Arlt Roberto Siedmiu Szaleńców A5.doc

(1328 KB) Pobierz
Siedmiu Szaleńców




Roberto Arlt

Siedmiu Szaleńców

 

 

Tłumaczenie: Rajmund Kalicki

Tytuł oryginalny: Los siete locos

Rok pierwszego wydania: 1929

Rok pierwszego wydania polskiego: 1978

 

 

„Siedmiu szaleńców” to na pozór powieść o prostytutkach i sutenerach, o ludziach marginesu; w istocie mówi się w niej o sprawach daleko poważniejszych: o pieniądzach, zdradzie i polityce. Bohaterowie „Siedmiu szaleńców” (1929 rok) zagubieni w ubogiej codzienności - Buenos Aires z końca lat dwudziestych - szukają rozwiązań magicznych, uciekają w spełniony świat fantazji, niekiedy także rojeń politycznych. Ucieczki takie nie były obce Argentyńczykowi Arltowi i dlatego słusznie się dzisiaj powiada, że jest on głównym bohaterem swoich książek.

Fantasmagorie Arlta odnaleźć można w twórczości E. Sábato i J. Cortázara, M. Puiga i najmłodszych pisarzy argentyńskich, gdyż - jak powiada Borges - każdy mistrz dobywa z mroków własnych poprzedników.


Rozdział pierwszy.

Zaskoczenie.

Po otwarciu drzwi dyrekcji, oszklonych matowymi szybami, Erdosain chciał się cofnąć; zrozumiał, że jest zgubiony, ale już było za późno.

Czekał na niego dyrektor, niski mężczyzna z wielką głową dzika, siwymi, krótko przystrzyżonymi włosami i nieubłaganym spojrzeniem sączącym się z szarych, rybich oczu; Gualdi, księgowy, mały, chudy, przymilny, z badawczym wzrokiem, i zastępca dyrektora, syn owego głowiastego mężczyzny, przystojny trzydziestoletni młodzieniec z włosami całkowicie białymi, cyniczny z wyglądu, o głosie surowym i spojrzeniu twardym jak u ojca. Te trzy osoby, dyrektor pochylony nad rachunkami, zastępca rozparty w fotelu i kołyszący nogą na jego oparciu oraz pan Gualdi, z szacunkiem stojący koło biurka, nie odpowiedziały na powitanie Erdosaina. Tylko zastępca dyrektora ograniczył się do podniesienia głowy:

- Doniesiono nam, że jest pan oszustem i że przywłaszczył pan sobie sześćset pesos.

- I siedem centavos - dodał pan Gualdi osuszając bibułą podpis, jaki na jednym z rozliczeń złożył dyrektor. W tedy ten, jakby ogromnym wysiłkiem swej byczej szyi, uniósł głowę. Z palcami wciśniętymi w dziurki kamizelki rzucał przenikliwe spojrzenie spod przymrużonych powiek i bez urazy wpatrywał się w wychudłą twarz Erdosaina, który stał obojętnie.

- Dlaczego chodzi pan tak nędznie ubrany? - zapytał.

- Nic nie zarabiam jako inkasent.

- A pieniądze, które pan nam kradł?

- Niczego nie kradłem. To kłamstwo.

- Czy jest pan zatem w stanie rozliczyć się z nami?

- Jeśli pan sobie tego życzy, nawet dzisiaj w południe.

Ta odpowiedź chwilowo go ocaliła. Trzej mężczyźni porozumieli się wzrokiem, a w końcu zastępca dyrektora wzruszył ramionami i powiedział, przy zgodliwym milczeniu swego ojca:

- Nie... ma pan czas do jutra, do trzeciej. Proszę przynieść wykazy i pokwitowania... Może pan odejść.

Ta decyzja zaskoczyła go tak bardzo, że stał dalej przygnębiony i przyglądał się im trzem. Tak, wszystkim trzem. Panu Gualdiemu, który wciąż nim poniewierał, choć sam był socjalistą; zastępcy, który bezczelnie wbił wzrok w jego strzępiący się krawat; dyrektorowi, który zwrócił w jego stronę swój ogolony łeb i rzucał teraz cyniczne, wstrętne spojrzenia spod szarej kreski na wpół przymkniętych powiek.

A mimo to Erdosain nie odchodził... Chciał coś powiedzieć, nie wiedział jak, coś, co pozwoliłoby im zrozumieć cały ów bezmiar nieszczęścia, jakie ciążyło na jego życiu; i stał dalej, nieswój, z czarną metalową skrzynką kasy przed oczyma, czując, że z każdą minutą plecy garbią mu się coraz bardziej, kiedy tak nerwowo gniecie rondo swego czarnego kapelusza, a spojrzenie staje się coraz płochliwsze i smutniejsze. Wreszcie zapytał gwałtownie:

- Więc mogę odejść?

- Tak...

- Nie, chciałem powiedzieć, czy będę dzisiaj ściągać należności...

- Nie... Proszę przekazać kwity Suarezowi, a jutro o trzeciej być tutaj, koniecznie, ze wszystkim.

- Tak... ze wszystkim - odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.

Ulicą Chile ruszył w dół do przyportowego Paseo Colón. Czuł się osaczony przez jakieś niewidzialne siły. Słoneczne promienie odsłaniały brudne podwórza spadzistej ulicy. Rozmaite myśli kipiały w nim, tak niezborne, że uporządkowanie ich zajęłoby wiele godzin.

Później przypomniał sobie, że ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy pytanie, kto go mógł zadenuncjować.


Stany świadomości.

Wiedział, że jest złodziejem. Ale nie było dla niego ważne, do jakiej kategorii ma siebie przypisać. Być może samo słowo „złodziej” nie odpowiadało stanowi jego ducha. Zawładnęło nim inne uczucie; krąg ciszy, który niby stalowy pierścień zaciskał się na czaszce tak, że stał się głuchy na wszystko, co nie miało związku z nieszczęściem..

Ta cicha i mroczna obręcz rwała bieg jego myśli i Erdosain, przy tym ograniczeniu zdolności rozumowania, nie potrafił nawet skojarzyć miejsca, które nazywał domem, z instytucją określaną mianem więzienia.

Myślał telegraficznie, pomijając przyimki, co jest irytujące. Poznał, czym są owe martwe godziny, kiedy mógłby popełnić każdą zbrodnię i nie czuć się winnym. Logiczne, że sędzia nie zrozumiałby tego. Ale on był już pusty, był skorupą człowieka poruszaną automatyką przyzwyczajeń.

Pracował dalej w Firmie Cukrowniczej, nie po to jednak, żeby sprzeniewierzać jeszcze większe sumy pieniędzy, ale dlatego, że oczekiwał jakiegoś niezwykłego wydarzenia, na tyle niezwykłego, aby mogło odmienić jego życie i ocalić przed katastrofą stukającą do drzwi.

Ten klimat sennych rojeń i niepokoju, który kazał mu krążyć przez całe dnie jak lunatykowi, Erdosain nazywał „strefą smutku”.

Wyobrażał sobie, że strefa rozciąga się ponad miastami, na wysokości dwóch metrów, a graficznie przedstawiała mu się pod postacią owych solnisk lub pustyń, które na mapach oznaczone są mrowiem punktów, gęstych jak ikra.

Tę strefę smutku zrodziły ludzkie cierpienia. I jak chmura trującego gazu przemieszczała się ona ciężko z jednego miejsca na drugie, przenikała mury i wciskała się do gmachów, nie tracąc nic ze swej płaskiej i poziomej formy; dwuwymiarowy smutek, który ściskając gardła pozostawiał w nich gorycz płaczu.

Tak to sobie wyjaśniał Erdosain, kiedy poczuł pierwszy mdły smak cierpienia.

- Co robię z własnym życiem? - pytał wtedy sam siebie, chcąc być może pytaniem tym dotrzeć do źródeł niepokoju, każącego mu pożądać takiego życia, w którym dzień jutrzejszy nie byłby czasowym przedłużeniem dzisiejszego, lecz czymś odmiennym i zawsze niespodziewanym, jak w zakończeniu amerykańskich filmów, kiedy wczorajszy żebrak staje się dzisiaj szefem tajnego stowarzyszenia, a szukająca przygód maszynistka ukrytą multimilionerką.

Ta potrzeba cudów, nie znajdująca zaspokojenia - jako Ze był zawiedzionym wynalazcą i przestępcą, któremu groziło więzienie - pozostawiała w myślach wściekłą gorycz i piekła w ustach jak cytryna.

W takich sytuacjach roiły mu się niedorzeczności. Wyobraził sobie kiedyś, że bogaci, znużeni słuchaniem biadających nędzarzy, zbudowali straszliwe klatki, ciągnione przez czwórki koni. Oprawcy, wybierani spośród najsilniejszych, łowili wszystkich smutnych ludzi na hyclowskie lasso i stanęła mu przed oczyma taka scena: matka, wysoka, z rozwianymi włosami, biegła za klatką, skąd zza prętów wołał ją jednooki syn, aż jakiś hycel, znudzony krzykami, powalił ją mocnymi uderzeniami bata w głowę.

I kiedy rozwiał się ten koszmar, Erdosain przerażony pytał siebie:

- A jaką duszę, jaką duszę mam ja? - a ponieważ jego wyobraźnia zachowała impuls, który ożywił tamten koszmar, ciągnął: - Powinienem był urodzić się na fagasa, jednego z tych uperfumowanych i podłych lokai, co to pomagają bogatym kurwom zapinać biustonosz, podczas gdy kochanek leży na sofie i pali papierosa.

I znowu jego myśli odbiły się i stoczyły do kuchni w suterenie jakiejś luksusowej posesji. Koło stołu kręciły się dwie służące, był tu poza tym szofer oraz jakiś Arab, sprzedawca podwiązek i perfum. On miałby na sobie czarny smoking, nie zasłaniający mu nawet tyłka, i białą muszkę. Nagle wezwałby go „pan”, mężczyzna będący jego lirycznym sobowtórem, który jednak nie golił wąsów i nosił okulary. Nie wiedział, czego pan sobie życzy od niego, ale nigdy nie zapomniałby szczególnego spojrzenia, jakim ten obdarzył go wychodząc z domu. Wrócił więc do kuchni, żeby porozmawiać o różnych świństwach z szoferem, który ku uciesze służących i milczeniu Araba pederasty opowiadał, jak zdeprawował małoletnią córkę pewnej wielkiej damy.

I powtarzał znowu:

- Tak, jestem lokajem. Mam duszę urodzonego fagasa - i zaciskał zęby, z satysfakcją ubliżając sobie i poniżając się.

Innym razem widział siebie wychodzącego z sypialni jakiejś starej panny, dewotki: niósł właśnie z namaszczeniem urynał, kiedy natknął się na gorliwego domowego klechę, który z uśmiechem przylepionym do twarzy zapytał go:

- A jak tam z naszymi religijnymi powinnościami, Ernesto?

A on, Ernest, Ambroży lub Józef, będzie wiódł w złości plugawe i zakłamane życie służącego.

Ilekroć pomyślał o tym, wstrząsał nim dreszcz szaleństwa.

Wiedział, dobrze wiedział, że bezzasadnie znieważa, kala własną duszę. I gdy tak sobie rozmyślnie złorzeczył, doznawał uczucia grozy jak człowiek walący się w jakimś koszmarze sennym w przepaść, w której nie zginie.

Gdyż chwilami powodowała nim chęć ukorzenia się, jak u owych świętych całujących wrzody na ciele nędzarzy, nie z litości, lecz po to, żeby być jeszcze mniej godnymi miłosierdzia Pana, który poczuje wstręt widząc, że szukają nieba w sposób aż tak odrażający.

Ale kiedy odstępowały go te. obrazy i pozostawało tylko w jego świadomości „pragnienie poznania sensu życia”, mówił sobie:

- Nie, nie jestem fagasem... naprawdę nie jestem...-i już chciał iść prosić żonę, aby mu współczuła, ulitowała się nad jego myślami okrutnymi i niskimi. Ale wspomnienie, że właśnie dla niej musiał się tyle razy poświęcać, syciło go głuchą nienawiścią i miał wtedy ochotę ją zabić.

I dobrze wiedział, że ona pewnego dnia odda się innemu mężczyźnie, co było tylko elementem dopełniającym jego rozżalenie.

Toteż kiedy zdefraudował pierwszych dwadzieścia pesos, zdziwiła go łatwość, z jaką mógł „to” uczynić, być może myślał, że przed kradzieżą będzie musiał zwalczyć w sobie skrupuły, jakie w obecnych warunkach życia musiały mu być obce. Potem powtarzał:

- Trzeba mieć tylko silną wolę i to zrobić, nic więcej.

A „to” przyniosło ulgę, dzięki „temu” miał pieniądze, które budziły w nim dziwne uczucia, bo nic go nie kosztowało ich zdobycie. Najdziwniejsza dla Erdosaina była nie sama kradzież, ale to, że. jego twarz nie zdradzała, iż stał się złodziejem. Musiał kraść, bo jego miesięczny zarobek był znikomy. Osiemdziesiąt, sto, sto dwadzieścia pesos, zależnie od wysokości pobranych sum, gdyż pensję stanowił pewien procent od inkasa.

Bywały więc dnie, kiedy pobierał cztery lub pięć tysięcy, u sam jadł byle co i musiał znosić odór teczki ze sztucznej skóry, w której wnętrzu gromadziło się szczęście pod postacią banknotów, czeków, przekazów i rachunków na okaziciela.

Żona wypominała mu codzienny niedostatek; wysłuchiwał w milczeniu jej wymówek, a potem, gdy był sam, mówił do siebie:

- A co ja mogę na to poradzić?

Kiedy przyszedł mu do głowy ten pomysł, kiedy natchnęła go myśl, że może okraść pracodawców, poczuł radość odkrywcy. Okraść? Że też nie pomyślał o tym wcześniej!

I Erdosain zdziwił się własnej nieudolności, a nawet wymawiał sobie brak inicjatywy, bo dokuczały mu (na trzy miesiące przed opisanymi wydarzeniami) najróżniejsze potrzeby, choć przez jego ręce przechodziły codziennie coraz większe sumy.

Tym, co ułatwiło mu oszukańcze manipulacje, był brak należytej administracji w firmie.


Uliczne lęki.

Nie ulegało wątpliwości, że prowadził dziwne życie, gdyż czasami jakaś nagła nadzieja wyrzucała go na ulicę.

Wskakiwał wtedy do autobusu i wysiadał w Palermo lub Belgrano. Przebiegał w zamyśleniu ciche aleje i myślał: „Zauważy mnie jakaś dziewczyna, wysoka, blada i poważna, siedząca przypadkowo za kierownicą swego rolls-royce a. Będzie jechała przygnębiona. Nagle spojrzy na mnie i zrozumie, że jestem jedyną miłością jej życia, i to spojrzenie, będące zniewagą dla wszystkich nieszczęśliwych, spocznie na mnie, u uczy jej wypełnią się łzami.”

Marzenia plątały się wokół tej głupiej myśli, kiedy tak wolno przesuwał się w cieniu wysokich domów i zielonych platanów, które na białej mozaice chodnika rozbijały jego cień na trójkąty.

„Będzie milionerką, ale ja jej powiem: Nie mogę pani dotknąć. Nawet gdyby pani chciała mi się oddać. Spojrzy na mnie zaskoczona; wtedy jej powiem: Wszystko to na nic, proszę pani, na nic, bo jestem żonaty. Ale ona zaoferuje Elsie majątek, aby się zgodziła na rozwód, a potem pobierzemy się i popłyniemy jej jachtem do Brazylii.”

I prostotę tego marzenia wzbogacało słowo Brazylia, które, szorstkie i ciepłe, ożywiało przed nim różowy i biały brzeg, wrzynający się cyplami i ławicami w delikatny błękit morza. Dziewczyna wyzbyła się swego nieszczęśliwego wyglądu i była teraz - w stroju z białego jedwabiu, prostym jak sukienka uczennicy - uśmiechnięta, nieśmiała i zarazem zuchwała.

A Erdosain myślał:

„Nie dojdzie między nami do żadnych zbliżeń cielesnych. Aby miłość naszą uczynić bardziej trwałą, poskromimy nasze pragnienia i nie będę całował jej w usta, tylko w rękę.”

I roił o szczęściu, jakie miało oczyścić jego życie, gdyby wydarzyło się to, co niemożliwe, bo wiadomo, że łatwiej zatrzymać obracającą się ziemię niż doczekać się spełnienia podobnej niedorzeczności. Wtedy mówił sobie, nękany nieokreślonym gniewem:

- No więc zostanę alfonsem. - I nagle lęk, okrutniejszy niż wszystkie dotychczasowe, rozdzierał jego świadomość. Miał uczucie, że wszystkie blizny jego duszy zaczęły krwawić, i oszołomiony, otępiały z żalu, rzucał się w wir szalonych rajfurskich przygód.

Rozumiał wtedy, czym jest lęk oszusta, lęk oślepiający jak wybuch słonecznego dnia nad lśniącą taflą wody.

Dał się nieść impulsom gubiącym każdego mężczyznę, który po raz pierwszy czuje, że grozi mu więzienie, ślepym impulsom zmuszającym nieszczęśnika do postawienia wszystkiego na jedną kartę lub na jedną kobietę. Być może do szukania w kartach lub kobiecie brutalnego, smętnego pocieszenia, do szukania na dnie, pośród zła, takiej czystości, która ocali go ostatecznie.

I w upalne południe, pod żółtym słońcem, stąpał po ciepłych płytach chodnika w poszukiwaniu najbrudniejszych burdeli.

Wybierał najchętniej te, gdzie w sieni znajdował skórki pomarańczy i niedopałki papierosów, gdzie widział okna zasłonięte czerwoną lub zieloną szmatą, zabezpieczone drucianą siatką.

Wchodził z duszą na ramieniu. W patio, pod kwadratowym błękitem nieba, stała zwykle jedna tylko, pomalowana na żółto ławka, padał na nią wyczerpany, pod lodowatym spojrzeniem bajzelmamy, i czekał na wyjście panienki, przerażająco grubej lub niesamowicie chudej.

Zza uchylonych drzwi, za którymi słychać było ubierającego się mężczyznę, kobieta krzyczała:

- Idziemy, kochasiu? - i Erdosain wchodził do innej sypialni z szumem w uszach i mgłą przed oczyma.

Potem kładł się na łóżku pociągniętym wstrętnym, krwistym lakierem, na zabrudzonych butami kocach, które osłaniały materac.

Chciało mu się płakać, chciał pytać tę okropną górę sadła, czym jest miłość, anielska miłość, o której niebiańskie chóry śpiewają u stóp tronu żywego Boga, ale żal ściskał mu krtań, a żołądek ze wstrętu kurczył się jak pięść.

A kiedy prostytutka przesuwała niespokojną dłoń po jego odzieży, Erdosain pytał sam siebie:

- Co zrobiłem ze swoim życiem?

Słoneczny promień wdzierał się przez okienko nad drzwiami, zasnute pajęczyną, a panienka, z policzkiem wspartym o poduszkę i nogą zarzuconą na jego nogę, poruszała teraz wolno ręką, podczas gdy on, zasępiony, pytał siebie:

- Co też zrobiłem ze swoim życiem?

Wyrzuty sumienia zasmucały go nagle, przypominał sobie żonę, która z braku pieniędzy musiała sama prać bieliznę, choć była chora, i wtedy, pełen wstrętu do siebie, wyskakiwał z łóżka, wręczał prostytutce pieniądze i nie skorzystawszy z jej usług pędził szukać innego piekła, gdzie mógłby wydać cudze pieniądze, tonąc jeszcze bardziej w szaleństwie, które jęczało w nim o każdej porze.


Dziwny człowiek.

O dziesiątej rano Erdosain znalazł się na ulicy Perú i Avenida dc Mayo. Wiedział, że jego sprawa nie ma innego rozwiązania jak więzienie, gdyż Barsut z pewnością nie da mu pieniędzy. Nagle zdziwi! się:

Przy kawiarnianym stoliku siedział aptekarz Ergueta.

W kapeluszu nasuniętym po uszy i z rękoma splecionymi na grubym brzuchu, kiwał głową z kwaśnym, nadętym wyrazem swej żółtej twarzy.

Szklistość jego rozbieganych oczu, gruby, zakrzywiony nos, blade policzki i obwisła dolna warga nadawały mu wygląd półgłówka.

Jego masywne ciało opięte było garniturem koloru cynamonowego. Chwilami pochylał twarz i opierał brodę o kościaną rączkę laski.

Nonszalancja i łotrowska, znudzona mina nadawały mu wygląd nałogowego pijaczyny. Niespodziewanie jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Erdosaina idącego ku niemu i twarz aptekarza rozjaśnił chłopięcy uśmiech. Jeszcze się uśmiechał ściskając dłoń Erdosaina, który pomyślał:

„Ileż to kobiet kochało go za ten właśnie uśmiech!”

Mimo woli pierwsze pytanie Erdosaina zabrzmiało:

- I jak, ożeniłeś się z Hipolitą?

- Tak, nie wyobrażasz sobie, jakie potem było zamieszanie w domu...

- Co?...dowiedzieli się, że ona jest z ulicy?

- Nie... sama to później powiedziała. Czy wiesz, że Hipolita, zanim poszła na ulicę, pracowała jako służąca?

- No i?...

- Wkrótce po ślubie mama, ja, Hipolita i moja młodsza siostra wybraliśmy się do dawnych znajomych. Wyobrażasz sobie, jaką ci ludzie mają pamięć? Po dziesięciu latach poznali Hipolitę, która była u nich służącą. Brak na to słów! Ja i ona wracaliśmy jedną drogą, a mama i Juana drugą. Całą historię, którą sobie obmyśliłem, żeby usprawiedliwić nasz ślub, diabli wzięli.

- A czemu powiedziała, że była prostytutką?

- W chwili wściekłości. I chyba miała rację. Czy nie wróciła na dobrą drogę? Czy nie znosiła mnie, choć dobrze dawałem się im wszystkim we znaki?

- A jak ci się żyje?

- Bardzo dobrze... Apteka przynosi mi siedemdziesiąt pesos dziennie. W całym Pico nie ma drugiego, który znałby Biblię tak jak ja. Wyzwałem księdza na dysputę, ale nie chciał ryzykować.

Erdosain spojrzał nagle z nadzieją na swego dziwnego przyjaciela. Potem zapytał go:

- Dalej grasz?

- Tak, i Jezus, za moją niewinność, wyjawił mi sekret rulety.

- Co to takiego?

- Nic nie wiesz... wielki sekret... prawo statycznego synchronizmu... pojechałem dwa razy do Montevideo i wygrałem kupę pieniędzy, a dziś w nocy wyjeżdżamy z Hipolitą, żeby rozbić bank.

I nagle wyrzucił z siebie zawiłe wyjaśnienie:

- Przypuśćmy, że obstawiasz trzy pierwsze rzuty, za każdym razem na inny tuzin. Jeśli nie wyjdą trzy różne tuziny, z konieczności występuje jakieś zachwianie równowagi. Zaznaczasz wtedy tuzin, który wypadł. Dla trzech następnych rzutów trzymasz się tuzina, który zaznaczyłeś. Oczywiście zero się nie liczy i obstawiasz tuziny seriami trzech rzutów kuli. Zwiększysz wtedy o jednostkę stawkę na tuzinie nie oznaczonym i zmniejszysz o jednostkę, a raczej o dwie, na tuzinie, który oznaczyłeś już trzy razy, i to pozwala ci manipulować sumami i wygrywać na tuzinie lub tuzinach, które wychodzą.

Erdosain nic nie zrozumiał. Powstrzymywał chęć śmiechu, w miarę jak rosła w nim nadzieja, bo nie ulegało wątpliwości, że Ergueta jest szalony. Dlatego odparł:

- Jezus zwykł wyjawiać tajemnicę tym, którzy mają duszę pełną świętości.

- A także idiotom - oświadczył Ergueta z kpiącym spojrzeniem i puścił oko. - Od czasu kiedy zajmuję się różnymi tajemniczymi sprawami, popełniłem wiele głupstw, na przykład ożeniłem się z tą łajzą...

- I jesteś z nią szczęśliwy?

- ... i uwierzyłem w ludzką dobroć, choć każdy myśli tylko o tym, jakby drugiego wykiwać i zrobić z niego durnia...

Erdosain zniecierpliwiony zmarszczył brwi i rzekł:

- A jak możesz chcieć, żeby nie uważali cię za wariata? Sam mówisz, że byłeś wielkim grzesznikiem. I nagle się zmieniasz, żenisz się z nierządnicą, bo tak napisano w Biblii, gadasz ludziom o czwartej pieczęci i białym koniu... jasne... ludzie muszą myśleć, że zwariowałeś, bo na tych rzeczach nie znasz się ani trochę. Przecież i mnie mają za szaleńca, bo powiedziałem, że należałoby założyć pralnię dla psów i pokrywać mankiety koszul cieniutką warstewką metalu... Ale ja nie uważam, że masz źle w głowie. Nie, nie wierzę w to. Jest w tobie po prostu nadmiar życia, miłosierdzia i miłości bliźniego. No ale to, że Jezus wyjawił ci tajemnicę ruletki, wydaje mi się trochę niedorzeczne...

- W dwóch rzutach wygrałem pięć tysięcy pesos...

- Załóżmy, że to prawda. Ale to nie tajemnica rulety cię ratuje, lecz twoje szlachetne serce. Jesteś zdolny do dobrych uczynków, do przejęcia się losem człowieka, któremu grozi więzienie...

- Tak, to prawda - przerwał Ergueta. - Wyobraź sobie, że jest u nas w miasteczku jeszcze jeden aptekarz, taki stary kutwa. Syn ukradł mu pięć tysięcy pesos... i przyszedł do mnie po radę. Wiesz, co mu doradziłem? Żeby zagroził ojcu, że wsadzi go do kryminału za handel kokainą...

- Widzisz, jak ja ciebie rozumiem? Chciałeś ocalić duszę zmuszając syna do popełnienia grzechu, grzechu, po którym wyrzuty sumienia będą go dręczyły przez całe życie. Czy nie tak?

- Tak jest napisane w Biblii: „podzielą się ojciec przeciw synowi, a syn przeciw ojcu swemu...”

- Widzisz. Rozumiem ciebie. Nie wiem, co ci jest sądzone... Przeznaczenie człowieka jest zawsze niepewne. Ale myślę, że masz przed sobą wspaniałą drogę. Wiesz? Drogę niezwykłą...

- Będę Królem Świata. Rozumiesz? Wygram w ruletkę, ile tylko zapragnę. Wyjadę do Palestyny, do Jerozolimy, i odbuduję wielką świątynię króla Salomona...

- I wyrwiesz z rozpaczy wielu dobrych ludzi. Ilu jest takich, co z konieczności sprzeniewierzali się swoim pracodawcom, ukradli pieniądze, które im powierzono! Widzisz! Rozpacz... Zrozpaczony facet nie wie, co robi... Dzisiaj kradnie jednego peso, jutro pięć, pojutrze dwadzieścia, a kiedy się opamięta, winien jest już kilkaset. Człowiek myśli: to niewiele, i nagle widzi, że znikło pięćset, nie, sześćset pesos i siedem centavos. Wyobrażasz sobie? To są ludzie, których należy ratować... zrozpaczonych, oszustów.

Aptekarz medytował przez chwilę. Powaga rozpłynęła się na powierzchni jego opuchniętej twarzy; potem rzekł łagodnie:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin