nora roberts
Dwie rzeczy zabiją każdą przyjaźń: nadmiar ceremonii oraz niedostatek ogłady.
Lord Halifax
Czy to złudzenie? Czy to sen? Czy ja śpię?
William Szekspir
Wieczór dobiegał już końca, a nikt jeszcze nie zginął z jej ręki. Porucznik Eve Dallas, policjantka z krwi i kości, uznała tę powściągliwość za dowód kolosalnej siły charakteru.
Dzień w pracy minął bez specjalnych urozmaiceń. Z samego rana - wystąpienie w sądzie, do bólu rutynowe i nudne jak flaki z olejem. Potem powrót do otępiającej roboty papierkowej, której jak zwykle nazbierało się mnóstwo. Trafiła się też jedna sprawa do poprowadzenia: kilku kumpli pokłóciło się o ostatnią działkę nielegalnej substancji. Był to imprezowy melanż: buzz, exotica i zoom. Kolesie wałęsali się po otwartym tarasie na dachu jednego z apartamentowców na West Side, palili towar i generalnie zbijali bąki. Kwestia sporna dotyczyła tego, który z nich zaklepał sobie ostatnie kilka machów.
Konflikt rozwiązał się sam, w momencie gdy jeden z popołudniowych balangowiczów skoczył z dachu na główkę, trzymając upragnioną działkę w zaciśniętej zachłannie pięści.
Sam najprawdopodobniej nawet nie poczuł, że spadł na Dziesiątą Aleję i rozmazał się na trotuarze, udało mu się za to zepsuć ludziom imprezę i zwarzyć humory.
Zeznania świadków, w tym widza z sąsiedniego budynku, miłosiernego samarytanina, który z własnej inicjatywy wezwał pogotowie i policję, były zgodne. Facet, którego trzeba było zeskrobać z chodnika, sam wskoczył na występ biegnący dookoła dachu, gdzie odtańczył pełen werwy pląs obronny - po czym stracił równowagę, o co zresztą nie było wcale trudno, i runął w dół, wydając z siebie rozentuzjazmowane wycie.
W pobliżu przelatywał właśnie aerotramwaj. Jego pasażerowie - zdziwieni, niemniej zachwyceni - mieli niepowtarzalną okazję, aby ze wszystkimi detalami podziwiać figury ostatniego tańca Jaspera K. McKinneya.
Jednego z nich, turystę, spektakl porwał aż do przesady: olśniony, uwiecznił całe widowisko za pomocą kieszonkowej kamery.
Wszystkie elementy pasowały do siebie i przy sporządzaniu protokołu w rubryce „przyczyna zgonu” wystarczyło wpisać „nieszczęśliwy wypadek”. Prywatnie Eve była raczej zdania, że śmierć nastąpiła z czystej głupoty, jednakże formularz nie przewidywał miejsca na tego rodzaju konkluzje.
Dzięki rzeczonemu Jasperowi, miłośnikowi skoków z ósmego piętra, Eve udało się wyrwać z komendy zaledwie godzinę po zmianie; zyskała tylko tyle, że ugrzęzła w bardzo niemiłym korku w samym centrum miasta, a wszystko dlatego, że jakiś sadysta z działu logistyki wcisnął jej tymczasowo w charakterze pojazdu zastępczego dogorywający wrak, który telepał się jak ślepy pies bez jednej nogi.
No nie, tak to nie będzie, pomyślała. Jestem oficerem w wydziale zabójstw i przysługuje mi porządne auto. To nie moja wina, że w ciągu dwóch lat skasowałam dwa wozy służbowe. Po chwili przyszła kolejna refleksja: a gdyby tak na chwilę odłożyć na bok silny charakter, wybrać się jutro do logistyki... i wziąć któregoś z tych cholernych urzędasów na tortury?
Byłoby miło, uśmiechnęła się do własnych myśli.
Tymczasem po powrocie do domu - przyznając się szczerze do prawie dwugodzinnego spóźnienia - trzeba było zrzucić skórę bezwzględnej funkcjonariuszki wydziału zabójstw i wskoczyć w uniform modnej żony bogatego biznesmena.
Eve uważała się za dobrą policjantkę, o czym w tej chwili nie omieszkała sobie przypomnieć, ponieważ w dyscyplinie „żona biznesmena” czuła się, najogólniej mówiąc, niepewnie.
O modny i stosowny do okazji strój nie potrzebowała się martwić; mąż polecił przygotować dla niej wszystko, łącznie z bielizną. Roarke znał się na ciuchach.
Do jej świadomości dotarło tylko tyle, że wkłada na siebie coś zielonego i usianego brylancikami, a w miejscach wolnych od zieleni i połyskliwych świetlnych refleksów prześwieca naga skóra. Dużo nagiej skóry.
Nie było czasu na dyskusje; starczyło go tylko na ekspresowe założenie sukienki i wsunięcie stóp w pantofle, tak samo zielone i połyskujące, na szpilkach ostrych jak sztylety i tak wysokich, że mając je na nogach, Eve niemalże dorównywała wzrostem swojemu mężczyźnie.
Chociaż Roarke reprezentował typ człowieka, któremu poza wzrostem trudno dorównać w czymkolwiek, spotkanie z nim nie stanowiło dla nikogo ciężkiej próby; niesamowite spojrzenie nieziemsko błękitnych oczu i twarz, którą mógłby naszkicować tylko artysta o talencie anioła, czyniły rozmowę lekką, łatwą i przyjemną. Trudno natomiast popisywać się talentem towarzyskim przed obcymi ludźmi, kiedy mdleje się ze strachu przed nagłym potknięciem i twardym lądowaniem na tyłku.
Mimo wszystko Eve jakoś przez to przeszła. Poradziła sobie i z błyskawiczną zmianą stroju, i z ekspresowym lotem z Nowego Jorku do Chicago, i z koktajlem (podano naprawdę doskonałe wino, ale pomimo to było tak nudno, że mało brakowało, a mózg wypłynąłby jej uszami), i z firmową kolacją, podczas której Roarke zabawiał dwunastu klientów, czy coś koło tego, a ona udawała gospodynię przyjęcia.
Nie wiedziała tak do końca, jakie interesy łączą jej męża z tymi ludźmi, ponieważ nie było na świecie dziedziny ani branży, w której Roarke nie maczałby palców. Nawet nie próbowała się zorientować, o co chodzi. 'Wystarczyło jej, że każdy albo prawie każdy z ludzi, z którymi przyszło jej odbyć tę czterogodzinną mordęgę, w pełni zasługuje na pierwsze miejsce w plebiscycie na największego nudziarza świata.
Na szczęście obyło się bez ofiar.
Brawa dla Eve.
Kiedy męka dobiegła końca, marzyła już tylko o jednym: wrócić do domu, zrzucić z siebie tę zieleń w brylanciki i zagrzebać się w łóżku na całe sześć godzin - bo tyle czasu miała, dopóki budzik nie przywróci jej do życia.
Lato roku 2059 było długie, upalne i krwawe. Lecz nadchodziła już jesień, a wraz z nią ochłodzenie. Być może wtedy ludziom przejdzie ochota na mordowanie się nawzajem.
Z jakiegoś...
MAXXDATA