Anderson Poul - Ksiezyc lowcy.txt

(171 KB) Pobierz
POUL ANDERSON

KSIĘŻYC ŁOWCY
(PRZEŁOŻYŁ WIKTOR BUKATO)

SCAN-DAL
 
Księżyc łowcy

(Hunters Moon)
 
Rzeczywistoci nie postrzegamy, rzeczywistoć jest naszym zamysłem. Odmienne przypuszczenia mogš doprowadzić do katastrofalnych zaskoczeń. Ten powtarzany bez końca błšd stanowi ródło tragicznej natury historii.
Oskar Haeml, Betrachtungen uber die menschliche Verlegenheit.

Oba słońca zniknęły już za horyzontem. Widniejšce na zachodzie góry stały się już falš czerni, nieruchomš, jak gdyby dotknšł ich i zmroził chłód Zawiatu, gdy jeszcze się wznosiły na pierwszš morskš przeszkodę po drodze ku Obietnicy; ale niebo nad nimi stało purpurowe, ukazujšce jedynie pierwsze gwiazdy i dwa małe księżyce, srebrzyste sierpy w ochrowej obwódce, niczym sama Obietnica. Na wschodzie niebo pozostało jeszcze błękitne. Tutaj, niewysoko ponad oceanem, Ruii janiał nieomal pełnym blaskiem. Jego pasy błyszczały na tle karmazynowej powiaty. Pod niš drżały wody - wiadectwo wiatru.
Aiach też czuł wiatr, chłodny i szemrzšcy. Odpowiadał mu najdrobniejszym włoskiem swego ciała. Potrzebował zaledwie niewielkiego popchnięcia, by utrzymywać stały kurs; wysiłek ten starczał, by dać poczucie własnej siły i jednoci ze swym Rojem oraz kierunkiem i celem drogi. Otaczały go kuliste ciała towarzyszy, jarzšce się lekko, nieomal zasłaniajšce mu widok ziemi, nad którš płynęli; był sporód nich najwyżej. Ich zapach życia stłumił wszystkie inne niesione przez wiatr, słodkie i mocne, i brzmiał ich wspólny piew, stugłosowego chóru, aby dusze ich mogły się połšczyć i stać jednym Duchem, przedsmakiem tego, co oczekiwało ich na dalekim zachodzie. Dzi wieczorem, gdy P'a przejdzie przez tarczę Ruii, powróci Czas Blasku. Już się wszyscy na to cieszyli.
Tylko Aiach nie piewał ani się nie zatracił w marzeniach o ucztowaniu i miłoci. Był zbyt wiadom tego, co niesie. To, co ludzie przyczepili do jego ciała, ważyło bardzo niewiele, ale przepełniało mu duszę czym ciężkim i surowym. Cały Rój wiedział o niebezpieczeństwie napaci i wielu ciskało broń: kamienie do rzucania lub zaostrzone gałęzie, które opadajš z drzew ii - w mackach falujšcych pod kulami ich ciał. Aiach miał stalowy nóż - zapłatę ludzi za zgodę na obcišżenie jego ciała. Jednak nie było to w naturze Ludu, by obawiać się czego, co może grozić im w przyszłoci. Aiach czuł osobliwe zmiany spowodowane tym, co działo się wewnštrz niego.
Wiedza ta przyszła, sam nie był pewien jak, ale wystarczajšco powoli, by go nie zaskoczyć. Jednak zamiast tego przepełniła go zawziętoć. Gdzie w tych górach i lasach znajdowała się Bestia noszšca tę samš broń co on, znajdujšca się w nikłym kontakcie typu rojowego - z człowiekiem. Nie potrafił odgadnšć, co to może zwiastować, z wyjštkiem jednego: jakie kłopoty dla Ludu. Pytanie ludzi o to mogło być nierozsšdne. Dlatego też postanowił zrobić rzecz obcš jego rasie: postanowił, że sam usunie tę grobę.
Ponieważ oczy miał umieszczone w dolnej połowie ciała, nie widział przedmiotu umocowanego na szczycie ani bijšcego z niego wiatła. Jego towarzysze mogli to jednak zobaczyć, więc kazał sobie wszystko pokazać, nim zgodził się to ponieć. wiatło było słabe, widoczne tylko w nocy, a i to jedynie na ciemnym tle, będzie więc szukał błysku wród cieni na powierzchni ziemi. Prędzej czy póniej zobaczy go. Okazja była po temu nie najgorsza teraz, o Czasie Blasku, gdy Bestie wyruszš, by zabijać Lud, o czym wiedziały, licznie zgromadzony na rozkosze. 
Aiach zażšdał noża jako ciekawostki, która może się przydać. Chciał schować go w gałęziach drzewa, by z nim poćwiczyć, gdy przyjdzie mu na to ochota. Czasem która z Osób wykorzystywała znaleziony przedmiot, na przykład ostry kamień, do jakich doranych celów, aby na przykład otworzyć stršk grzebienio-kwiatu i wypucić przepyszne nasionka. Może za pomocš noża będzie mógł robić narzędzia z drewna i mieć ich kilka w zapasie.
Zastanowiwszy się nad tym, Aiach skonstatował, do czego naprawdę służy ostrze. Mógł uderzać z powietrza, póki Bestia nie zginie... nie, póki nie zginie ta bestia.
Aiach polował... 

***
Kilka godzin przed zachodem słońca Hugh Brocket i jego żona, Jannika Rezek, przygotowywali się do nocnej pracy, gdy zjawiła się Chrisoula Gryparis, mocno spóniona. Burza najpierw zmusiła samolot do lšdowania w Enrique, a potem, złoliwie pršc na zachód, zmusiła go do zatoczenia szerokiego łuku w czasie lotu do Hansonii. Nawet nie spostrzegła Oceanu Piercieniowatego i przeleciała dobre tysišc kilometrów w głšb lšdu, po czym musiała skręcić na południe i wrócić tyle samo, by dotrzeć do ich wielkiej wyspy.
-  Port Kato wyglšda ogromnie odludnie z powietrza - zauważyła.
Choć z silnym obcym akcentem, jej angielski - język uzgodniony jako wspólny na tej stacji - był płynny; między innymi dlatego znalazła się tutaj, by zbadać możliwoci znalezienia jakiego zajęcia.
-  Bo jest odludny - owiadczyła Jannika, z własnym obcym akcentem. - Kilkunastu naukowców, może dwa razy tylu praktykantów i parę osób personelu pomocniczego. Dlatego też będziesz tu szczególnie mile widziana.
-  Co, czyżbycie się czuli osamotnieni? - zdziwiła się Chrisoula. - Można przecież rozmawiać z każdym po stronie przyplanetarnej, kto ma holokom?
-  Owszem albo polecieć do miasta służbowo lub na urlop czy przy innej okazji- włšczył się Hugh. - Ale choć obraz jest stereoskopowy, a dwięk plastyczny, jest to tylko obraz. Nie można go przecież zabrać na drinka po rozmowie? Co do wyjazdów za, to po nich zawsze się jednak wraca do tych samych twarzy. Placówki naukowe stajš się coraz bardziej wyalienowane towarzysko. Sama zobaczysz, gdy tu przyjedziesz. Ale nie chciałbym - dodał popiesznie - by odniosła wrażenie, że cię zniechęcam. Jan ma rację, będziemy szczęliwi, gdy zjawi się tu kto nowy.
Jego obcy akcent wynikał z życiorysu. Język ojczysty - angielski; Hugh jednak był Medeańczykiem w trzecim pokoleniu, co oznaczało, że jego dziadkowie opucili Amerykę Północnš tak dawno temu, iż język zmienił się podobnie jak wszystko inne. Chrisoula zresztš nie była w tym wszystkim zorientowana, skoro laserowa wišzka biegła z Ziemi na Kolchidę prawie pięćdziesišt lat, a statek, którym tu przyleciała, upiona i nie starzejšca się, był o wiele wolniejszy...
-  Tak, z Ziemi! - W głosie Janniki słychać było radoć. Chrisoula drgnęła.
-  Gdy odlatywałam, na Ziemi było nieciekawie. Może póniej sytuacja się polepszyła. Proszę was, chętnie porozmawiam o tym póniej, ale teraz chciałabym się zajšć przyszłociš.
Hugh poklepał jš po ramieniu. Pomylał, że Chrisoula jest doć ładna; z pewnociš nie dorównywała Jan (niewiele zresztš kobiet mogło się z niš równać), ale gdyby ich znajomoć miała rozwinšć się w kierunku łóżka, nie miałby nic przeciwko temu. Zawsze jaka odmiana.
-  Dzi jako szczególnie ci się nie wiodło, co? - mruknšł. - Najpierw to opónienie, póki Roberto... to znaczy dr Venosta nie wróci z obserwacji w terenie, a dr Feng z Orodka, dokšd pojechał z próbkami...
Miał na myli głównego biologa i głównego chemika. Specjalnociš Chrisouli była biochemia; wszyscy mieli nadzieję, że skoro dopiero co przybyła, i to ostatnim z nieczęsto przylatujšcych statków międzygwiezdnych, przyczyni się istotnie do wyjanienia życia na Medei.
Umiechnęła się.
-  No, to zacznę od zapoznawania się z innymi, poczynajšc od was - dwojga miłych osób.
Jannika potrzšsnęła głowš.
-  Przykro mi - rzekła - ale sami jestemy załatani; wkrótce wychodzimy i możemy nie wrócić przed witem.
-  To znaczy... kiedy? Za około trzydzieci szeć godzin? Tak. Czy to nie za długo jak na wyprawy w... jak to powiedzieć? W tak niesamowitym otoczeniu?
Hugh zamiał się.
-  Taki jest los ksenologa, a oboje mamy tę specjalnoć - odparł. - Mmm... mylę, że przynajmniej ja znajdę trochę czasu, by pokazać ci to i owo, wprowadzić cię we wszystko i w ogóle sprawić, by czuła się jak u siebie w domu.
Ponieważ Chrisoula przybyła w tym punkcie cyklu dyżurów, gdy większoć ludzi jeszcze spała, skierowano jš do kwatery Hugha i Janniki, którzy wczenie wstali, by przygotować się do wyprawy.
Jannika rzuciła mu ciężkie spojrzenie. Hugh był potężnie zbudowanym mężczyznš, który obliczał swój wiek na czterdzieci jeden lat ziemskich: krzepkiej budowy ciała, o trochę niezgrabnych ruchach, z zawišzujšcym się brzuszkiem; ostre rysy twarzy, jasne włosy, niebieskie oczy; ostrzyżony na krótko, gładko wygolony, ale niechlujnie ubrany w kurtkę, spodnie i wysokie buty, w stylu górników, wród których się wychował.
-  Ja nie mam czasu - owiadczyła. Hugh wykonał szeroki gest.
-  Jasne, nie przeszkadzaj sobie, kochanie. - Ujšł Chrisoulę pod łokieć. - Chodmy się przejć.
Oszołomiona wyszła z nim z zagraconego baraku. Na podwórzu zatrzymała się i długo rozglšdała dookoła, jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła Medeę.
Port Kato był faktycznie niewielki. Aby nie zakłócać tutejszej ekologii takimi urzšdzeniami, jak owietlenie ultrafioletowe nad poletkami uprawnymi, zaopatrywał się we wszystko, co mu potrzebne, w starszych i większych osadach po stronie przyplanetarnej. Poza tym, choć znajdował się w pobliżu wschodniego skraju Hansonii, usytuowano go jednak kitka kilometrów w głšb lšdu, na wzniesieniu, by zabezpieczyć się przeciwko przypływom Oceanu Piercieniowatego, które potrafiły przybierać potworne rozmiary. W ten sposób przyroda otaczała i przygniatała grupę budowli ze wszystkich stron, gdziekolwiek by spojrzała... czy też słuchała, odczuwała powonieniem, dotykiem, smakiem, poruszeniem. Przy sile cišżenia nieco mniejszej niż na Ziemi jej chód był cokolwiek skoczny. Większa zawartoć tlenu także dodawała energii, choć nie pozbyła się jeszcze zwišzanego z tym podrażnienia błon luzowych. Pomimo usytuowania w strefie tropikalnej powietrze było balsamiczne i niezbyt wilgotne, ponieważ wyspa leżała doć blisko strony odplanetarnej. Przesycały...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin