Anderson Kevin - Psia wytrwałość.txt

(35 KB) Pobierz
Kevin J. Anderson

Psia wytrwałoć

Biegnšcy w stronę lasu pies zatrzymuje się porodku 
szosy. Opadłe na asfalt licie pachnš wilgociš i ziołami. 
Słupki laserowego naprowadzania podczerwieniš wiecš w dużych odstępach wzdłuż pobocza, jednakże większoć pojazdów to stare gruchoty, warczšce rozgrzanymi silnikami i plujšce spalinami. 
Para wiateł nadjeżdżajšcego samochodu lni niby 
wypolerowane monety. Ich widok dosłownie wrzyna się w zaadaptowane do ciemnoci oczy psa. Pies słyszy, jak warkot samochodu zagłusza nocne hałasy owadów i kołyszšcych się gałęzi. Samochód warczy głono. Samochód warczy gniewnie. 
Z niedbałš lekkociš pies sunie ku poboczu. Ale samochód jest szybszy niż najszybszy bieg zwierzęcia. Nadjeżdża, wizgot hamulców brzmi jak krzyk agonii. Pies słyszy łomot uderzenia, potem wybucha jasna eksplozja bólu, który po 
chwili mija. Zwierzę leci w powietrzu w kierunku rowu. 
Czuje w nozdrzach krew. 
Pies wie, że musi się ukryć, czołga się przez chaszcze, pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, między gęste krzaki. 
Trzanięcie drzwi samochodu; tupot stóp; gwałtowne głosy:- Do diabła! To nie był jeleń, tylko pies! Wielki, czarnylabrador!
- Gdzie on się podział?
- Odczołgał się w cholerę, żeby spokojnie zdechnšć.
- Popatrz ile krwi - i co on zrobił z samochodem!
Pies dociera w bezpieczne miejsce. Z napływem czarnej niewiadomoci ludzkie głosy stajš się niewyrane. Teraz musi poleżeć, odpoczšć. Ale wyjdzie z tego.
Wewnštrz psiego ciała miliony za milionami nanomechanizmów rozpoczynajš naprawę szkód, odbudowujšc całego psa, komórka po komórce. Nocne owady podejmujš na nowo swš lenš muzykę.
Patrice podeszła do okna i patrzyła, jak jej syn odbija piłkę tenisowš o cianę garażu. Każde uderzenie brzmiało jak wycelowany w niš wystrzał. Zgarbiła się. Judd nie pamiętał 
nic z tego, co stało się tak dawno temu. Szesnacie lat to magiczny wiek, wtedy troski nastolatka osišgajš wymiar uniwersalny. Przez te wszystkie lata nigdy nie pozwoliła Juddowi na kontakt z innymi ludmi, a już szczególnie z rówienikami. 
Patrice rozsunęła drzwi i wyszła na werandę, starajšc się zmazać wyraz smutku z twarzy. Chociaż i tak Judd traktował jej zatroskanie jako co normalnego.
Szare oregońskie chmury rozstšpiły się na przepisowš
godzinę słońca dziennie. Po nocnym deszczu łška wyglšdała wieżo. Bębnienie deszczu brzmiało jak skradajšce się za oknem kroki i Pat całe bezsenne godziny spędzała na gapieniu się w sufit. Teraz smukłe sosny i klony rzucały poranne cienie
przez polnš drogę wiodšcš od szosy do ich ukrytego domu.
Judd strzelił za mocno i piłka wypadła na podjazd,
uderzyła w kamień i potoczyła się po łšce. Z okrzykiem złoci chłopak cisnšł rakietę w lad za piłkš. Ta impulsywnoć - z każdym dniem stawał się coraz bardziej podobny do ojca.
- Judd! - zawołała tłumišc zrzędliwoć w głosie.
Podniósł rakietę i poczłapał ku niej. Przez ostatnie dwa dni był jaki nieswój. - Co się z tobš dzieje?
Odwrócił wzrok, zezujšc na rozwietlone słońcem
sosny. Pat usłyszała z autostrady niski warkot ciężarówki z dłużycš.
- Pty - odezwał się w końcu Judd. - Wczoraj nie wrócił, a dzi rano też go nie widziałem.
Patrice poczuła przypływ ulgi. Przez chwilę obawiała się, że mógł zobaczyć obcego albo usłyszeć co na temat ich dwojga w dzienniku. 
- Cierpliwoci, twój pies na pewno się zjawi.
- A jeli teraz zdycha gdzie w rowie? - dostrzegła łzy w kšcikach oczu syna. Ze wszystkich sił starał się powstrzymać płacz. - Jeli wpadł w sidła albo zastrzelił go myliwy? 
Patrice potrzšsnęła głowš.
- Jestem o niego spokojna. Wróci cały i zdrowy. Jak
zwykle.
Przeszły jš ciarki. Tak, jak zwykle.
Piętnacie lat temu Patrice - wtedy mówiono na niš Trish - sšdziła, że życie jest bajkš. Od czterech lat była żonš Jerry'ego. Przez ten czas dochody męża podwoiły się dzięki patentom i premiom w znakomicie prosperujšcym dziale mikroukładów scalonych w laboratoriach DyMar. 
Ich roczny synek siedział w pieluszce porodku dębowej podłogi obracajšc się wokoło. Wyłšczył swoich kolegów z holograficznego komiksu i zaczšł się bawić z psem. Chłopiec umiał już powiedzieć "mama" i "tata" i próbował wymówić "Pty", lecz brzmiało to raczej jak zduszone "gyyykk"! 
Oboje z Jerrym parskali miechem patrzšc, jak czarny
labrador bawi się z Jodym. Zaczęła na dziecko mówić Judd dopiero, kiedy uciekli. Pty brykał lizgajšc się po wypolerowanej podłodze. Jody piszczał z uciechy. Pty sapał i skakał wokół dziecka, które starało się nadšżyć za psem.
- Pty znowu zachowuje się jak szczeniak - powiedziała z umiechem Trish. Miała tego psa już dziewięć lat - przez całe studia i wspólne cztery lata z Jerrym. Pty nabrał charakterystycznego dla psa w rednim wieku zwyczaju przesypiania większoci dnia poza przerwš na linienie się i 
machanie ogonem, żeby ich powitać po powrocie z pracy. Ale ostatnio stał się o wiele bardziej żwawy i skory do zabaw niż przez ostatnie lata. 
- Ciekawe, co mu się stało - powiedziała Trish i
spojrzała na męża.
Dzięki swemu umiechowi, krótkim ciemnym włosom i gęstym brwiom Jerry wyglšdał wprost zabójczo.
- Może wszystkie drobiazgi, które składajš się na to, że pies czuje się stary, naprawiły mu się. Bolšce stawy, sztywne mięnie, problemy z kršżeniem. Tak jakby milion drobnych napraw złożyło się na odrodzenie.
Trish wyprostowała się i cofnęła dłoń.
- Zabrałe go znowu do laboratorium? - krzyknęła. - Co mu  zrobiłe?
Urwała. Odwróciła się i zobaczyła, że synek i
pies patrzš na niš jakby zwariowała. Dlaczego ona złoci się, kiedy chcš się bawić?
Jerry uniósł brwi z wyrazem urażonej niewinnoci.
- Nic nie zrobiłem. Słowo.
Pty z sapaniem natarł znowu na Jody'ego. Machał ogonem i podskakiwał. Postaci z holograficznego komiksu wmaszerowały z powrotem do pokoju tańczšc do tylko dla nich słyszalnej melodii. Pies podreptał na wskro obrazów do dziecka. 
- Spójrz tylko na niego! Jak ci mogło przyjć do głowy,że co z nim jest nie w porzšdku.
Niestety po czterech latach małżeństwa Trish nauczyła się czego o Jerrym. Kiedy było mu to na rękę, kłamał bez skrupułów. Zawsze poznawała, kiedy to robił. Nienawidziła go wtedy.
- Mamusiu, wrócił! - krzyknšł Judd.
Patrice poczuła, jak ogarnia jš panika, nigdy nie 
opuszczała jej myl o pogoni. Zawsze czujna, czy czym się nie zdradzajš. Ale wtedy usłyszała szczekanie psa. Spojrzała przez okno i zobaczyła czarnego labradora wyskakujšcego spomiędzy drzew. Judd biegł mu na spotkanie tak szaleńczym 
pędem, że obawiała się przez chwilę, iż chłopiec upadnie. 
Tylko tego brakowało, pomylała Patrice, żeby złamał sobie rękę. To by wszystko zniweczyło. Jak dotšd udało jej się uniknšć wszelkich kontaktów z lekarzami i innymi ludmi, którzy zapisujš nazwiska. 
Ale Judd dotarł bezpiecznie do psa i obaj przecigali się w entuzjazmie. Pty szczekał i biegał w kółko, podskakujšc do góry. Judd tulił się do niego, a po chwili obaj tarzali się 
już po trawie.
Z papierów wynikało, że Pty za parę miesięcy skończy dwadziecia trzy lata. To prawie dwa razy więcej niż przeciętna długoć życia labradora.
Judd i Pty pognali na wycigi do domu. Patrice wytarła ręce w serwetkę i wyszła na werandę, żeby ich przywitać.
- Mówiłam, że nic mu się nie stało - powiedziała.
Ogłupiały radociš Judd skinšł głowš, a potem pogłaskał psa.
Patrice schyliła się i przejechała palcami przez czarne futro. lubna obršczka, stale na jej palcu po piętnastu samotnych latach, zalniła poród ciemnych kosmyków. Pty stał nieruchomo, choć wyranie energia go rozpierała, przestępował z łapy na łapę i wywiesił język.
Poza ladami błota i kilkoma rzepami, nie dostrzegła nic szczególnego. Żadnych ladów. Nigdy ich nie było.
Poklepała go po głowie, a pies wzniósł ku niej swe
bršzowe oczy.
- Szkoda, że nie umiesz opowiadać - powiedziała.
W laboratorium Jerry'ego pies kręcił się w klatce. 
Zaskomlał dwa razy. Wyranie le znosił zamknięcie i 
prawdopodobnie był zdezorientowany, ponieważ Jerry nigdy dotšd nie zamykał go. Pty zamachał ogonem jakby w nadziei, że to się szybko skończy. 
Jerry spacerował po pokoju, przeczesujšc nerwowo palcami ciemne włosy. Próbował zwalczyć tremę. Pokaże tym zasrańcom z zarzšdu, na co właciwie idš fundusze. Okresowe raporty pozostawały nie czytane, a przynajmniej nie zrozumiane. Noty opisujšce prace i ich użytecznoć tonęły w stosach papierów - tak, tak, chociaż Ethan i O'Hara mieli doskonale funkcjonujšcy system komunikacji elektronicznej, 
wcišż żšdali od podwładnych w DyMar staromodnych raportów na papierze. 
Spojrzał na zegarek.
- Dlaczego tak długo ich nie ma?
Stojšcy obok Frank Peron westchnšł.
- To tylko pięć minut, Jerry. Wiesz, jak to jest. Ty
czekasz na nich, ale oni nigdy nie czekajš na ciebie. Mielimy szczęcie, że w ogóle udało się ich tu sprowadzić.
- Bioršc pod uwagę, że te odkrycia zmieniš znany nam
wszechwiat - powiedział Jerry - powinni, jak sšdzę,
zrezygnować z przerwy na kawę i wpać tutaj.
Jerry nie mógł oderwać oczu od plakatu na cianie 
laboratorium. Widniał na nim Albert Einstein podajšcy wiecę komu, kogo tylko nieliczni byli w stanie rozpoznać - K. Ericowi Drexlerowi; z kolei Drexler wydawał się wręczać wiecę jemu. Dalej, teraz twoja kolej. Drexler był jednym z 
prekursorów nanotechnologii. Jego odkrycia liczyły jakie trzydzieci lat. 
Zmieni znany nam wszechwiat, pomylał Jerry. Pty
spojrzał na niego wyczekujšco, po czym usiadł porodkuklatki.
- Dobry piesek - mruknšł Jerry.
- To sš tumany z zarzšdu - powiedział Frank. - Nie możesz od nich wymagać, żeby rozumieli, na co dajš pienišdze. 
W tym momencie pan Ethan i pan O'Hara, dwaj członkowie najwyższych władz laboratoriów DyMar, wkroczyli do pokoju przepraszajšc za spónienie. Jerry z umiechem zapewnił, że ani on ani Frank nie zauważyli tego. 
- Doktorze McKenzy, pańska nota była, delikatnie mówišc, hmm, entuzjastyczna - powi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin