Tomasz Mann
Czarodziejska Góra
Przełożył Józef Kramsztyk
Tytuł oryginału: Der Zauberberg
Projekt okładki: Michał Brzozowski
Posłowie napisał Marek Wydmuch
Wydanie oryginalne 1924
Wydanie polskie 1982
Spis treści:
Słowo wstępne. 6
Rozdział pierwszy. 9
Przyjazd. 9
Nr 34. 20
W restauracji. 25
Rozdział drugi. 34
O chrzcielnicy i o dziadku w dwojakiej postaci. 34
O pobycie u Tienapplów i obliczu duchowym Hansa Castorpa. 48
Rozdział trzeci. 61
Godne zasępienie się. 61
Śniadanie. 65
Przekomarzanie się. Wiatyk. Zmącona wesołość. 76
Satana. 89
Bystrość umysłu. 102
O jedno słowo za wiele. 110
Naturalnie, kobieta! 116
Pan Albin. 123
Szatan robi niegodne propozycje. 127
Rozdział czwarty. 143
Niezbędne zakupy. 143
Dygresja o zmyśle czasu. 156
Hans Castorp próbuje swych sił we francuskiej konwersacji. 161
Politycznie podejrzana! 168
Hippe. 176
Analiza. 190
Wątpliwości i rozwiązania. 199
Rozmowy przy stole. 205
Rosnący lęk. O obu dziadkach oraz o przejażdżce łódką na przełomie dnia i nocy. 215
Termometr. 244
Rozdział piąty. 277
Zupa wieczności i nagła jasność. 277
„Mój Boże, ja widzę” 307
Wolność. 331
Kaprysy Merkuriusza. 340
Encyklopedia. 356
Humaniora. 379
Dociekania. 403
Taniec szkieletów. 432
Noc Walpurgi. 486
Rozdział szósty. 535
Zmiany. 535
Jeszcze ktoś. 569
O Państwie Bożym i złym zbawieniu. 597
Wściekłość i jeszcze coś bardzo przykrego. 634
Odparty atak. 652
Operationes spirituales. 673
Śnieg. 714
Po żołniersku i mężnie. 756
Rozdział siódmy. 819
Przechadzka po wybrzeżu. 819
Mynheer Peeperkorn. 830
Vingt-et-un. 842
Mynheer Peeperkorn (dalszy ciąg). 869
Mynheer Peeperkorn (dokończenie). 928
Wielkie otępienie. 946
Pełnia harmonii. 962
Sprawy najbardziej zagadkowe. 987
Wielkie rozdrażnienie. 1028
Grom. 1064
Droga do Berghofu. 1079
Bezpośrednią inspiracją do napisania „Czarodziejskiej góry” był dla Tomasza Manna pobyt w sanatorium w Davos w 1912 roku, gdzie podczas odwiedzin żony chorującej na gruźlicę rozpoznano u niego podejrzane zmiany w płucach. Pisarz jednak nie chciał poddać się kuracji i w przeciwieństwie do bohatera swojej powieści, czym prędzej opuścił sanatorium. Ponadto kilka postaci występujących w „Czarodziejskiej górze” posiada realne pierwowzory, jak Naphta (Georg Lukacs), Peeperkorn (Gerhart Hauptmann).
Czas akcji obejmuje siedem lat przed wybuchem I wojny światowej (1914), która stanowi finał powieści, natomiast czas narracji sięga znacznie wcześniej (wspomnienia z dzieciństwa Hansa Castorpa). Miejsce akcji to znane międzynarodowe sanatorium Berghof w Davos, na wysokości 5 tysięcy stóp, które jednak nie istniało w rzeczywistości a było najprawdopodobniej odniesieniem do kilku sanatoriów jak Schalzalp, Waldhaus...
„Czarodziejska góra” to powieść, której główną płaszczyzną znaczeniową jest kryzys europejskiej kultury i ścierających się w niej sprzecznych prądów myślowych. Swoistą alegorię owego kryzysu stanowi tu choroba. W utworze przedstawia się dwa sprzeczne podejścia do tego problemu. Pierwsze stanowisko reprezentuje doktor Krokowski i Naphta, którzy uważają, że choroba jest naturalnym stanem ludzkiego organizmu i nie sposób jej wyleczyć. Jednocześnie stanowi ona zjawisko budzące powszechny szacunek i współczucie. Z kolei Settembrini jest zwolennikiem poglądu, zgodnie z którym choroba to źródło ludzkiego upadku i hańby. Cielesne cierpienie redukuje bowiem człowieka jedynie do poziomu fizyczności, odbierając mu wszelkie aspiracje duchowe. Z tego powodu należy dążyć do jej wyleczenia. Główny bohater, Hans Castorp przez siedem lat ulega pierwszej postawie, decyduje się zostać „na górze”, z dala od realnego życia, ciesząc się przywilejami człowieka chorego. Jednocześnie jednak góra, jako symboliczne miejsce otwarcia na prawdę wyższego rzędu, stanowi dla bohatera okazję do przemyślenia najistotniejszych kwestii filozoficzno-kulturowych.
Powieść przyjmuje konwencję klasycznej Bildungsroman, a więc utworu o dojrzewaniu. Hans Castorp, o którego duszę walczą ze sobą Naphta (romantyk, wizjoner zafascynowany Wschodem, ale jednocześnie zwolennik totalitarnego, narzuconego człowiekowi ładu) i Settembrini (liberał, zwolennik jednostkowej wolności, jednocześnie sceptyk i racjonalista), nie ulega żadnemu z nich. W obu racjach dostrzega bowiem istotne niebezpieczeństwa. Powieść kończy się wybuchem I wojny światowej, która niejako wyrywa głównego bohatera z letargu i skłania do podjęcia konkretnych czynów. Jest to symboliczny koniec dziewiętnastowiecznego ładu i jego wartości bezpowrotnie odchodzących w niepamięć.
Czarodziejska góra
Tom 1
Historia Hansa Castorpa, którą zamierzamy opowiedzieć - nie ze względu na niego (albowiem czytelnik przekona się, że jest to zwyczajny sobie, choć sympatyczny młodzieniec), lecz gwoli samej tej historii, która wydaje się nam w wysokim stopniu godną opowiedzenia (przy czym na korzyść Hansa Castorpa należałoby wspomnieć, że jest to właśnie jego historia i że nie każdemu może się każda historia przytrafić) - historia Hansa Castorpa jest już bardzo dawna, jest już, można powiedzieć, pokryta szlachetną patyną czasu, a przeto niewątpliwie powinna być ujęta w formę czasową zamierzchłej przeszłości.
Nie wyrządzi to szkody niniejszemu opowiadaniu, wręcz przeciwnie, przyniesie mu korzyść, bo każda historia musi być miniona i im bardziej jest miniona, tym lepiej, rzec można, dla samej historii jako takiej i dla opowiadającego, którego tajemny szept wyczarowuje to, co przeminęło. Dzieje się z nią przecież to samo co i z ludźmi dzisiejszymi - a spomiędzy nich w stopniu na pewno nie najmniejszym z pisarzami: jest mianowicie dużo starsza niż jej wiek; wieku, który na niej ciąży, nie należy obliczać według dni ani według obrotów słońca; słowem: stopień jej dawności nie jest właściwie zależny od czasu - co ustalając, pragniemy mimochodem napomknąć i wskazać na problematyczny charakter i na osobliwą dwoistość tego tajemniczego pierwiastka.
Aby jednak sztucznie nie zaciemniać jasnego stanu rzeczy: szczególna dawność naszej historii pochodzi stąd, że rozgrywa się ona przed pewną granicą, przed pewnym punktem zwrotnym, który głęboko rozszczepił życie i świadomość... Rozgrywa się ona, a raczej, żeby celowo unikać wszelkiego czasu teraźniejszego, rozgrywała się i rozegrała niegdyś, dawniej, w minionych czasach, w świecie, jaki był przed wielką wojną, z której początkiem zaczęło się tyle z tego, co dotychczas jeszcze nie przestało się zaczynać. Rozgrywa się zatem przed wojną, jakkolwiek nie na długo przedtem. Ale czy cecha dawności takiej historii nie jest tym głębsza, tym doskonalsza, tym bardziej baśniowa, im bliżej wojny jest owo „przedtem”? Ponadto może się okazać, że nasza historia także skądinąd, dzięki wewnętrznym swym cechom, pod tym czy owym względem nie bardzo odbiega od baśni.
Opowiemy ją szczegółowo, dokładnie i gruntownie - bo czyż kiedy zajmujący lub nudny charakter opowiadania zależał od przestrzeni i czasu, których ono wymaga? Nie lękając się ściągnąć na siebie zarzutu pedanterii, skłaniamy się raczej ku poglądowi, że prawdziwie zajmujące jest tylko to, co gruntowne.
Nie załatwimy się zatem szybko z historią Hansa Castorpa. Nie starczy na nią ani siedmiu dni tygodnia, ani nawet siedmiu miesięcy. Najlepiej nie zakreślać sobie z góry, przez jak długi okres czasu ziemskiego ma nas ona trzymać w swych więzach. Chyba, na miłość Boską, nie potrwa to aż siedem lat!
Tak więc zaczynamy.
Było to w środku lata. Pewien zwyczajny sobie młody człowiek jechał z Hamburga, swego rodzinnego miasta, do uzdrowiska Davos w kantonie Graubünden. Jechał w odwiedziny na przeciąg trzech tygodni.
Z Hamburga aż tam, na górę, daleka to podróż; właściwie zbyt daleka na tak krótki pobyt. Jedzie się przez wiele różnych krajów, to pod górę, to na dół, z Wyżyny Bawarskiej do brzegów Jeziora Bodeńskiego, potem statkiem po jego skocznych falach, nad otchłaniami, które dawniej uchodziły za niezgłębione.
Stąd już komplikuje się droga, która tak długo wiodła wielkimi, prostymi szlakami. Zdarzają się postoje, trzeba załatwiać formalności. W miejscowości Rorschach, na ziemi szwajcarskiej, powierza się swój los znowu kolei żelaznej, ale dojeżdża się na razie tylko do alpejskiej stacyjki Landquart, gdzie trzeba się przesiąść. Po długim wyczekiwaniu, w miejscu niezbyt malowniczym i wystawionym na wiatr, wsiada się do kolejki wąskotorowej i z chwilą kiedy rusza niepozorna, ale niewątpliwie bardzo mocna lokomotywa, rozpoczyna się prawdziwie karkołomna część drogi, nagłe i uporczywe wspinanie się pod górę, nie mające, zdawałoby się, końca. Bo stacja Landquart leży stosunkowo jeszcze nie bardzo wysoko, ale od niej jedzie się już dziką, uciążliwą drogą skalną, naprawdę w góry.
Hans Castorp - tak się ów młody człowiek nazywał - siedział sam w ciasnym przedziale, którego wyściełane ławki pokryte były szarym materiałem: miał z sobą ręczną walizkę ze skóry krokodylowej, podarunek wuja i opiekuna, konsula Tienappla - by wymienić tu od razu i to nazwisko - palto zimowe, które bujało na haku, i pled zwinięty w rulon; siedział przy spuszczonym oknie, a ponieważ popołudnie stawało się coraz chłodniejsze, rozpieszczony jedynak podniósł kołnierz swojego skrojonego według ostatniej mody, szerokiego letniego płaszcza na jedwabnej podszewce. Obok niego na ławce leżała nieoprawna książka, zatytułowana Ocean steamships[1], do której na początku podróży zaglądał od czasu do czasu; ale teraz leżała porzucona, a wpadający do przedziału oddech ciężko sapiącej lokomotywy posypywał jej okładkę czarnym pyłem węglowym.
Dwa dni podróży oddalają człowieka - a szczególnie człowieka młodego, który jeszcze nie tak mocno tkwi w życiu - od jego zwykłego otoczenia, od tego wszystkiego, co nazywał swoimi obowiązkami, interesami, kłopotami i widokami, o wiele bardziej, niż mogło mu się to wydawać podczas jazdy dorożką na dworzec. Przestrzeń, która wijąc się i pędząc wdziera się pomiędzy niego a ojczystą glebę, wykazuje moc, przypisywaną na ogół wyłącznie czasowi; z godziny na godzinę wywołuje ona wewnętrzne zmiany, bardzo podobne do zmian wywoływanych przez czas, ale poniekąd jeszcze je przewyższające.
Przestrzeń, podobnie jak czas, przynosi zapomnienie, ale czyni to przerywając dotychczasowe stosunki człowieka z jego otoczeniem, przenosząc go w stan pierwotnej wolności i czyniąc w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadłego mieszczucha coś w rodzaju włóczęgi. Mówi się, że czas to Leta, ale i błękit oddalenia jest takim napojem zapomnienia, a jeżeli działa mniej gruntownie, to za to o wiele szybciej.
Doświadczył tego także Hans Castorp. Nie miał zamiaru przywiązywać szczególnej wagi do swojej podróży, oddać się jej wewnętrzną swą istotą. Raczej pragnął szybko odbyć tę podróż, bo odbyć ją musiał, chciał powrócić zupełnie takim samym, jakim był wyjeżdżając, i na nowo rozpocząć życie dokładnie w tym samym miejscu, w którym musiał je na chwilę porzucić. Jeszcze wczoraj obracał się w swoim zwykłym kręgu myślowym, zajmował się tylko tym, co właśnie opuścił, swoim egzaminem i tym, co go czekało w najbliższej przyszłości: rozpoczęciem praktyki w firmie „Tunder & Wilms” (stocznia okrętowa, fabryka maszyn i odlewnia), toteż wybiegał myślą poza najbliższe trzy tygodnie z tak wielką niecierpliwością, na jaką tylko pozwalało jego usposobienie. Teraz jednak wydawało mu się, że okoliczności wymagają całej jego uwagi i że nie należy ich lekceważyć. To wznoszenie się do regionów, w których nigdy jeszcze nie oddychał i gdzie, jak wiedział, panowały całkiem obce mu, szczególnie ciasne i skąpe warunki bytowania, zaczęło go podniecać i budzić w nim pewną skłonność do lęku. Ojczyzna i ład były nie tylko daleko, ale leżały, w dosłownym znaczeniu, głęboko pod nim, a on wciąż się jeszcze ponad nie wznosił. Unosząc się między nimi a nieznanym, zapytywał sam siebie, jak mu będzie tam w górze. Może to było niemądre i niewskazane, że, urodzony i przyzwyczajony do oddychania na wysokości zaledwie kilku metrów nad poziomem morza, kazał się wieźć nagle do tych podniebnych okolic, nie przepędziwszy chociażby paru dni w miejscu położonym na średniej wysokości? Chciał być już u celu, bo sądził, że gdy się znajdzie w górze, będzie żył jak gdzie indziej i nie będzie musiał, jak teraz podczas wdrapywania się, wciąż myśleć o tym, w jak niezwykłych przebywa sferach.
Wyjrzał przez okno: pociąg zataczał łuk ku wąskiej przełęczy; widać było przednie wagony, widać było maszynę, która wyrzucała wśród znojnej swej pracy rozwiewające się brunatne, zielone i czarne masy dymu. W głębi po prawej stronie szumiała woda; na lewo ciemne świerki pięły się pomiędzy skalnymi zwałami ku kamiennej szarości nieba. Pociąg wpadał w mroczne tunele, a kiedy się znowu rozjaśniało, otwierały się rozległe przepaści, w których głębi widniały wioski. Potem zamykały się znowu, znowu jechało się przez wąskie przesmyki skalne, a w ich rozpadlinach i szczelinach bielały resztki śniegu. Trafiały się przystanki u nędznych domków dworcowych, stacje czołowe, które pociąg opuszczał w odwrotnym kierunku, tak że Hans Castorp nie wiedział, dokąd jedzie, i nie odróżniał już stron świata. Otwierały się wspaniałe, rozległe widoki na święte fantasmagorie spiętrzonych szczytów górskich, ku którym pociąg piął się, w których łono się wdzierał, a potem, za jakimś zakrętem drogi, znikały znowu sprzed kornie patrzących oczu. W pewnej chwili pomyślał, że strefa drzew liściastych została już pod nim, a zapewne i strefa śpiewających ptaków, i myśl, że oto coś dobiega kresu, że coś ubożeje, przyprawiła go o lekki zawrót głowy; czując się niedobrze, na dwie sekundy zakrył ręką oczy. Ale to przeszło. Spostrzegł, że pociąg przestał się wznosić, że znalazł się na wysokości przełęczy. Po równym dnie doliny posuwał się już bez trudu.
Było koło godziny ósmej i jeszcze jasno. W oddali ukazało się jezioro szarą powierzchnią wody, czarne lasy świerkowe wstępowały znad jego brzegów na otaczające wyniosłości, rzedniejąc w miarę wznoszenia się, i niknąc odsłaniały nagie skały o mglistych zarysach. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Hans Castorp usłyszał, jak wywoływano na peronie nazwę Davos-Wieś; a więc już niezadługo będzie u celu. Wtem usłyszał obok siebie głos Joachima Ziemssena, swego kuzyna, mówiącego spokojnym hamburskim akcentem:
- Jak się masz? No, ty, wysiadaj już, wysiadaj.
A kiedy wyjrzał, zobaczył stojącego pod oknem Joachima we własnej osobie, w brązowym palcie, z gołą głową i wyglądającego tak zdrowo jak jeszcze nigdy w życiu. Joachim śmiał się i powtórzył:
- Wysiadajże, nie krępuj się!
- Ale przecie jeszcze nie zajechałem - odpowiedział zdziwiony Hans Castorp, nie ruszając się z miejsca.
- Owszem, już zajechałeś. Tutaj jest Davos-Wieś i stąd jest bliżej do sanatorium. Mój powóz czeka. Daj no mi swoje rzeczy.
Śmiejąc się, oszołomiony i podniecony kresem podróży i spotkaniem z kuzynem, Hans Castorp podał mu przez okno walizkę, zimowe palto, pled zwinięty wraz z laską i parasolem, a wreszcie i Ocean steamships. Potem pobiegł przez ciasny korytarz i wyskoczył na peron, aby się teraz dopiero naprawdę i, że tak powiemy, osobiście przywitać z kuzynem. Przywitanie to odbyło się bez zbytnich uniesień, jak przystało na ludzi chłodnych i powściągliwych. Chociaż może się to wydawać dziwnym, ale obaj kuzyni od dawna unikali mówienia sobie po imieniu, wyłącznie i jedynie z obawy przed zbyt wielką serdecznością. A że trudno przecież im było zwracać się do siebie po nazwisku, więc ograniczali się do słówka „ty”. Zwyczaj ten przyjął się między nimi od dawna.
Człowiek w liberii i w czapce z galonem patrzył przez chwilę, jak, trochę zażenowani, podali sobie szybko ręce - młody Ziemssen w wojskowej postawie - a potem zbliżył się do nich i poprosił o kwit bagażowy Hansa Castorpa. Był to portier Międzynarodowego Sanatorium „Berghof”; zaofiarował się sprowadzić kufer nowo przybyłego gościa z dworca „Davos-Uzdrowisko”, podczas gdy panowie mieli pojechać powozem prosto na kolację. Człowiek ten silnie utykał, pierwszą więc rzeczą, z jaką Hans Castorp zwrócił się do Joachima Ziemssena, było pytanie:
- Czy to inwalida wojenny? Dlaczego on tak kuleje?
- Rzeczywiście - odparł Joachim z pewną goryczą w głosie. - Inwalida wojenny! On to ma w kolanie - albo przynajmniej miał, bo później wyjęto mu rzepkę kolanową.
Hans Castrop domyślił się dość szybko.
- Ach, tak! - powiedział i szedł dalej, podniósłszy głowę i rozglądając się przelotnie wokół siebie. - Ale nie zechcesz chyba we mnie wmawiać, że i ty masz jeszcze coś takiego? Wyglądasz przecież, jak gdybyś już miał swoją szablę u boku i właśnie wracał z manewrów. - I spojrzał na kuzyna.
Joachim, wyższy od niego i szerszy w ramionach, był uosobieniem siły młodzieńczej i jakby stworzony do munduru. Był typem bruneta, zdarzającym się nierzadko w ich blond ojczyźnie, a jego i tak ciemna cera przybrała wskutek opalenizny barwę brązu. Byłby wprost ładny, ze swoimi czarnymi oczami, ciemnym wąsikiem i pełnymi, dobrze zarysowanymi wargami, gdyby nie szpeciły go odstające uszy. One to były do niedawna jego jedynym zmartwieniem i jedyną zgryzotą. Teraz miał już inne troski. Hans Castorp mówił dalej:
- Zjedziesz chyba od razu ze mną na dół? Naprawdę nie widzę żadnej przeszkody.
- Od razu z tobą? - zapytał kuzyn i zwrócił na niego swoje wielkie oczy, które zawsze patrzyły łagodnie, ale w ciągu ostatnich pięciu miesięcy przybrały nieco znużony, a nawet smutny wyraz. - To znaczy kiedy?
- No, za trzy tygodnie.
...
entlik