią, zawsze więc spieszyłem z odsieczą, gdy biedaczka wyrywała się na wolność.

Nasza rodzina zajmowała pozycję na skromną miarę uprzywilejowaną, bo ojciec był właścicielem i redaktorem tygodniowej miejscowej gazety „Sztandaru Deptfordu”. To niezbyt dochodowe przedsięwzięcie, połączone z drukarnią, która przyjmowała zlecone roboty, dostarczało środków na utrzymanie, tak że nigdy nie cierpieliśmy niedostatku. Ojciec, jak się później dowiedziałem, nie dociągał do pięciu tysięcy dolarów rocznie w okresie, gdy prowadził swoje przedsiębiorstwo. Pełnił funkcje nie tylko kierownika i redaktora, lecz także głównego mechanika i drukarza, z dwojgiem pomocników: melancholijnym młodym Saulem, którego przezywano „Skoczkiem”, oraz dziewczyną, Neli Bullock. Była to uczciwa gazeta, szanowana i nienawidzona, jak powinna być miejscowa prasa; wszyscy uważnie czytywali redakcyjny artykuł, który ojciec co tydzień składał wprost na linotypie. Był więc w pewnym sensie literackim przewodnikiem małej gminy i wraz z sędzią zasiadał w zarządzie miejscowej biblioteki.

Można zatem uznać nasz dom za typowy dla wyższej sfery miasteczka i mieliśmy o sobie jak najlepsze mniemanie. Źródłem tej dobrej opinii było częściowo nasze szkockie pochodzenie. Ojciec przybył do Ameryki z Dumfries jako młody chłopak, ale rodzina matki, osiadła już od trzech pokoleń w Kanadzie, pozostała na wskroś szkocka, tak samo jak Szkotami byli ich przodkowie żyjący w Inverness. Przez dwadzieścia pięć pierwszych lat mojego życia wierzyłem niezachwianie, że Szkoci to sól ziemi, bo chociaż nikt w naszym domu nigdy tego nie powiedział, była to jedna z powszechnie uznanych prawd nie wymagających udowodnienia. Znaczna większość mieszkańców Deptford przybyła do zachodniego Ontario z południowej części Anglii, toteż wcale nas nie dziwiło, że właśnie do nas, Ramsayów, zwracali się w poszukiwaniu zdrowego rozsądku, przezorności, słusznych poglądów i w ogóle wszelkich zalet.

Na przykład czystości. Matka była czysta, ach, jakże pedantycznie! Nasza ubikacja mogła być wzorem dla wszystkich urządzeń sanitarnych w mieście. W Deptford wodę czerpało się ze studni i ogrzewało następnie w zbiorniku nazywanym „cysterną” obok pieca kuchennego. Każdy dom miał swój wychodek, a były to niekiedy prymitywne budki, a niekiedy dość ozdobne budyneczki, wśród których nasz zaliczał się do najporządniejszych. Później, gdy wychodki stały się rzadkością, wiele na ich temat krążyło żartów, ale wtedy nie dawały powodów do śmiechu i wymagały wielkich starań, by nie zmienić się w ohydne miejsca.

Prócz tego przybytku higieny mieliśmy w domu „chemiczny klozet” na użytek chorych, tak jednak zawodny i cuchnący, że mógł tylko pogorszyć cierpienia pacjenta, toteż korzystaliśmy z niego tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Oto wszystkie informacje o naszym miasteczku, jakie wydają mi się niezbędne. W miarę, jak moja opowieść będzie się rozwijała, dorzucę szczegóły, które okażą się potrzebne. Byliśmy ludźmi poważnymi, nie odczuwaliśmy żadnych braków w naszym środowisku i nie wydawało nam się ono pod żadnym względem gorsze od wielkich miast. Spoglądaliśmy jednak z uśmiechem politowania na Bowles Corners, osadę oddaloną od Deptford o cztery mile i liczącą zaledwie stu pięćdziesięciu mieszkańców. Sądziliśmy, że człowiek żyjący w Bowles Corners skazany jest bez ratunku na wieczne prostactwo.

 

4.

Pierwsze pół roku życia Paula Dempstera było chyba dla mojej matki okresem bardzo interesującym i przyjemnym, a dla mnie bez wątpienia najnieszczęśliwszym. Niemowlęta przedwcześnie urodzone miały w 1908 roku znacznie mniejszą szansę utrzymania się przy życiu niż dzisiaj, ale moja matka, mimo dużego doświadczenia w pielęgnacji noworodków, po raz pierwszy trafiła na tak trudny okaz jak Paul i ratowała go nie tylko z uporem, lecz także bardzo pomysłowo. Żeby uniknąć nieporozumień, muszę podkreślić, że nie była położną, nie miała żadnego w tym zakresie przeszkolenia; po prostu jako osoba rozsądna i dobrego serca lubiła tę szczególną władzę, jaką daje rola pielęgniarki, i pociągała ją tajemnica otaczająca jeszcze podówczas te tak wyłącznie kobiece funkcje. Spędzała większą część dnia, a często i noce, u Dempsterów w ciągu tych sześciu miesięcy; inne sąsiadki pomagały w miarę możności, ale moją matkę opinia miasteczka uznała za najwyższą kapłankę, a zacny doktor McCausland mówił, że bez niej nigdy by nie zdołał wyciągnąć małego Paula na bezpieczny brzeg tego świata.

Ze składanych ojcu wieczornych raportów dowiedziałem się wszystkich ginekologicznych i położniczych szczegółów równie dokładnie jak on, z tą tylko różnicą, że ojciec słuchał ich siedząc wygodnie przy piecu w bawialni naprzeciw matki, a ja stałem boso, w nocnej koszuli obok rury na podeście pierwszego piętra, walcząc z wyrzutami sumienia, często także z obrzydzeniem, jaki we mnie wzbudzały te informacje, nowe i straszne dla moich uszu.

Paul urodził się mniej więcej o osiemdziesiąt dni za wcześnie, jak obliczał doktor McCausland. Pani Dempster, znienacka uderzona z tyłu w głowę, doznała szoku, a potem nastąpiło kilka ataków histerycznego płaczu, który mąż niezgrabnie próbował uspokoić, gdy nadeszła moja matka. Wkrótce wystąpiły zupełnie jednoznaczne objawy zbliżającego się porodu; posłano po doktora McCauslanda, ale był właśnie na wizycie u innego pacjenta i do domu pastora przyjechał zaledwie na kwadrans przed przyjściem na świat Paula. Chociaż pani Dempster rodziła po raz pierwszy, wszystko poszło łatwo, ponieważ dziecko było maleńkie, ale wyglądało tak okropnie, że matka i lekarz oboje przerazili się na jego widok; oboje jednak nie zdradzili strachu i przyznali się do tego dopiero w kilka tygodni później. Jest znamienne dla tamtych lat i dla tego środowiska, że nikt nie pomyślał o zważeniu noworodka, za to pastor niezwłocznie ochrzcił go po krótkiej utarczce z doktorem McCauslandem. Amasa Dempster dokonał tego aktu, niezgodnego z przepisami wyznania baptystów, półprzytomny i posłuszny zapewne bodźcom silniejszym od wszystkiego, czego nauczyli go w seminarium. Matka opowiedziała, że pastor chciał zanurzyć dziecko w wodzie, ale doktor sprzeciwił się temu stanowczo, więc zrozpaczony ojciec musiał poprzestać na pokropieniu. W czasie tego obrzędu moja matka trzymała noworodka - któremu dano na imię Paul, ponieważ żadne inne na razie nie przyszło pastorowi do głowy - jak najbliżej pieca i owiniętego w ręczniki, które ogrzała, jak mogła najlepiej. Paul prawdopodobnie ważył około trzech funtów, bo tyle właśnie wskazała waga w dziesięć tygodni później, a sądząc na oko prawie nic mu przez ten okres nie przybyło.

Matka nie należała do osób lubujących się w obrzydliwościach i makabrach, ale gdy opisywała ojcu brzydotę Paula, zdawała się wręcz zafascynowana. Paul był oczywiście czerwony, jak wszystkie noworodki, ale w dodatku cały w zmarszczkach, jak maleńki starzec, a głowę, plecy i znaczną część twarzy miał zarośnięte długimi, cienkimi czarnymi włosami. Najbardziej rażące były dla matki proporcje jego ciała, bo kończyny miał bardzo małe w stosunku do głowy i brzucha. Na palcach u rąk i nóg brakowało paznokci. Płacz brzmiał jak miauczenie chorego kociaka. Ale był żywy i należało zająć się nim jak najprędzej.

Doktor McCausland nigdy jeszcze nie miał do czynienia z tak beznadziejnym wcześniakiem, czytał jednak o podobnych przypadkach; kazał mojej matce trzymać niemowlę tak blisko ognia, jak się dało bez narażenia go na oparzenie, a nieszczęsnego ojca zapędził do budowy gniazda, możliwie najpodobniejszego do miejsca, w którym dziecko dotychczas przebywało. Urządzenie to ulegało różnym poprawkom i zmianom, w końcu wszakże było kombinacją najdelikatniejszej waty i butelek z gorącą wodą - początkowo wspartych jeszcze kilku rozgrzanymi cegłami; nakryto gniazdo namiotem, w którego otwór skierowano parę bijącą z kipiącego kotła. Trzeba było nieustannie czuwać, aby woda w kotle nie wygotowała się do dna i aby noworodek się nie ugotował. Lekarz nie wie-: dział, jak zorganizować żywienie dziecka; wreszcie wspólnie z moją matką zmajstrował coś w rodzaju smoczka ze szklanej pompki do napełniania wiecznych piór i strzępka miękkiej waty; za pomocą tego instrumentu pompowano rozrzedzone i osłodzone mleko w usta Paula, który natychmiast bezsilnie wszystko zwracał. Dopiero po dwóch dniach zatrzymał jakąś część podawanego mu mleka, ale resztę zwymiotował nieco już energiczniej, toteż moja matka na tym etapie orzekła, że chłopczyk ma w sobie bojowego ducha, i postanowiła wspierać go w tej walce.

Gdy dziecko przyszło na świat, lekarz i moja matka natychmiast nim się zajęli, zostawiając panią Dempster na opiece męża, który służył biedaczce tym, co wydawało mu się najlepsze, a mianowicie ukląkł u jej wezgłowia i modlił się głośno. Nieszczęsny Amasa Dempster wszystko w życiu traktował z wielką powagą, a środowisko, z którego pochodził, oraz wykształcenie, jakie otrzymał, nie nauczyły go taktu; błagał tedy Boga - skoro już musi powołać duszę Mary Dempster przed swoje oblicze - aby dał jej śmierć łagodną i miłosierną. Przypominał Bogu, że mały Paul został ochrzczony, a więc niewinna i zbawiona jego dusza może bezpiecznie towarzyszyć matce w drodze do nieba. Rozwijał te tematy z całym krasomówstwem, na jakie mógł się zdobyć, aż w końcu doktor McCausland uznał za stosowne przywołać go do porządku w najsurowszych słowach, jakich może użyć powściągliwy prezbiterianin, strofujący wylewnego w swych uczuciach baptystę. Moja matka gorąco pochwaliła wystąpienie lekarza, z iście szkocką satysfakcją słuchała bowiem, gdy karcono i oblewano zimną wodą człowieka, który na to zasługiwał.

- Nie rozumiem, jak można zachowywać się w ten sposób przy łóżku młodej kobiety walczącej ze śmiercią! - powiedziała do ojca, a ja oczyma wyobraźni widziałem gest oburzenia towarzyszący tym słowom.

Dziś wcale nie jestem pewny, czy Mary Dempster rzeczywiście walczyła wówczas ze śmiercią; dalszy bieg wydarzeń dowiódł, że była odp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin