Alex Scarrow - 5 - Wrota Rzymu.pdf

(2696 KB) Pobierz
Gates of Rome
Tłumaczył:
Karol Sijka
Tom
5
cykl Time Riders
redakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2016)
Bratu Simonowi za użyczenie dwóch moich ulubionych postaci literackich,
Katona i Macro.
1
PROLOG
Brooklyn
10 sierpnia 2001 roku
Joseph Olivera dyszał, powietrze rzęziło mu w płucach i buchało z ust w kompletnej ciemnicy.
Szmer niespokojnego oddechu odbijał się echem od grubych ścian spowitych ciemnością.
Próbował się uspokoić. Okiełznać nerwy.
„Wiedziałeś, na co się piszesz”.
Tak. Wyjaśniono mu to bardzo obrazowo: uczucie spadania, mleczna nicość, lekkie muśnięcie
energii łaskoczącej skórę niczym badawcze, niecierpliwe palce kieszonkowca. I choć był na to
psychicznie przygotowany, choć został uprzedzony, Olivera wiedział od Waldsteina, że pierwszy
raz jest najtrudniejszy.
Ale to? Tego zupełnie się nie spodziewał. Ćma, choć oko wykol.
– Jest tu kto?
Słyszał skapujące skądś krople wody, najpewniej z niskiego sufitu. I niewyraźny, cichy terkot,
który w pewnym momencie huknął bezpośrednio nad nim, po czym znowu ucichł i zamarł.
– Halo?
Właśnie wtedy usłyszał kolejny dźwięk.
Dochodzący zza pleców metaliczny zgrzyt. Joseph odwrócił się i zobaczył pionowy prześwit
srebrzystego światła. Łańcuch zgrzytnął raz jeszcze i otwór się poszerzył. Joseph dostrzegł dolne
listwy rolety. Na zewnątrz, w mętnej szarówce rozproszonego światła, zamajaczyły kocie łby, a na
nich – para stóp.
– Halo?
Stopy się poruszyły, jakaś postać schyliła się pod roletą i zajrzała do pomieszczenia. Joseph
ujrzał brodatego jegomościa w średnim wieku z dumnie sterczącym brzuszyskiem, okularami na
nosie, ubranego w sfatygowane sztruksowe spodnie i szary, zapinany na guziki wełniany sweter z
łatami na łokciach.
– Halo?
Olivera przykucnął nieznacznie, tak aby dochodzące z zewnątrz światło padło na jego twarz.
– Dobrze trafiłem?
Brodacz zachichotał.
– Kogo my tu mamy… nowy rekrut? – Przeszedł pod roletą do środka, wyprostował się z
wyraźną ulgą, po czym podszedł do ściany obok drzwi i zaczął błądzić po niej palcami, aż natrafiły
na przełącznik. Nad głową Josepha rozbłysła jarzeniówka. Dopiero teraz dostrzegł, gdzie
wylądował – w pustym pomieszczeniu pod ceglanymi arkadami. Cuchnęło przemokniętym
cementem i stęchłym moczem. W rogu dostrzegł stertę splątanych przewodów elektrycznych. Tu i
2
ówdzie walały się tekturowe pudełka z nadrukowanymi na bocznych ściankach czarno-białymi
zdjęciami starodawnych komputerów. Masywne klocki nędznej technologii z początku
dwudziestego pierwszego wieku.
– To… to nie może być przecież to miejsce – zaniepokoił się.
Nieznajomy uśmiechnął się i ruszył ku niemu, stąpając po zagraconej, nierównej podłodze, na
której walały się odłamki potłuczonego szkła trzeszczące teraz pod jego stopami.
– To tutaj – odrzekł, wyciągając rękę na powitanie.
– Frasier Griggs, tak na marginesie.
– Joseph Olivera – padła odpowiedź.
– Ale co racja, to racja. Straszny tu na razie bajzel.
Waldstein mówił ci, że dopiero co zaczęliśmy się instalować?
Joseph skinął głową.
– Ale… wyobrażałem sobie… – Co też sobie wyobrażałeś? Bardziej okazałe miejsce może?
– Tak.
– Więcej nam nie trzeba. – Frasier znów się zaśmiał i rozejrzał dookoła. – Na mój gust to dobry
wybór.
Przyjemnie tu, dyskretnie. Pewnie od lat nikt tu nie mieszkał. – Odkopnął pustą butelkę, która
przetoczyła się przez pokłady kurzu i szczurzych bobków. – Nie liczę oczywiście bezdomnych i
narkomanów.
Joseph utkwił wzrok w bruku na zewnątrz.
– To naprawdę dwa tysiące pierwszy rok?
Naprawdę cofnąłem się w czasie o ponad pół wieku?
– No przecież. Do dziesiątego sierpnia dwa tysiące pierwszego, mówiąc precyzyjnie. – Frasier
przemówił z niemal teatralnym akcentem, który ludzie niegdyś zwali „angielskim”, zanim jeszcze
tożsamość małego kraiku roztopiła się w Eurobloku.
Oliviera podszedł do rolety i schylił się, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Frasier podążył jego śladem
i uklęknął obok.
– To Brooklyn – oznajmił. – Powiedz mi, Josephie: widziałeś kiedyś zdjęcia Brooklynu sprzed
masowych ewakuacji z czasów powodzi?
Joseph potrząsnął głową. Obrzeża tego wspaniałego niegdyś miasta kojarzył jedynie z
labiryntem zalanych ulic i zawalonych dachów, na których kiełkowały chwasty i młode drzewka.
– Brooklyn, to dopiero była klimatyczna i ekscytująca dzielnica. – Frasier popatrzył na pokryte
graffiti ceglane ściany po drugiej stronie ulicy, na roztaczający się ponad nimi urozmaicony pejzaż
miejski: masywne sylwetki żurawi, dachy fabryk i okna loftów. Mężczyzna westchnął. – Kiedyś
kolekcjonowałem bezcenne antyki z tych czasów. Płyty CD. Niesamowite brzmienia.
Tak zwany hip--hop. Big Daddy K? MC Kushee?
3
Słyszałeś kiedyś o tych artystach?
Joseph bezradnie potrząsnął głową.
– Racja. Teraz tylko podobni mnie starzy pierdziele słuchają takich rzeczy. – Frasier ruchem
głowy wskazał okolicę. – Za trzydzieści lat to wszystko wyparuje, zniknie. Zostanie tylko tonące
miasto duchów. Porzucone ruiny. Zgnilizna. Rozpacz.
Wysoko nad nimi rozciągała się kopuła radośnie błękitnego, bezchmurnego nieba, znaczonego
siatką oparów wypuszczanych przez latające wysoko samoloty pasażerskie.
– Ale nieważne, zakładam, że Waldstein wprowadził cię już we wszystko?
Joseph pokiwał głową.
– Musimy się postarać, żeby jak najwięcej komponentów pochodziło z teraźniejszości. To o
wiele bezpieczniejsze rozwiązanie. Im mniej zostawimy śladów po naszych czasach, tym lepiej.
Joseph już wcześniej zauważył pudełka po komputerach stacjonarnych.
– Moc obliczeniowa tych rupieci wystarczy, żeby…?
– Oczywiście. Pomajstruję tylko kapkę przy sieci, żeby zsynchronizować procesory. No i
wykasuję ten przedpotopowy system operacyjny, zainstalują software W.G. Systems. Powinno
starczyć.
Joseph powiódł wzrokiem za East River, na Manhattan.
– Niezły widok, nie? – Frasier przyglądał mu się z uśmiechem. – Swego czasu to miasto
zapierało dech w piersiach.
– Prawda.
Doktor nadstawił uszu, wsłuchując się w zgiełk metropolii: odległy ryk koguta policyjnego,
przeciągłe wycie syreny na promie płynącym ku Governor ’s Island, niewyraźnie dudniące stereo
w przejeżdżającym gdzieś obok samochodzie, subtelny szum wirujących śmigieł helikoptera
unoszącego się wysoko nad ich głowami.
Joseph czuł, że tak jak pogrążonemu w sentymentalnym zachwycie Frasierowi, jemu też
wilgotnieją oczy. „Wszystko tu wydaje się takie żywe”.
To obraz ludzkości pełnej pasji i energii. Tu przyszłość nie zna granic, tu możliwości są
nieograniczone. Tak wyglądał świat, gdy ludzie mieli jeszcze nadzieję. Oddech Josepha zrobił się
płytszy. Miasto uderzało do głowy jak halucynogenny absynt.
– Dość tego, biuro terenowe Waldsteina samo się nie założy, nie stójmy tu jak te kołki. Robota
czeka.
– Frasier wyprostował się i kopnął pudełko z McDonalda, które przeleciało pod roletą i
potoczyło się po brukowanej alejce. – Waldstein dołączy do nas dzisiaj?
– Tak… Mó-mówił… – Joseph ze wszystkich sił starał się powstrzymać jąkanie. – Mówił, że
wkrótce przybędzie.
– Świetnie – odparł Frasier. – Bo musi mi wreszcie powiedzieć, gdzie mam mu zainstalować tę
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin