Asimov Isaac - Powiew śmierci.rtf

(80 KB) Pobierz
ISAAC ASIMOV Powiew œmierci

ISAAC ASIMOV Powiew śmierci

Rozdział l

Śmierć przebywa w laboratorium chemicznym, a wraz z nią milion ludzi, wcale na to nie zwracających uwagi. Zapominają, że znajduje się wśród nich. Jednakże Louis Brade, adiunkt wydziału chemii, wiedział, że nigdy nie zapomni tego drobnego faktu. Siedział w zagraconym laboratorium studenckim, zatopiony w głębokim fotelu, a wraz z nim Śmierć, której obecności był w pełni świadom. Teraz, gdy policja opuściła budynek uczelni, a korytarze ponownie opustoszały, jeszcze wyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, co zaszło. Szczególnie teraz, gdy usunięto z laboratorium namacalny ‘ dowód Śmierci - ciało Raifa. Śmierć jednak nadal przebywała w laboratorium, lecz jego nie dotknęła. Brade zdjął okulary i przetarł je powoli czystą chusteczką, którą tylko w tym celu nosił przy sobie, po czym zatrzymał wzrok na dwóch odbiciach swej twarzy w soczewkach. Twarz jego w obu soczewkach na skutek wypukłości szkieł została mocno poszerzona i choć naprawdę szczupła, wyglądała na pełną, a szerokie, o cienkich wargach usta były jeszcze szersze. Nie widać żadnych wyraźniejszych śladów - zastanawiał się. Włosy miał równie ciemne jak przed trzema godzinami, a delikatne zmarszczki koło oczu (jak przystało w wieku czterdziestu dwu lat) wcale nie rysowały się mocniej niż przedtem. Chyba nie można tak blisko obcować ze Śmiercią, żeby nie pozostawiła żadnych śladów? Założył znów okulary i jeszcze raz rozejrzał się po laboratorium. Ale właściwie dlaczego to trochę bliższe niż zwykle spotkanie ze Śmiercią miałoby zostawić na nim jakiś ślad? Ostatecznie spotykał się z nią codziennie, co chwila, gdziekolwiek się ruszył. Spójrzcie na Nią. Siedzi tam w, co drugiej spośród.stłoczonych na pólkach brązowych buteleczek, zawierających różne odczynniki. Każdą z tych butelek ze Śmiercią zaopatrzono w wyraźną etykietkę, każdą wypełniono pięknymi, czystymi kryształkami w rozmaitych ilościach. Większość z nich wygląda jak sól. Sól, oczywiście, też może zabić. Jeśli zje się jej dużo, może. spowodować śmierć. Jednak większość kryształków przechowywanych w tych butelkach wykonałaby to zadanie znacznie szybciej. Niektóre zdołałyby.dokonać tego w ciągu minuty lub, przy odpowiedniej dawce, w jeszcze krótszym czasie. ^ Szybko, wolno, boleśnie lub bezboleśnie; każdy z tych proszków to potężne lekarstwo na ziemską niedolę, a po ich przełknięciu powrót do życia byłby już ntemożliwy. Brade westchnął. Dla nieświadomych, którzy by się na nie natknęli, mogły równie dobrze wydawać się sfolą. Prze sypywano je do ważenia na arkusiki papieru, przelewam do kolb, rozpuszczano w wodzie, rozsypywano lub róż lew.ano na blatach stołów, laboratoryjnych, a następna beztrosko zgarniano lub wycierano papierowym ręczn „kiem. Wszystkie te krople i okruchy Śmierci usuwano na bok, aby zrobić miejsce dla, powiedzmy, kanapki ż szynką. A do zlewki, która ostatnio zawierała kwas siarkowy, wlewano potem na przykład sok pomarańczowy. Na półkach znajdował się octan ołowiu, zwany ołowianym cukrem, ponieważ miał słodki smak, gdy zabijał.Znajdował się tam też azotan baru, siarczan miedzi, dwuchromian sodu i dziesiątki innych, z których każdy niesie z sobą śmierć. Był także, naturalnie, cyjanek potasu. Brade spodziewał się, że policja go zabierze, ale spojrzeli tylko z daleka i pozostawili buteleczkę zawierającą chyba z pół funta Śmierci. W szafkach pod stołem laboratoryjnym stały pięcioli trowe butle z silnymi kwasami, włącznie z kwasem siarkowym, który mógł; oślepić,, gdy prysnął do oczu,, lub zostawić bliznę na twarzy. W jednym rogu stały butle ze sprężonym gazem^jedne wysokie na kilkadziesiąt centymetrów, inne wielkości dorosłego człowieka. Każda z nich mogła nagle wybuchnąć lub otruć w razie niezachowania środków ostrożności. Śmierć gwałtowna czy niespodziewana, przez usta lub przez nos, albo- zbliżająca się stopniowo, latami, powodowana na przykład kroplami rtęci, które z pewnością zaskrzyłyby się złowieszczym blaskiem w szparach podłogi lub zakamarkach pokoju, gdyby usunięto nagromadzony kurz. Gdzie spojrzeć, tam czaiła się śmierć, i nikt się tym nie przejmował. I tu, co jakiś czas, jak na przykład teraz, jeden z tych, którzy z nią siedzieli, już się nie podnosił. Przed trzema godzinami Brade wszedł do studenckiego laboratorium. Przeprowadzana przez niego reakcja utleniania przebiegała szybko i świeża butla z nowym tlenem, którą przed chwilą przesunięto na swoje miejsce, przepuszczała powoli tlen do urządzenia reakcyjnego.. Nastawił je na cals noc; miał jeszcze jedną drobną rzecz do wykonania, po czym zamierzał powrócić do domu, gdzie miał się spotkać o godzinie piątej z Kapem Ansonem. Jak później wyjaśnił, zwykle przed wyjściem do domu zaglądał do tych studentów, którzy jeszcze pracowali w laboratoriach, by im powiedzieć do widzenia. Ponadto, chciał pożyczyć trochę wzorcowego dziesięciomolowego kwasu solnego, a jak wszyscy wiedzieli, najstaranniej standaryzowane odczynniki w całym budynku miał właśnie Raif Neufeld. Znalazł Raifa Neufelda leżącego na steatytowej powierzchni pod wyciągiem; twarzy jego nie było widać. Brade zmarszczył brwi. Jak na tak pilnego studenta - a do takich zaliczał się Neufeld - była to poza niezwykła. Sumienny młody chemik, przeprowadzając doświadczenie pod wyciągiem, opuszczał między sobą a wrzącymi chemikaliami ruchome okienko z zabezpieczającym szkłem. Łatwo zapalne, szkodliwe opary utrzymywane były wewnątrz zamkniętej przestrzeni pod wyciągiem, skąd następnie za pomocą wentylatora ulatywały przez otwór wylotowy na dachu. „ jjt Nikt by się nie spodziewał, że może ujrzeć owo okienko f podniesione, a wewnątrz spoczywającą na łokciu głowę jł^ chemika przeprowadzającego doświadczenie, i Brade zawołał „Raif”, a nie podejrzewając niczego podszedł do studenta lekko i bezszelestnie po wyłożonej korkiem podłodze, której powierzchnia miała chronić upuszg \” czone naczynia od stłuczenia. Pod dotknięciem jego ręki ciało Neufelda osunęło się sztywno: Z nagłą energią, wywołaną chyba strachem, Brade odwrócił głowę studenta twarzą do góry. Krótko przycięte blond włosy opadały na czoło, a oczy Neufelda przywitały go szklanym spojrzeniem spod na pół przymkniętych powiek. Czym tak bardzo różni się twarz zmarłego człowieka od twarzy śpiącego lub pijanego? To była śmierć. Brade stwierdził brak pulsu u Raifa Neufelda oraz wyraźne oziębienie ciała, a wyczulonym nosem chemika uchwycił unoszący się nikły zapach migdałów. Zrobiło mu się sucho w gardle, przełknął więc ślinę i zatelefonował do Szkoły Medycznej znajdującej się trzy ulice dalej, przy czym starał się nadać swemu głosowi jak najbardziej normalne brzmienie. Poprosił o doktora Shultera, którego znał, i wkrótce go z nim połączono. Następnie zatelefonował na policję. Z kolei zadzwonił do kierownika wydziału, ale profesor Arthur Littieby, jak się okazało, wyszedł już z uczelni i nie było go od lunchu. Powiedział więc s.efoetarce Littleby’ego urzędowo, co stwierdził i co w związku z tym zrobił, oraz prosił ją, by na razie nie nadawała tym wieściom rozgłosu. Następnie przeszedhdo swojego własnego laboratorium, zamknął dopływ tleni* i otworzył reaktor, aby usunąć nagrzaną osłonę. Wstrzyma teraz tę reakcję. Nie ma ona w tej chwili żadnego znaczenia. Spojrzał na manometry wysokiej butli z tlenem, ale właściwie nic nie widział i bezskutecznie usiłował się skupić. W końcu, czując otaczającą go dokoła ciszę wypełnioną pustką, wrócił do laboratorium zmarłego studenta, spraw dził, czy drzwi są zamknięte i usiadł czekając razem ze Śmiercią. Doktor Ivan Shulter ze Szkoły Medycznej zapukał cicho do drzwi. Brade wpuścił go do środka. Oględziny zmarłego nie zabrały Shulterowi dużo czasu. - Nie żyje już od kilku godzin. Cyjanek - oznajmił; Brade pokiwał głową. - Przypuszczałem, że to cyjanek. , Shulter odgarnął z czoła siwe włosy, odsłaniając niemal całą, bardzo gładką twarz, która aż błyszczała od potu. - No cóż, ta historia narobi sporo hałasu - powiedział. - Czy pan go zna... znał? - zapytał Brade. -, Poznałem go kiedyś. Miał zwyczaj wypożyczać książki z naszej medycznej biblioteki, ale ich nie zwracał. Mu-i, siałem wysiać do niego cały sztab bibliotekarek, żeby odebrać książkę, która właśnie była mi potrzebna. A wo’bec jednej z bibliotekarek był tak niegrzeczny, że aż się popłakała. Ale ‘wydaje rni się, że teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Powiedziawszy to wyszedł. Lekarz przybyły z ekipą policyjną potwierdził rozpozna-^ nie, zapisał kilka uwag w notesie i zniknął. Zrobiono zdjęcia denata z trzech stron, a następnie doczesne szczątki Neufelda owinięto w prześcieradło i wyniesiono z poko.ji-i. Pozostał tylko krępy i przysadzisty agent w cywilu. Mig nąwszy swoją wizytówką przedstawił się jako Jack Do heny. Miał tłuste, obwisłe policzki, a w jego głosie brzmia| jakiś basowy zgrzyt. ‘ - Raif Neufeid - powiedział wymawiając te słowa st, rannie, „jak gdyby zwracał się do Brade’a o potwierdzi 10 nie. - Miał jakichś bliższych krewnych, z którymi moglibyśmy się skontaktować?. Brade spojrzał na niego w zamyśleniu. - Ma matkę. ‘ W biurze dostanie pan jej adres. - Zajmiemy się tym. A właściwie, jak to się stało? Tak po prostu, dla formalności. - Nie wiem. Znalazłem go martwego. - Czy miał jakieś kłopoty ze studiami? - Nie, dobrze mu szło. Ma pan na myśli samobójstwo”? - Czasami w tym celu używają ludzie cyjanku. - Ale po co montowałby wszystko dla przeprowadzenia doświadczenia, jeśliby miał zamiar popełnić samobójstwo? Doheny rozejrzał się z powątpiewaniem po laboratorium. - Niech mi pan powie, proszę, czy to mógł być wypadek? Te sprawy przekraczają moje kompetencje - rzekł machnąwszy krótkim, grubym kciukiem w kierunku chemikaliów. Brade odpowiedział; - Tak, to mógł być wypadek. Naturalnie. Raif prowadził cały szereg doświadczeń, w których musiał rozpuszczać octan sodu, czyli sól sodową kwasu octowego dla utworzenia mieszaniny reakcyjnej... - Niech pan zaczeka. Sól sodową jakiego kwasu? Brade przesylabizował cierpliwie nazwę kwasu, a Doheny z równą cierpliwością zapisał ją sobie w notesie. Brade ciągnął dalej: - Mieszaninę tę utrzymuje się w stanie wrzącym, a następnie w określonym momencie, po dodaniu octanu, mieszanina zakwasza się wytwarzając kwas octowy. - Czy kwas octowy jest trujący? - Niespecjalnie. Znajduje się przecież w oecie. W rzeczywistości ten kwas właśnie nadaje octowi ów specyficz 11 ny zapach. Kwas octowy ma silny zapach octu. Problem polega jednak na tym, że Raif musiał na początku użyć cyjanku sodu zamiast octanu sodu. - Jak to było możliwe? Czy są do siebie podobne? - - Niech pan zobaczy. - Brade sięgnął po buteleczki z odczynnikami cyjanku sodu i octanu sodu. Obie były z brązowego szkła i jednakowej wysokości, a na każdej widniała takiego samego koloru etykieta. Na buteleczce z cyjankiem sodu umieszczony był czerwony napis TRUCIZNA. Brade odkręcił plastykowe korki obu buteleczek i Doheny ostrożnie zajrzał do środka. - Chce pan przez to powiedzieć, że te. rzeczy zawsze stoją tak blisko siebie na półkach? - zapytał. - Tak, zawsze - odparł Brade. - Czy nie trzymacie cyjanku pod zamknięciem? - Nie. - Brade zaczynał odczuwać zmęczenie. Musiał ciągle uważać na swoje słowa, by nie powiedzieć czegoś, co okazałoby się w przyszłości nie do naprawienia. Doheny zmarszczył brwi. - Znalazł się pan w kłopotliwej sytuacji, muszę powiedzieć. Jeśli rodzina tego dzieciaka będzie zgłaszać pretensje, że zaniedbano środków ostrożności, uniwersytet musi postarać się o dobrych adwokatów, którzy by znaleźli wyjście z tej sytuacji. Brade potrząsnął przecząco głową. - Nie ma się czym martwić. Połowa odczynników, no, chemikaliów, które pan ,; tu widzi na półkach, jest trująca. Chemicy wiedzą o tym; i są ostrożni. Pan przecież wie, że pana rewolwer jest na- • bity, prawda ?A jednak nie strzela pan do siebie. - Być może stanowi to jakieś wytłumaczenie, jeśli chodzi o chemików, ale nie, gdy w grę wchodzi student, czyż nie mam racji? 12 - Raif nie był studentem. Miał stopień naukowy, ukończył studia już ze cztery lata temu. Cały czas pracował nad ?swoim dyplomem. Posiadał wszelkie kwalifikacje do prowadzenia prac badawczych bez nadzoru. Wszyscy doktoranci prowadzą doświadczenia samodzielnie. Często nawet pomagają w prowadzeniu laboratoriów dla studentów. - Czy pracował tu zupełnie sam? - Nie, właściwie nie. Przydzielamy z reguły po dwóch doktorantów do jednego laboratorium. Aktualnie dzielił je z Raifem Gregory Simpsonem. - Czy dzisiaj też byli obydwaj? - Nie. W czwartki Simpson ma bardzo dużo zajęć ze studentami. W czwartki w ogóle tu nie przychodzi. W każdym bądź razie nie przychodzi do tego laboratorium. - A więc Raif Neufeid był tu zupełnie sam? - Tak. - Miał opinię dobrego studenta? - zapytał Doheny. - Bardzo dobrego. - Jak więc do tego doszło, że popełnił błąd? Chodzi mi o to, że gdyby użył cyjanku, dostrzegłby brak zapachu octu i natychmiast by stąd uciekł, prawda? Twarz agenta policji była równie okrągła i dobroduszna jak.przed chwilą, wyraz twarzy zupełnie naturalny, ale Brade zmarszczył brwi w zamyśleniu. Odezwał się w końcu: - Brak zapachu octu mógł być właśnie tym elementem, który w rezultacie okazał się tak fatalny. Gdy podziałamy kwasem na cyjanek-sodu, wytworzy się cyjanowodór. Gaz ten w temperaturze wrzenia wody wydostaje się na zewnątrz wraz z parą wodną i jest niezwykle silnie trujący. - Czy właśnie ten gaz jest stosowany w zachodnich stanach do egzekucji? - zagadnął Doheny. 13 - Tak jest. Dla wytworzenia tego gazu działają kwasem na cyjanek. Raif pracował pod wyciągiem z wbudowanym wentylatorem, który z reguły usuwa większość oparów, ale mimo to wyczułby zapach octu, gdyby ten zapach tam był. Jednali tym razem nie poczuł go i pewnie pomyślał, że coś jest nie tak, jak być powinno. Sam pan zresztą tak powiedział. - Aha. - Lecz zamiast uciekać jak najszybciej, prawdopodobnie w pierwszym odruchu schylił się niżej i mocniej pociągnął nosem. Żaden chemik nie powinien wąchać oparów, jeśli nie wie na pewno, co wącha, i jeśli nie zachowa odpowiednich środków ostrożności, by jak najmniej oddychać nosem. Wyobrażam sobie jednak, że Raif zapomniał o tym, zdziwiony przebiegiem doświadczenia. - Sądzi więc pan, że doszukując się zapachu octu pochylił się niżej i wciągnął ten trujący gaz w płuca? - Myślę, że tak właśnie musiało się stać. Miał głowę głęboko pod wyciągiem, gdy go znalazłem. - I śmierć nastąpiła raptownie. - Mniej więcej. - Ale, ale, proszę mi powiedzieć, panie doktorze, czy tu można zapalić, czy też cały budynek wyleci w „powietrze jak składnica prochu? - W tej chwili nie ma niebezpieczeństwa. Doheny zapalił cygaro z wyrazem prawdziwego zadowolenia i powiedział: - Uporządkujmy to sobie teraz, panie doktorze. A więc mamy chłopca, który chce użyć o-c-tanu sodu (już wymawiam to jak zawodowy chemik), lecz tego nie robi. Sięga tam na tę półkę i bierze z niej niewłaściwą butelkę, o tak... mniej więcej tak. Doheny ostrożnie zdjął z półki buteleczkę z cyjan idem. - Przynosi ją tutaj i dodaje trochę proszku. Jak 3n to robi? Wysypuje go tak, po prostu? - Wyjmuje trochę tego proszku za pomocą szpatułki, •nałego, płaskiego, metalowego ostrza, i waży w niewielkim pojemniku. - No dobrze, coś tam z tym robi - to mówiąc przesunął butelkę z odczynnikiem i postawił na biurku niedaleko wyciągu. Popatrzył na butelkę, a następnie na Brade’a. - Tak to było? - Przypuszczam, że tak - odpowiedział Brade. - Pasuje to do tego, co stwierdził pan po wejściu do laboratorium. Ale nie zauważył pan nic szczególnego w sytuacji, jaką pan tutaj zastał? Brade’owi wydało się, że oczy detektywa zabłysły przebiegłością (doszedł do wniosku, że to napięcie nerwowe wyostrza jego wyobraźnię), ale zaprzeczył tylko głową i odparł: - Nie, a pan? Doheny wzruszył ramionami, podrapał się po przerzedzających się już włosach i rzekł: - W zasadzie wypadki zdarzają się wszędzie, a zwłaszcza w takich miejscach jak to, gdzie się wprost o nie napraszacie..- Zamknął mały notes, w którym coś zapisywał, i schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Gdybyśmy potrzebowali wyjaśnić Jeszcze niektóre rzeczy, będziemy mogli zawsze się z panem skontaktować, panie doktorze, prawda? - Oczywiście. - To by było wszystko. A jeśli zechce pan przyjąć radę od człowieka z zewnątrz, od laika, jak się to mówi, to niech pan trzyma cyjanek pod zamknięciem. - Wezmę to pod uwagę - odparł Brade dyplomatycznie. - Aha, i jeszcze.jedna sprawa. Raif miał klucz do 15 tego laboratorium. Czy można by go dostać z powrotem, jeśli nie jest panom potrzebny? - Oczywiście. No, niech pan uważa na siebie, panie doktorze. Niech pan uważa też na te etykietki na butelkach i proszę ich nie pomieszać. - Postaram się - odparł Brade. Teraz Brade mógł znów zostać sam w laboratorium, wpatrywać się we własną twarz w soczewkach okularów i w twarz Śmierci czającą się zewsząd w tym pokoju. Pomyślał o żonie. Doris z pewnością się zamartwia. Spodziewała się go dzisiaj w domu wcześnie, ponieważ Kap Anson miał przyjść o piątej po południu. (O, mój Boże, punktualny zawsze Kap na pewno się obrazi i nie omieszka zrobić jakiejś złośliwej uwagi, rozmyślał z zakłopotaniem Brade. Z pewnością potraktuje to\iako lekceważenie jego drogocennego rękopisu. A cóż on mógł w takiej sytuacji poradzić?) Brade spojrzał na zegarek. Prawie siódma, a on ,tu jeszcze siedzi. A do tego musi przecież zrobić tyle rzeczy przed wyjściem. Zaciągnął brudne weneckie zasłony i zapalił górne jarzeniówki. Wieczorowe kursy dla pracujących jeszcze się nie zaczęły i budynek był całkowicie pusty. Grupka studen-: tów i kilku przechodniów, którzy się zgromadzili w zwiąż-; ku z przybyciem policji, rozeszła się już po odjeździe wozów policyjnych. Był wdzięczny za to, za tę odrobinę samotności. Miał pracę, którą musiał szybko wykonać, i bardzo mu był potrzebny spokój. Rozdział 2 Długo jechał do domu, chociaż nie chodziło tu o czas odmierzany wskazówkami zegara. Ciemność, do której jeszcze nie przywykł, nadawała otoczeniu dziwny, lodowaty wygląd. Inaczej też wyglądał ruch uliczny. Wielobarwne odbłyski różnorakich świateł, odbijające się w rzece, nadawały wszystkiemu nierealny wygląd. Wszystko zresztą było tak samo nierealne jak jego życie - rozmyślał Brade. Całe jego życie to tylko ustawiczna ucieczka, nic więcej, Cztery lata w coll.ege’u w okresie kryzysu przetrwał jakoś dzięki zapomogom z funduszu Nowojorskiej Akademii Nauk. W owych czasach, pomyślał z goryczą, pomoc ze strony rządu miała posmak jałmużny. Dzisiaj studenci potrzebujący pieniędzy, przynajmniej w dziedzinie nauk fizycznych, mają możność, nie tracąc przy tym twarzy, wybrać sobie spośród licznych stypendiów, przyznawanych na prowadzenie prac badawczych, takie, które im’ najbardziej odpowiada. Mogą nawet, z wyrazem pogardy na twarzy, przerzucać się od jednego profesora do drugiego wybierając sobie tego, który im najbardziej odpowiada, i nie [..ukrywając przy tym poczucia swojej wartości. Później, po tych czterech latach, mimo wspaniałej opinii oraz rektorskiego błogosławieństwa, wygłoszonego przytłumionym basem, Brade nie opuścił obrosłych blusz 17 2 - Powiew śmierci czem murów uczelni, by „stanąć twarzą w twarz z życiem”, lecz po prostu przechodził z jednego uniwersytetu do innego, zmieniając w ten sposób tylko miejsce swego schronienia. Wspinał się stopień za stopniem, nie przeskakując żadnego. Najpierw dyplom ukończenia studiów i doktorat u Kapa Ansona, później stanowisko asystenta na wydziale, w końcu został adiunktem. Żaden z tych etapów wspinaczki nie był jego „Życiem”. Poradził sobie -na rondzie z dziecinną łatwością, jak ktoś, kto wiele razy przemierzał tę trasę. Od tak dawna już prowadził auto, że zdawało się, iż samo jedzie i czując w pobliżu garaż, mknie do domu. Uniwersytet był częścią jego życia w takim samym sensie, jak wir jest częścią strumienia. Studenci stanowili główny prąd rzeki, przypływali z odległych strug i rzeczułek dzieciństwa, mijali go, by następnie porzucić i przyłączyć się do innej rzeki, płynącej dalej, na terenach, których Brade dotąd jeszcze nie zbadał. Zawsze pozostawał w tyle, w niezmiennym akademickim wirze. Tymczasem studenci stawali się coraz młodsi. W pierwszych latach pracy na uniwersytecie, w czasie asystentury, byli niemal jego rówieśnikami. Szacowność jego stanowiska nawet go krępowała. Teraz już (Ileż to lat minęło? Mój Boże, siedemnaście!) nie musi.zabiegać o godny wy~ giąd. Studenci dostrzegają to w rysach jego twarzy, w poznaczonych żyłami dłoniach. Byli dla niego uprzejmi i nawet zwracali się do niego per panie profesorze. Składali daninę człowiekowi, który się zestarzał w krainie wiecznej młodości. Jednakże nawet w tym wirze uniwersyteckiego życia w jakiś sztuczny i powierzchowny sposób można było na t8 dać pewnym wartościom większe lub mniejsze znaczenie. Na przykład, przed Brade’em istniała zaczarowana linia graniczna. Przebiegała ona między stanowiskiem adiunkta, które Brade piastował już od jedenastu lat, a następnym w hierarchii stanowiskiem docenta. Awansu na docenta pozbawiano Brade’a wyraźnie przez ostatnie co najmniej l-trzy lata. | Nacisnął gaz i samochód ruszył natychmiast, gdy tylko [pojawiło się zielone światło. l’ Magiczne słowa ,,dożywotni etat” oraz ,,zabezpieczenie • na starość” stanowiły ową linię graniczną. Po tej stronie linii był tylko adiunktem i mógł być usunięty z pracy z byle jakiego powodu albo i bez powodu. Wystarczyło tylko, aby jego kontrakt nie został odnowiony. Po tamtej stronie linii, jako docent, mógł zostać ustmięty tylko z ważnej przyczyny, a niewiele rzeczy stanowiłoby taką przyczynę. Byłby wtedy zabezpieczony do końca życia. Teraz, po tym, co się stało z jednym z jego studentów linia graniczna z pewnością oddali się jeszcze bardziej, tak że nawet nie będzie mógł marzyć o je] przekroczeniu. Zacisnął wargi i skierował wóz w ulicę, przy której mieszkał. W dali dostrzegał już światła swego domu poprzecinane gałęziami jaworów rosnących na frontowym dziedzińcu. Doris, oczywiście, będzie najbardziej zainteresowana sprawą jego awansu. Już prawie słyszał siebie, jak jej tłumaczy, że nie mogą go obarczyć odpowiedzialnością za to, co się stało. Czy jednak rzeczywiście nie. mogą? - zastanawiał się Brade. 38 Doris otworzyła mu drzwi. Gdy wjeżdżał przed garaż, poruszyły się zasłony w oknie salonu. Brade wiedział więc, że go wypatrywała. Z poczuciem winy uświadomił sobie, że powinien był zadzwonić do domu. Oczywiście, czasami się spóźniał i nie było w tym nic dramatycznego, a jednak... W gruncie rzeczy starał się (tym razem całkiem świadomie) uniknąć rozmowy z żoną. Bo co miał jej teraz powiedzieć? Przeprosić za to, że nie zadzwonił? A może zacząć szybko mówić na zupełnie inny temat? O czym? Zapytać o Ansona? Czuł się podobnie jak wtedy, gdy w lodowatym nastroju wracali do domu ze spotkania studentów i profesorów wydziału, na którym zbyt wyraźnie zwracał uwagę na młodą żonę jednego ze studentów. Wtedy to, jak sobie przypominał, zaraz po wejściu do domu wykrzyknął desperacko: - A, do ^iabła, napijmy się czegoś! To poskutkowało. Nie usłyszał na ten temat jednego słowa, ani tego wieczoru, ani następnego ranka, nigdy, A może i teraz zastosować ten sam sposób? - zastanawiał się. Rozważania te jednak okazały się zbędne. Doris odsunęła się na bok, tak aby mógł wejść do mieszkania, i natychmiast powiedziała: - Wiem już o wszystkim. Jakież to straszne! Była niemal tego wzrostu co on. tylko włosy miała ciemniejsze. Twarzy jej jeszcze nie pokryły delikatne zmarszczki, tak jak jego, choć oboje wkroczyli już w wiek średni. Kąciki oczu i ust miała tak samo gładkie jak wtedy, gdy obydwoje chodzili do collęge’u. Natomiast dostrzegało się u niej lekkie, łecz wyraźne zaostrzenie rysów twarzy, jak gdyby miękka powłoka skóry została jakoś mocniej naciągnięta. Brade przyjrzał się jej uważnie, jakby patrzył na nią po raz pierwszy. - Wiesz o tym? Skąd? Nie mów mi tylko, że z... telewizji. - Czuł się głupio, nawet gdy ją wypytywał. Zamknęła za nim drzwi i powiedziała: - Sekretarka dzwoniła. - Jean Makris? - Tak. Powiedziała mi, co się stało. Ze Neufeid nie żyje. Mówiła, że prawdopodobnie przyjdziesz później niż zwykle i że chyba nie będziesz miał ochoty na jedzenie. Starała się jak gdyby mnie uprzedzić, żebym odniosła się do ciebie łagodnie i ze zrozumieniem. Czyżby jej ktoś powiedział, że są ze mną kłopoty w tym względzie? Brade potrząsnął przecząco głową i rzekł z ironią w głosie: - No cóż, Doris. Ona po prostu taka jest. Opadł na fotel w salonie. Marynarkę przerzucił przez poręcz fotela, tak że rękaw dotykał podłogi. Zazwyczaj był niezwykle dokładny w drobnostkach. (Objawy nerwicy, które chętnie przypisywał prowadzonym przez siebie badaniom chemicznym, a które Dorłs przypisywała skutkom despotyzmu jego matki.) - Czy Wirginia już poszła spać? - zapytał. - O, tak. - Nie wie jeszcze o tym, co się stało, prawda? - Jeszcze nie. Wzięła marynarkę i wyszła do przedpokoju, żeby powiesić ją w szafie. Po chwili dobiegł go jej lekko przytłumiony głos: - Czy masz ochotę, Louis? -- Na co? , „ - Czy masz ochotę coś zjeść? 21 - Ależ skąd. Nawet nie mogę o tym pomyśleć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Wobec tego czegoś się napig. - To już nie miało formy pytania. Brade, który raczej rzadko pil, nawet się nie sprzeciwił tej propozycji. (Nagle ogarnął go żal, że Wirginia tak wcześnie poszła do łóżka. W jej obecności poczułby się trochę normalniej.) Doris krzątała się w salonie, przy wbudowanym w ścianę barku, gdzie przechowywali mizerne resztki alkoholu. Brade obserwował ją rozmyślając. Dlaczego tak wiele różnych spraw tak źle się układa? Od dnia ich ślubu świat stoi w obliczu wojny atomowej. Przez całe. dzieciństwo rodzina jego walczyła z kryzysem. Czyżby całe życie przepędził na rumowisku nie zdając sobie z tego sprawy, ponieważ niczego lepszego w ogóle nie zaznał? Doris poszła na chwilę do kuchni po lód i wodę sodową, ale zaraz wróciła niosąc szklanki z cocktailem. Usiadła na małym podnóżku przy fotelu i wpatrywała się w męża szeroko rozwartymi oczyma. (Tak, w tej pozie wygląda chyba najlepiej - pomyślał Brade.) - Jak to się właściwie stało? - zapytała. - Podobno jakiś wypadek. Brade jednym haustem wypił połowę cocktailu. Odchrząknął, ale poczuł się lepiej. - Widocznie użył cyjanku sodu tam, gdzie powinien był wziąć octan sodu. Nie zamierzał wyjaśniać jej tego dokładnie. Wprawdzie nie była chemikiem, ale będąc tak długo „towarzyszką jego życia, z pewnością zdołała przyswoić sobie niektóre terminy chemiczne. -‘ - Ojej! - zawołała, a kwadrat’o^y zarys jej brody zaznaczył się wyraźnie na tle stojącej w, tyle lampy. - To 22 lardzo źle, Louis, ale myślę, że (na tobie nie spoczywa od iowiedzialność za to, prawda? Brade wbił wzrok w szklankę. - Nie, oczywiście, że lie - odparł, a po chwili zapytał: - A co Kap powiedział, ‘gdy przyszedł i mnie nie zastał? Był chyba wściekły. Doris machnęła ręką, żeby się o niego nie martwił. - Nawet go nie widziałam - powiedziała. - Rozmawiał z Wirginią przed domem - Był tak wściekły na mnie, że już nie wchodził do środka, co? - Nie przejmuj się teraz Kapem. A co na to powiedział profesor Littieby? „””. - Nic, kochanie. Nie było go. - No cóż, jego milczenie na pewno nie potrwa długo. ‘Jeśli nie będzie innej okazji, to zobaczymy się przecież v; sobotę wieczorem. Czoło Brade’a pokryło się zmarszczkami. Nie patrząc na nią zapytał: - Czy myślisz, Doris, że powinniśmy pójść na to przyjęcie? - Oczywiście. Będzie tak samo, jak co roku. O, mój Boże, Louis, to bardzo przykre, co się zdarzyło, ale chyba z tego powodu nie będziemy chodzić w żałobie? - Po chwili dodała: - Ostatecznie ten chłopak sprawiał wszyiStkim tylko same kłopoty. - Co ty mówisz, Doris... - Otto Ranke powiedział ci to samo, gdy Raif prze izedł do ciebie. - Nie sądzę, żeby P.anke mógł przewidzieć coś takiego, pak to, co się stało - rzekł Brade spokojnie. Ranke był pierwszym opiekunem naukowym, którego lalf Neufeid sam sobie wybrał. Zazwyczaj wybór w tym;akresie należał do studenta. Rozmawiał z różnymi profe 23 sorami na wydziale i wybierał tego, którego zakres badań wydawał mu się najbardziej interesujący. Bądź tego, który dysponował najpokaźniejszą listą różnych dotacji i stypendiów rządowych. I Neufeid wybrał właśnie Ranke’ego. Gorzej jednak nie mógł trafić. Zazwyczaj profesor opiekował się studentem, którego przyjął, i choć później mógł tego żałować, czuł się zobowiązany doprowadzić swego podopiecznego do doktoratu. Jednak profesor Otto Ranke ani trochę nie czuł się związany tego rodzaju zobowiązaniami. Gdy student okazywał się w jego mniemaniu niezadowalający, wyrzucał młokosa od siebie z wielkim krzykiem. Był na wydziale wybitnym specjalistą od chemii fizycznej; niski, tęgawy, z kępkami białych włosów nad uszami i różowym karkiem - posiadał liczne tytuły i nagrody, a także był jednym z najpewniejszych kandydatów wydziału do Nagrody Nobla. Jego humory i rąbanie prosto z mostu były już przysłowiowe, chociaż Brade miał wrażenie, że te ataki gniewu nie są aż tak spontaniczne. Ostatecznie nietrudno uznać,.że ktoś ma temperament geniusza, zwłaszcza wtedy, gdy ma się leciutkie podejrzenie, że w rzeczywistości jest trochę inaczej. W każdym razie Neufeid, który także miewał humory i wtedy nie liczył się z nastrojami nawet najważniejszych osób wydziału, w ciągu miesiąca rozstał się z profesorem Ranke’em. Ni stąd, ni zowąd zwrócił się do Brade’a proponując mu przejęcie nad nim opieki naukowej. Brade dla formalności zagadnął Ranke’ego o młodzieńca, ale usłyszał tylko pełne oburzenia słowa: - Ten chłopak 24 jest okropny. Nie można z nim w ogóle pracować. Wszędzie sprowadza kłopoty. Brade uśmiechnął się i powiedział: --Wiesz przecież, Otto, że z tobą też niełatwo jest pracować. - To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł gwałtownie Ranke, - Pobił się z Augustem Winfieldem. Dosłownie doszło mięazy nimi do walki na pięści. - A o co mu poszło? - O jakieś głupstwo. Winfieid wziął zlewkę, którą Neufeid dopiero c J umył. Nigdy dotychczas nie miałem żadnych kłopotów z Winfieldem, który jest naprawdę obiecującym chłopakiem. Nie mam też zamiaru dopuścić do tego, żeby jakiś psychopata rozbijał mi grupę. Jeśli go przyjmiesz do siebie, Louis, będziesz miał z jego powodu wiele kłopotu. Brade jednak zlekceważył tę przestrogę. Na pewien czas umieścił chłopaka w laboratorium przy sobie, traktował go łagodnie, na dystans, i jakoś to szło. Zdawał sobie sprawę z opinii, jaką mu wyrobiło przyjęcie takiego trudnego studenta, którego inni profesorowie starali się unikać, a nawet czuł coś w rodzaju dumy. Czasami zdarzało mu się zapominać, że to przecież z powodu braku dotacji i stypendiów napływali do niego ci dziwaczni studenci. A jednak, niektórzy z jego studentów okazali się naukowcami pierwszej klasy, dowodząc w ten sposób, iż trudy związane z ich wykształceniem nie były daremne.. James Spencer, jeden z najlepszych studentów Brade’a, pracował w Zakładach Chemicznych Manninga i bardzo dobrze się tam spisywał, znacznie lepiej niż większość układnych, pięknie przystrzyżonych linoskoczków Ranke’ego, Neufeid, choć z początku nie robił widocznych postępów, 25 potem zaczął zdradzać wyraźne ©znaki talentu. Ostatnie wyniki jego doświadczeń były zadziwiające i dodały otuchy tym, którzy już zaczynali w niego wątpić. Wszystko wskazywało na to, że w ciągu pół roku mógł pod opieką Brade’a przygotować w pełni zadowalającą dysertację. Rozmyślania te rozwiały się nagle, gdy Doris wspomniała o Ranke’em. Z dysertacji pozostał w końcu jedynie cyjanek. Kontynuując swą myśl Brade odezwał się: - W pewnym sensie powinienem przywdziać żałobę. Raif Neufeid był genialnym matematykiem, znacznie lepszym, niż ja bym mógł o sobie marzyć. Mogliśmy wspólnie opracować taki artykuł, który by z miejsca zamieścili w Journal of Chemical Physic, z takim- ładunkiem, matematycznym, że Littieby dostałby zamętu w głowie. - Postaraj się o kogoś, kto by wykończył jego pracę—doradziła Doris. - Mógłbym nakłonić tego nowego studenta, Simpsona, żeby przeszedł u Ranke’eg.o kurs z kinetyki i dokończył pracę Neufelda, ale ^lie wiem, czy da- sobie radę. Z drugiej strony, dodanie kilku końcowych uwag. do pracy wykonanej przez kogoś innego, nie zapewni Simpsonowi doktoratu, a ja właśnie mam obowiązek do tego go doprowadzić. - Masz również obowiązki względem siebie, Louis, a także wobec swojej rodziny. Nie zapominaj o tym. Brade zawirował kilkoma kroplami płynu, które jeszcze pozostały w szklance. Jak jej to wytłumaczyć? Rozważania te odłożyli na później, gdyż dobiegły ich odgłosy bosych nóg po dywanie na piętrze. Rozległ się głos dziewczęcy: - Tatusiu, już wróciłeś? Tatusiu? Doris zdecydowanie podeszła do schodów wiodących 26 |””na górę i z ‘tłumionym gniewem zawołała: - Wirginia... |1 Ale Brade nie pozwolił jej dokończyć. - Daj mi z ‘nią ^porozmawiać. l - Kap Anson przyniósł kilka rozdziałów swojej pracy, |żeby ci przekazała. To wszystko, co ma do.powiedzenia - („oznajmiła Doris.—Porozmawiam z nią trochę. - Wszedł po schodach na górę i zapytał: --Co się stało, Wirginio? Przykucnął i przytulił ją do siebie. Za rok skończy dwanaście lat. - Wydawało mi się, że słyszałam, jak przyjechałeś. I nie przyszedłeś do mnie na górę, żeby powiedzieć dobranoc. Mama kazała mi iść spać zaraz po kolacji, ale chciaj, łam jeszcze cię zobaczyć7- powiedziała Wirginia. - Bardzo się z tego cieszę, Wirginio. - I mam ci coś przekazać. - Za kilka lat Wirginia będzie tak wysoka jak jej matka. Odziedziczyła po matce gładkie, ciemne włosy i szeroko rozmieszczone ciemne | oczy. Cerę jednak miała jasną, taką jak ojciec. ^ - Kap Anson podszedł do mnie, gdy bawiłam się przed l. domem i... - zaczęła Wirginia. ? - Punktualnie o piątej. - (Na twarzy Brade’a ukazał „się łagodny uśmiech. Snął dobrze graniczącą z obsesją punktualność starego profesora i znów poczuł się zawstydzony, że tak go zawiódł. To, mimo wszystko, nie była jego wina. Absolutnie się do niej nie poczuwał.) - Aha - powiedziała Wirginia - dał mi kopertę i -powiedział, żeby ci ją oddać, jak tylko wrócisz. - Czy był bardzo zły? Jak ci się wydaje? - Był jakiś sztywny. Ani się nie uśmiechał, ani nic. - A masz tę kopertę? - Zaraz przyniosę. - Pobiegła do swego pokoju i po 27 ,” _- To ta ko, _, upchaną kopertą. chwili wróciła z dużą, wy? ^^ ^ ^ ^Bardzo ci d.^^ ^^S. •^^^^S-^10^ o nrzegubie lewej i. cnrawach? plaster na P”68 ,ać o swoich ^””^ ^mkni] ^e z mamusią rozm ^ , ei spać, dlatego _ Tak, nie chcę P^esz ^ ^ ^w^ drzwi- • i „P czując delikatne ch^upn^e Ale Wirginia podniósł się, czu]4 ^^ Ansona. cie , wetknął pod P^ r^ ^ , dziwnymb1 na uniwernadal wpatrywała się w ^ ^^ y^ty na kawości w oczach, o czym rozsytecie, tatusiu? ^y słyszała, o czy ^^oc^^0^^ ^ wrażenie ^dnocze^ P”^^ , ,^cy7 ^’^^^--r^^ • coS^^t2:^^^-^0”,eeo P”!1”)”- sl•’t.,. „””h”Syk.i. szybko’ ^, ^ ^w, -twto^ Wirginia wt°-‘l^°po^^edl • „””””a8””1 • lone i doP1”0 w,^- k”ykn(„l..”””o”””to. Nie * wwm^^^0 ^ w ^SW „ zs,:ed e”n:u ^ „( - ^^r^S^” 81? czeeoś miało seiiB nqt”okoic. Jezen „ ctarsi raczej ^^^ow winę za to pono^ a^^ ^^t-, ^ss?^^^”””501” 28 co się stało. Niech pozna prawdę - pomyślał z wściekłością. Spojrzał jej w oczy i powiedział: - Prawdziwy kłopot, Doris, polega na tym, że śmierć Rałfa Neufelda to nie był wypadek. Była wyraźnie oszołomiona. - Chcesz przez to powiedzieć, że zrobił to celowo? Zabił się sam? - Nie. Po cóż by w takim razie miał ustawiać całą aparaturę? Chcę przez to powiedzieć, że został zabity przez kogoś innego. Został zamordowany. Rozdział 3 Doris spojrzała na męża i parsknęła gniewnie mówiąc: - Ależ ty jesteś szalony, Louis... - Jego słowa zupełnie ją zaszokowały, a oczy rozszerzyły się z przerażenia. - Czy była policja? Czy to oni tak powiedzieli? - Oczywiście, że policja zaraz przyjechała. Przecież lo nie była naturalna śmierć. Ale nie, nic takiego nie powiedzieli.. Sądzą, że to był wypadek. - Wobec tego zostaw im tę sprawę. Nie sądzisz, że tak będzie lepiej? - Ale oni za mało się na tym znają, Doris. Nie są przecież chemikami. - A co to ma do rzeczy? Brade wyłączył stojącą”óbok lampę. W głowie mu huczało, a światło raziło w oczy. W pokoju zapanował.teraz lekki zmrok, rozjaśniony tylko jarzeniówkami z kuchni, i tak czuł się lepiej. - Octan sodu - powiedział - i cyjanek sodu były „w takich samych butelkach i Raif mógł chwycić nie tę, co trzeba, i nawet tego nie zauważyć. To jest całkiem możliwe. Ale mimo wszystko nie mogę uwierzyć, zęby był aż tak roztargniony. - Czemu nie? - Gdybyś była chemikiem, tobyś wiedziała. Dla detektywa, zajmującego się tą sprawą, obydwa odczynniki 30 były równie białe i krystaliczne, i to mu wystarczyło. Ale to nie wszystko i Bóg mi świadkiem, że poza obejrzeniem chemikaliów, do niczego więcej go nie zachęcałem. Te dwie substancje różnią się między sobą. Inaczej przylegają do szkła butelki. Octan sodu absorbuje znacznie więcej wilgoci z powietrza niż cyjanek, a więc jego kryształki szybciej zlepiają się ze sobą tworząc grudki. Chemik taki jak Raif wyjmując szpatułką zamiast octanu cyjanek od razu zorientowałby się, że coś nie jest w porządku, nawet gdyby nagle oślepł. Doris-siedziała w mroku na kanapie niby jakiś nieruchomy złowróżbny kształt. Jej ręce rysowały się białą plamą na ciemnym tle sukni. - Czy mówiłeś już komuś o tym? - zapytała. - Nie. - Wcale bym się nie zdziwiła, gdybyś już to rozgadał. Chwilami jesteś dziwny, a tym razem szczególnie. Chyba oszalałeś. - Dlaczego tak uważasz? - Pomyśl tylko, Littieby dopiero co obiecał ci, że w tym roku- dostaniesz docenturę. Sam to mówiłeś. - Niezupełnie tak powiedziałem, kochanie. Mówiłem, że stwierdził, iż jedenaście lat czekania to już wystarczy. Mogło to równie dobrze oznaczać, że zamierza poprosić mnie o rezygnację z zajmowanego stanowiska... albo wylać mnie z pracy, jak to Wirginia powiedziała. Ona myślała, że mnie już wylali. - Słyszałam. - Doris przyjęła to ze stoickim spokojem. - Skąd przyszła jej taka myśl do głowy? - Chyba słyszała, -jak rozmawialiśmy o tych sprawach. Nie jest przecież głucha, a przy tym dostatecznie duża, żeby rozumieć, co słyszy. 31 - Myślisz, że słusznie czynimy, pozbawiając ją poczucia bezpieczeństwa? - Nie gorsze to niż wpajanie w nią poczucia fałszywego bezpieczeństwa. Ale nie schodźmy z tematu, Louis. Musisz dostać ten etat. Głos Brade’a zadrżał łekko, ale zachował swe niskie brzmienie: - Tematem jest morderstwo, Doris.—Nie. Najważniejszym tematem jest twoja pozycja. Teraz, kiedy jeden z twoich studentów został otruty, Littieby gotów wykorzystać to jako powód dla wstrzymania awansu. A jeśli w dodatku będziesz-rozpowiadał o morderstwie i wybuchnie skandal, z pewnością przypieczętujesz swoją sprawę. - Nie mam wcale zamiaru... - zaczął Brade. - Wiem, masz zamiar być dyskretny,, ale wkrótce dojdziesz do wniosku, że twoim obowiązkiem jest zrobić jakąś bzdurę. Twoim obowiązkiem wobec uczelni lub społeczeństwa. Twoim cholernym obowiązkiem wobec wszystkich z wyjątkiem twojej rodziny. - Sądzę, Dons, że nie przemyślałaś tej sprawy do końca - odparł Brade. To, czego sobie najbardziej nie życzył dzisiejszego wieczora, to właśnie kazania. - Jeżeli na te. renie uczelni popełniono morderstwo, nie mogę tego ignorować. Laboratorium chemiczne jest ostatnim miejscem pod słońcem, gdzie można by pozostawić, mordercę na wolności. Podsunięcie cyjanku jest zaledwie jednym z wielu sposobów zabicia człowieka, a jeśli przyjdzie mu ochota jeszcze raz to zrobić, ma do wyboru setki, tysiące innych sposobów.. Nie uchronisz się przed wszystkimi, nawet gdybyś została uprzedzona o grożącym ci niebezpieczeństwie. Czy spełniając obowiązek wobec rodziny mam wystawiać siebie jako kandydata na następną ofiarę? 32 - Dlaczego właśnie ty, u Boga Ojca?: - A dlaczego kto inny? Dlaczego Raif? Dlaczego nie ja właśnie mam być następną ofiarą? „ - Ojej, zapal światło! - W końcu zrobiła to sama ze zniecierpliwieniem. - Jesteś potwornie irytujący. Co za morderstwo? Ten twój uczeń, idiota, wziął przez nieuwagę cyjanek zamiast czegoś innego. Takie są fakty, i nie myśl, że przez twoje gadanie cokolwiek się zmieni. Był po prostu roztargniony i nie zauważył, co robi. Bardzo łatwo jest powiedzieć, że żaden chemik nie pomyli cyjanku z octanem, ale w ten sposób zakłada się, że chemik jest doskonałą maszyną, a nie człowiekiem. Każdy chemik może mieć chwile, kiedy jest nieuważny, zamyślony, śpiący, zdenerwowany lub zajęty swymi kłopotami. Może w takich chwilach popełnić dziesiątki błędów, nawet zupełnie śmiesznych. No cóż, tak na pewno było z Raifem. Brade potrząsnął przecząco głową. Światło drażniło go, ale nie ruszył się, żeby je znów zgasić. - To nie tylko o to chodzi - powiedział. - Istnieją jeszcze dowody rzeczowe. - Mówił powoli, świadomie dobierając słów, by mieć pewność, że go dobrze rozumie. - Raif był niezwykle dokładny i zawsze przygotowywał sobie wcześniej składniki do przeprowadzanej reakcji, żeby nie musiał przerywać doświadczenia i szukać brakującego składnika. Był w pracy bardzo skrupulatny. Na przykład do ostatniego doświadczenia odważył sobie po dwa gramy octanu sodu do każdej z dziesięciu erlenmejerek; miały mu one wystarczyć do przeprowadzenia całej serii doświadczeń. - Gdy detektyw wyszedł, zajrzałem do szafki Rałfa i znalazłem jeszcze siedem erlenmejerek. Zawartość ich przypominała octan sodu, ale sprawdziłem działając roztworem azotanu srebra, ponieważ stwierdzenie tak na oko 3 - Powiew śmierci Ś3 mogło być zawodne. Gdyby te koibki zawierały bodaj odrobinę cyjanku, już przy zetknięciu z pierwszą kroplą roztworu azotanu pojawiłby się biały osad cyjanku srebra. Jednak żaden osad się nie wytrącił. - Później znalazłem kolbę, w której Rałf przeprowadzał swoje ostatnie doświadczenie. Stała pod wyciągiem, tuż za aparaturą reakcyjną. Nie była do końca opróżniona. Zresztą nie musiała być, ponieważ ilość dodawanego octanu nie wpływa decydująco na szybkość zachodzącej reakcji. Do ścianek tej kolby przylepionych było kilka drobnych kryształków. Gdy je rozpuściłem i dodałem azotanu srebra, wytrącił się osad cyjanku srebra. - Oczywiście, ten proszek mógł być zwykłą solą kuchenną, chlorkiem sodu lub jakąś” pokrewną substancją. Chlorek srebra również pojawiłby się w. formie białego osadu, ale ponownie by się nie rozpuścił, gdybyśmy zawirowali probówką. Natomiast cyjanek srebra rozpuściłbysię i osad w kolbie, którą znalazłem pod wyciągiem, też się ponownie rozpuścił. Całe szczęście, że Doheny uznał, iż dotarł już do sedna sprawy, i nie.rozpoczął bardziej szczegółowych dociekań. - Doheny? - zapytała ostro Doris. - Kto to taki? - Detektyw. 9 - Aha. Wobec tego, może pozwolisz, że zapytam, co właściwie oznacza to całe bajdurzenie o erlenme j erkach i azotanie srebra? - Posłuchaj, kochanie, przecież to powinno być oczywiste dla ciebie. Rałf przygotował najpierw serię dziesięciu kolb’z octanem sodu. Całą serię przygotował w tym samym czasie. Zużył dwie z nich, jedną wczoraj i jedną przedwczoraj, i nic mu się nie stało. Dopiero ta trzecia go 34 zabiła. Siedem pozostałych również okazało się nieszkodliwymi. - Jeśli więc Rałf pomylił cyjanek sodu z octanem sodu - powiedzmy, że był rozdrażniony z jakiegoś powodu, załamany nerwowo albo że nie wiedział, co robi - wówczas nasypałby cyjanku do wszystkich dziesięciu kolb. Natomiast nie napełniłby jednej z nich cyjankiem, a później, jak tuman, nie wróciłby do półki po octan, żeby napełnić nim pozostałe kolby. Niemożliwe jest również, żeby napełnił dziewięć octanem i nagle, zupełnie przypadkowo, wrócił do półki po cyjanek, żeby nasypać go do dziesiątej kolby. Doris zmarszczyła brwi w zamyśleniu. - Mógł najpierw nasypać cyjanku do jednej z kolb i wtedy dopiero zauważyć swój błąd. - W takim wypadku wysypałby wszystko i umył kolbę. - Mógł nasypać do kilku, może do wszystkich dziesięciu, i po prostu pominąć jedną z nich przy wysypywaniu.. - W takim razie twierdzisz, iż popełnił jednocześnie dwie niewiarygodne pomyłki. Najpierw pomylił cyjanek z octanem, a później zapomniał wysypać cyjanek z kolby. Mój Boże, nikt tak nie zabawia się cyjankiem, nawet chemik, który z. racji swego zawodu często się nim posługuje. W gruncie rzeczy, chemicy są. pod tym względem jeszcze bardziej uważni. Po prostu nie do pomyślenia jest,^ żeby chemik był do tego stopnia roztargniony. Chemik nigdy nie odbiega myślami od tego, co robi. A poza tym, Rałf był wyjątkowo uważnym pracownikiem. Doris milczała, a gdy Brade skończył mówić, zapanowała cisza, w której słyszał jedynie dudnienie swoich myśli. Przerażające, jak czasem drobnostka doprowadza 35 do nieodwracalnego skutku. A przecież to codzienny program badań naukowych. Dlaczego czuł się tak nieswojo stosując do ludzi ten sam system logiczny, którego nie wahał się zastosować dla symboli i atomów? Przyczyną były zapewne wypływające z tego wnioski. W końcu Brade zaczął mówić powoli cedząc słowa: - Wniosek jest prosty. Ktoś umyślnie zamienił w jednej kolbie octan na cyjanek. - Ale po co? - zapytała Doris. - Zęby zabić Raifa. - Ale dlaczego? - Nie wiem. Nie wiem nic o życiu prywatnym tego chłopca, skąd więc mogę wiedzieć, jakie tu mogły zaistnieć motywy. Pracował u mnie ponad półtora roku, ale w gruncie rzeczy nic o nim nie wiedziałem. - Czy może czujesz się winny i z tego powodu? A co Kap Anson wiedział o tobie, gdy u niego pracowałeś? Brade nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Profesor Anson, którego jak sięgnąć pamięcią, nie wiadomo dlaczego nazywano Kapem (Brade’owi wydawało się, że był kiedyś znany gracz baseballowy o nazwisku Kap Anson, więc może dlatego), uważał, że każda minuta spędzona poza laboratorium, to bezpowrotnie stracona drogocenna cząstka czasu. Wszelkie rozmowy nie związane z badaniami naukowymi traktował jako próżne gadulstwo i plotkarstwo. Znał swoich uczniów tylko jako przedłużenie siebie samego, jako dodatkowy rynsztunek, jako uzupełniające go umysły... - Kap to specjalny przypadek - powiedział Brade. - Właśnie teraz - powiedziała Doris—chciałabym, żebyś był bardziej do niego podobny. Nieraz mi mówiłeś, że posiada on wielką umiejętność, wnioskuje tylko na tyle, 36 na ile pozwalają fakty. Ty zaś pędzisz naprzód i nse zwracasz uwagi na fakty. Cała twoja teoria opiera się na przypuszczeniu, że Raif przygotował wszystkie dziesięć kolb z octanem sodu jednocześnie. Skąd wiesz, że tak rzeczywiście było? Nawet jeśli zawsze tak postępował, skąd możesz wiedzieć, że tym razem nie zrobił inaczej? • - Wiesz, Louis, łatwo powiedzieć, że zawsze był drobiazgowy i bardzo uważny, i tym podobne rzeczy; że zawsze w ten sam sposób postępował. Ale ludzie to nie maszyny. Nawet jeśli u niego w szafce znajdowała się określona ilość kolb, Raif mógł potrzebować jeszcze jednej dodatkowej z jakiegoś powodu, którego nawet nie jesteśmy w stanie odgadnąć, albo nawet bez powodu. Może niechcący wysypał octan z jednej z kolb lub stłukł ją i nagle przed rozpoczęciem serii doświadczeń zauważył, że ma tylko do -dyspozycji dziewięć, albo coś w. tym rodzaju. Wówczas, jeśli przygotował jeszcze jedną, dodatkową kolbę, mógł nasypać do niej, właśnie do tej jednej, cyjanku. Brade znużony pokiwał głową. - Mógł to zrobić, był w stanie, prawdopodobnie to zrobił. Wszystko to są jednak tylko przypuszczenia. Ale jeżeli ograniczymy się w nich do faktów najbardziej prawdopodobnych, wcześniej czy później dojdziemy do wniosku, że to było morderstwo.. - Chyba nie zaczniesz tego dochodzić, Louis - powiedziała niskim głosem Doris, starając się panować nad sobą. - Nie obchodzi mnie, czy było to morderstwo, czy nie, ale nie chcę, żebyś w związku z tym wywołał skandal. Nie wolno ci ryzykować swojego etatu. Rozumiesz? Nagle zadzwonił telefon. Znajdował się bliżej Doris, więc ona podniosła słuchawkę. Spojrzała znacząco na męża’ i podała mu słuchawkę. - Profesor Littieby - oznajmiła. - Co się stało? - wyszeptał zdziwiony Brade. 37 Potrząsnęła głową na znak, że nie wie i kładąc palec na ustach powiedziała cicho: - Bądź ostrożny. Brade przyłożył słuchawkę do ucha i odezwał się: - Dobry wieczór, panie profesorze. Głos, który dobiegł jego uszu, przywiódł mu przed oczy wyraźnie zarysowaną twarz kierownika wydziału - jasną, rumianą, aż po białe jak śnieg włosy. Była to twarz szeroka, o miękkich policzkach, przy czym broda i nos były jednakowo gładkie i bulwiaste - jak gdyby przy stwarzaniu go, dła zaoszczędzenia czasu, posłużono się tą samą formą tak dla brody, jak i nosa. - Halo - powitał go kierownik wydziału. - Straszna historia. Przed chwilą się o tym dowiedziałem. - Tak, panie profesorze. To okropne. - Niewiele wiem o tym chłopcu. Wydaje mi się, że były jakieś zastrzeżenia, jeśli chodzi o dopuszczenie go do robienia pracy doktorskiej, ale to oczywiście nie ma już żadnego znaczenia. Jednakże usposobienie to ważna rzecz. Zawsze twierdziłem, że wypadki w laboratoriach zdarzają się wyłącznie wtedy, gdy są nieodpowiedni ludzie. Ośmielę się stwierdzić, że psychiatrzy dostarczyliby tu wielu fantastycznych wyjaśnień, mnie jednak wystarczy obserwacja faktów. Aha, zechce pan wpaść do mnie do gabinetu jutro rano przed wykładem, dobrze? - Oczywiście, panie profesorze. Czy wolno zapytać, w jakiej sprawie chce pan się ze mną zobaczyć? - O, chciałbym rozważyć kilka problemów, które nasunęły mi się w związku z tym ostatnim wydarzeniem. Zaczyna pan wykład o dziewiątej, prawda? - Tak, panie profesorze. - Wobec tego proszę wpaść o wpół do dziewiątej. No, niech pan nie traci ducha. To jednak straszne. Straszne. - 38 Chciał powiedzieć po raz trzeci słowo „straszne”, ale urwał w połowie i odwiesił słuchawkę. - Chce się z tobą widzieć? - zapytała Dorls. - W jakiej sprawie? - Nie chciał dokładnie powiedzieć. - Brade wziął do ręki pustą już od dłuższego czasu szklankę i przyszła mu ochota, aby jeszcze raz ją napełnić. Zmienił jednak zamiar i powiedział: -‘ Myślę, że lepiej będ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin