Raymond Khoury - Sanktuarium.pdf

(1163 KB) Pobierz
Raymond Khoury
Sanktuarium
Książkę tę dedykuję moim cudownym córkom - mojemu eliksirowi.
Żaden ojciec nie może być bardziej dumny ode mnie.
Kiedy uznany [...] naukowiec twierdzi, że coś jest możliwe, to prawie na pewno
ma rację. Kiedy twierdzi, że coś jest niemożliwe, najprawdopodobniej się myli.
ARTHUR C. CLARKE
Tempus edax, homo edacior.
[Czas zżera, lecz człowiek zżera jeszcze bardziej]
PRZYSŁOWIE RZYMSKIE
Prolog
I
Neapol
Listopad 1749 roku
Zgrzyt był ledwie słyszalny, ale mimo to go obudził. Nie był na tyle głośny, żeby
wyrwać człowieka z głębokiego snu, on jednak nie spał głęboko już od lat. Przypominało
to odgłos metalu ocierającego się o kamień. Być może to nic takiego. Zwyczajny
domowy odgłos. Może jeden ze służących wstał, żeby wcześniej zmierzyć się z dniem.
Być może.
Ale równie dobrze mogło to być coś mniej niewinnego. Jak szpada. Przypadkowo
ocierająca się o mur.
„Ktoś tu jest”.
Wstał i zaczął bacznie nasłuchiwać. Przez chwilę panowała całkowita cisza. A
potem usłyszał coś jeszcze. Kroki. Ktoś skradał się po schodach z bloków wapienia.
Odgłos stąpania ledwie docierał do jego świadomości, ale słyszał go z całą pewnością. I
się zbliżał.
Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna prowadzącego na niewielki balkon
naprzeciw kominka. Odciągnął na bok zasłonę, cicho otworzył drzwi i wyszedł na
przejmująco chłodne nocne powietrze. Zbliżała się zima i jego stopy niemal przymarzły
do lodowatej kamiennej podłogi. Wychylił się przez balustradę i spojrzał w dół.
Dziedziniec pałacu spowijały styksowe ciemności. Skoncentrował wzrok, szukając
jakiegoś odbicia, błysku ruchu, ale w dole nikt nie dawał znaku życia. Żadnych koni,
żadnych wozów, żadnych lokajów czy służących. Zarysy domów po drugiej stronie ulicy
były ledwie widoczne w oddali, podświetlane przez pierwsze iskierki jutrzenki
wyglądającej nieśmiało zza Wezuwiusza. Kilka razy zdarzyło mu się obserwować, jak
zza góry wstaje słońce, ciągnąc za sobą złowieszczą smugę szarego dymu. Widok był
majestatyczny, podniosły i jak niewiele już rzeczy na tym świecie - przynosił mu
pociechę.
Tej nocy było jednak inaczej. Czuł, że w powietrzu wisi coś złośliwego, coś
dokuczliwego.
Wrócił szybko do środka, założył spodnie i koszulę, nawet nie myśląc o guzikach.
Miał większe zmartwienia. Podbiegł do toaletki i otworzył górną szufladę. Jego palce
ledwie zdążyły dosięgnąć rękojeści sztyletu, kiedy drzwi do komnaty otworzyły się z
hukiem i do pomieszczenia wtargnęło trzech mężczyzn. Mieli już wyciągnięte szpady. W
szarawej poświacie rzucanej przez stygnące w palenisku węgle zauważył, że mężczyzna
w środku trzyma też w ręku pistolet.
Nawet w tym niewyraźnym świetle rozpoznał napastnika. I natychmiast się
zorientował, o co mu chodzi.
- Tylko nie rób nic głupiego, Montferrat - warknął herszt zbirów.
Mężczyzna, którego nazwano imieniem markiza de Montferrat, podniósł
spokojnie ręce i ostrożnie odsunął się od toaletki. Napastnicy dźwignąwszy groźnie
ostrza do jego twarzy, otoczyli go z obu stron.
- Co tutaj robisz? - zapytał ostrożnie.
Raimondo di Sangro schował szpadę do pochwy i położył pistolet na stole. Złapał
za krzesło i cisnął je w stronę markiza. Uderzyło o rowek w podłodze i z hukiem
przewróciło się na bok.
- Siadaj! - warknął. - Podejrzewam, że zajmie nam to chwilę.
Montferrat skupił wzrok na di Sangro, po czym ustawił krzesło i usiadł z
wahaniem.
- Czego chcesz?
Di Sangro sięgnął do paleniska i zapalił knot, od którego następnie odpalił lampkę
oliwną. Postawił ją na stole, po czym zabrał pistolet i machnął nim pogardliwie w stronę
swoich ludzi. Skinęli głowami i wyszli, zamykając za sobą drzwi. Di Sangro przysunął
sobie drugie krzesło i usiadł na nim okrakiem, twarzą w twarz ze swoją ofiarą.
- Dobrze wiesz, czego chcę, Montferrat - odpowiedział, groźnie celując w niego
pistoletem skałkowym z podwójną lufą. Przyjrzał się markizowi, po czym dodał kwaśno:
- I mógłbyś się wreszcie przedstawić swoim prawdziwym imieniem.
- Prawdziwym imieniem?
- Darujmy sobie te gierki, markizie. - Ostatnie słowo wyrzucił z siebie
szyderczym tonem, a na jego twarzy wymalowało się poczucie wyższości. - Sprawdziłem
twoje listy. Są podrobione. Okazuje się, że żaden z ochłapów, jakie po przyjeździe tutaj
raczyłeś nam rzucić na temat swojej przeszłości, nie ma potwierdzenia w rzeczywistości.
Montferrat wiedział, że jego oskarżyciel ma pełne prawo do zadawania tego
rodzaju pytań. Raimondo di Sangro odziedziczył tytuł principe di San Severo - księcia
San Severo - już jako wrażliwy szesnastolatek, po śmierci dwóch braci. Do swoich
przyjaciół i wielbicieli zaliczał Karola VII, młodego hiszpańskiego króla Neapolu i
Sycylii.
„Jak mogłem tak się pomylić co do tego człowieka? - myślał z rosnącym
przerażeniem Montferrat. - Jak mogłem tak się pomylić co do tego miejsca?”.
Po wielu latach udręk i zwątpienia, niecały rok wcześniej porzucił wreszcie swoją
misję w krajach Orientu i wrócił do Europy, docierając do Neapolu przez Konstantynopol
i Wenecję. Nie zamierzał zostawać w mieście. Planował udać się dalej, do Messyny, skąd
z kolei chciał pożeglować do Hiszpanii i być może z powrotem do Portugalii, do domu.
Zatrzymał się przy tej myśli. „Dom”. Słowo to znaczyło wiele dla innych, dla
niego - prawie nic. Czcze, puste słowo, które upływ czasu boleśnie pozbawił znaczenia.
Neapol pozwolił mu na chwilę przestać myśleć o złożeniu broni. Pod rządami
hiszpańskich wicekrólów wyrósł na drugie miasto w Europie, po Paryżu. Był również
częścią odkrywanej przez niego nowej Europy, innej od tej, którą za sobą zostawił. Była
to ziemia, na której idee Oświecenia kierowały ludzi ku nowej przyszłości, idee przyjęte i
pielęgnowane w Neapolu przez Karola VII, który opowiadał się za dialogiem, nauką i
kulturalną debatą. Król założył Bibliotekę Narodową oraz Muzeum Archeologiczne, w
którym zostały umieszczone wydobyte z ziemi szczątki Herkulanum i Pompei, niedawno
odkrytych spalonych miast. Co więcej, wrogo odnosił się do inkwizycji, zmory dawnego
życia Montferrata. Nieufnie traktował też jezuitów i ostrożnie próbował powstrzymywać
ich zakusy, zresztą skutecznie i bez prowokowania gniewu papieża.
Markiz powrócił więc do imienia, którego wiele lat wcześniej używał w Wenecji -
Montferrat. Z łatwością wtopił się w tętniące życiem miasto, w rzesze odwiedzających go
przybyszów. W Neapolu kilka państw założyło akademie, które miały pomieścić strumień
podróżników, przybyłych w celu studiowania nowo odkrytych rzymskich miast.
Montferrat wkrótce spotykał się już z uczonymi, zarówno miejscowymi, jak i
przybyszami z całej Europy, ludźmi myślącymi podobnie jak on, o otwartych umysłach.
Ludźmi takimi jak Raimondo di Sangro.
Otwarty umysł, w rzeczy samej.
- To wszystko kłamstwa - kontynuował di Sangro, mierząc w Montferrata z
pistoletu i wpatrując się w niego z błyskiem bezgranicznej zachłanności w oczach. - W
dodatku intrygujące i raczej dziwne jest to, że pewna przemiła starsza dama, hrabina de
Czergy, twierdzi, że znała cię pod tym samym imieniem w Wenecji, Montferrat... Ile lat
temu? Trzydzieści? Więcej?
Wypowiedziane przez di Sangro imię przeszyło serce fałszywego markiza jak
szpada. „On wie. Nie, nie może wiedzieć. Ale podejrzewa”.
- Oczywiście umysł starej pudernicy nie jest już tym, czym był kiedyś.
Ostatecznie czas dokonuje w każdym z nas spustoszeń, prawda? - naciskał di Sangro. -
Co do ciebie jednak, twierdziła tak uparcie, tak jasno, tak zdecydowanie i tak
niewzruszenie, że w żadnym razie się nie myli... że trudno było puścić mimo uszu
sklerotyczne bajdurzenia starej wiedźmy. Odkryłem poza tym, że po arabsku mówisz jak
w ojczystym języku. Że znasz Konstantynopol jak własną kieszeń i że wiele
podróżowałeś po krajach Orientu, udając doskonale, jak słyszałem, arabskiego szejka.
Tak wiele tajemnic wokół jednego człowieka, markizie. To wbrew logice, wprost nie do
wiary.
Montferrat w duchu zmarszczył brwi, gromiąc samego siebie za choćby cień
myśli, że człowiek ten może być jego bratnią duszą, potencjalnym sprzymierzeńcem. Za
testowanie go, wypróbowywanie - potajemne, rzecz jasna. Tak, całkowicie pomylił się co
do tego człowieka. „Ale może - pomyślał - taki już jego los. Może czas wreszcie sobie
ulżyć. Wyjawić światu sekret. Może człowiek jest już w stanie poradzić z nim sobie w
szlachetny i wielkoduszny sposób”.
Di Sangro utkwił w nim wzrok, wpatrując się w każde drgnienie mięśni twarzy
markiza.
- Daj już spokój. Musiałem zerwać się z łóżka o tej bezbożnej porze, żeby
usłyszeć twoją historię, markizie - rzekł wyniośle. - Zresztą mówiąc szczerze, nie bardzo
mnie obchodzi, kim tak naprawdę jesteś i skąd pochodzisz. Chcę tylko poznać twoją
tajemnicę.
Montferrat podchwycił hardo wzrok swojego inkwizytora.
- Nie chcesz jej poznać, principe. Zaufaj mi. To nie jest dar, dla nikogo. To
przekleństwo, jasne i oczywiste. Przekleństwo, od którego nie ma wytchnienia.
Di Sangro się nie poruszył.
- Pozwolisz może, że sam to osądzę.
Montferrat się nachylił.
- Masz rodzinę - powiedział głuchym i odległym głosem. - Żonę. Dzieci. Król jest
twoim przyjacielem. Czegóż więcej człowiek może sobie życzyć?
Odpowiedź padła z niepokojącym spokojem.
- Więcej. Tego samego.
Montferrat pokręcił głową.
- Powinieneś zostawić to w spokoju.
Di Sangro przysunął się do więźnia. W jego oczach pałał niemal mesjański zapał.
- Posłuchaj mnie, markizie. To miasto, to śmieszne królewiątko... jest niczym.
Jeżeli tajemnica, którą, jak podejrzewam, chronisz, jest prawdziwa, będziemy władać
światem. Nie rozumiesz? Ludzie sprzedadzą za nią dusze.
Fałszywy markiz nie wątpił w to ani przez sekundę.
- Tego się właśnie obawiam.
Sfrustrowany di Sangro, usiłując ocenić determinację przeciwnika, zaczął dyszeć
ciężko. Jego oczy pomknęły nieco w dół, tak jakby coś na klatce piersiowej Montferrata
przyciągnęło jego uwagę. Nachylił się groźnie i sięgnął ręką przez stół, wyciągając spod
rozpiętej koszuli fałszywego markiza medalion. Dłoń Montferrata poszybowała w górę i
złapała di Sangro za nadgarstek, powstrzymując go, książę jednak szybko uniósł pistolet i
odciągnął skałkę. Montferrat powoli zwolnił uścisk. Książę przytrzymał przez chwilę
medalion w palcach, po czym nagle zerwał go z szyi Montferrata, niszcząc łańcuszek.
Był to prosty, okrągły, odlany z brązu medalik przypominający dużą monetę,
średnicy niewiele większej niż szerokość dwóch palców. Jego jedyną ozdobę stanowił
wąż, zwinięty w kłębek na kształt pierścienia wokół tarczy medalionu, z głową u szczytu
uformowanego przez całe ciało okręgu. Wąż zjadał własny ogon.
Książę spojrzał na Montferrata pytającym wzrokiem. Ale w twardych nagle
oczach fałszywego markiza nie znalazł odpowiedzi.
- Mam już dosyć czekania, markizie - syknął groźnie di Sangro. - Mam już dosyć
prób zrozumienia tego wszystkiego! - warknął, zaciskając palce wokół medalionu i
potrząsając nim ze złością przed Montferratem.
- Mam dosyć tajemniczych uwag, dosyć rozszyfrowywania twoich ezoterycznych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin