ARKADY FIEDLER - Mały bizon.doc

(883 KB) Pobierz

ARKADY FIEDLER.

 

Mały bizon.

 

ZAJŚCIE Z RUXTONEM.

 

Jestem Indianinem z bitnego szczepu Czarnych Stóp. Ojczyzna moja należy do krain najpiękniejszych na świecie. Są to prerie u podnóży Gór Skalistych, tam gdzie rozcina je granica między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, prerie niezwykle rozfalowane, jak gdyby twórczy wicher wzburzył morze bujnych traw. Liczne rzeki, spływające ze śnieżnych stoków górskich, wyżłobiły tu głębokie doliny, a w tych dolinach, w gąszczu leśnym roiło się od wszelakiej zwierzyny.

Zwierząt futerkowych, zwłaszcza bobrów, było u nas dawniej tak wiele, że wszystkie sąsiednie szczepy, a więc Kri, Assiniboinowie, Siouxowie, Wrony wkradały się na nasze łowiska i trzeba było staczać z nimi bezustanne walki. Jeszcze gorzej było z białymi łowcami, którzy wdzierali się do nas od przeszło wieku i mieli znakomite strzelby. Ale im wszystkim szczep nasz dawał radę, był natomiast bezsilny wobec innej, zabójczej broni, jaką biały człowiek nam przywlókł: czarna ospa, srożąca się na preriach w 1838 roku, wyniszczyła trzy czwarte naszego szczepu.

Wyszliśmy z tej klęski osłabieni, chociaż nie mniej bitni, może nawet odważniejsi i bardziej nieustępliwi niż poprzednio. Zawzięcie walcząc z sąsiednimi szczepami utrzymywaliśmy nasze bogate łowiska, a zachłanność białego człowieka dawała nam się teraz mniej we znaki. Po prostu żyliśmy na uboczu. Złowieszcze szlaki białego człowieka poszły innymi drogami. Szlaki jego wiodły do krain, gdzie w ziemi znajdowano złoto, więc do Kalifornii, do Kolorado, do Łajomingu, do Czarnych Gór. U nas złota nie było. Nie potrzebowaliśmy staczać rozpaczliwych wojen, jak Siouxowie i Czejenowie, nasi sąsiedzi na południu. To oczywiście nie uchroniło nas od losu wszystkich innych Indian: Amerykanie, a nieco później po nich Kanadyjczycy, opanowali prerie i Góry Skaliste zwykłą siłą swej przeważającej stokrotnie liczby i zmusili nas do pójścia na ograniczone tereny tak zwanych rezerwatów. Począwszy mniej więcej od roku 1880 nastała dla nas smutna era białego człowieka, kiedy to wielkie stada bizonów, nasz główny pokarm, stopniały zastraszająco szybko pod strzelbami amerykańskich myśliwych.

Urodziłem się akurat na pograniczu tych dwóch wielkich okresów na preriach, okresu indiańskiego i okresu białego człowieka. Młodość miałem jeszcze niezmiernie szczęśliwą. Wędrowaliśmy wciąż swobodnie po preriach, podniecające utarczki z innymi szczepami dopiero zanikały, a biała ręka jeszcze nie była tak twarda i nie dławiła naszej wolności. W obozach Indian rozlegały się wesołe śpiewy, tańczyli wojownicy, chociaż czuliśmy, że zbliża się do nas nieubłagane przeznaczenie.

Jedno z pierwszych dziecięcych przeżyć, jakie z tych lat pozostaje mi w pamięci, dotyczyło właśnie zagadnienia białego człowieka. Między moim ojcem i moim stryjem, Huczącym Grzmotem, wybuchła głośna sprzeczka. Ostre ich słowa jak gdyby przebudziły mnie do świadomego życia. Siedzieliśmy przy ognisku w obszernym namiocie. Na dworze była wichura; częste jej podmuchy wpadały do środka i szarpały ognisko, aż dym gryzł mnie w oczy. Siedziałem przytulony do boku ojca, który coś głośno prawił ponad moją głową. Naprzeciw nas siedział stryj, Huczący Grzmot, równie rozgniewany jak ojciec. Do dziś pamiętam jego pałające oczy. W namiocie było wiele ludzi.

Wtedy nie rozumiałem dobrze, o co chodziło, i dopiero znacznie później uświadomiłem sobie przyczynę zatargu. Stryj sprzyjał Amerykanom niemal służalczo i córkę swoją chciał oddać za żonę jednemu z nich, handlarzowi Dickowi Ruxtonowi. Ówże Dick przebywał w naszym obozie i miał najgorszą opinię: rozpijał młodych wojowników. Ojciec mój sprzeciwiał się temu małżeństwu, lecz stryj obstawał uparcie przy swoim postanowieniu. Za córkę miał dostać od Ruxtona suty dar w towarach. Stryj wierzył w amerykańską potęgę pieniądza.

–Nie wierz im, bracie – wołał ojciec – nie ufaj im! Wszelkie zło, zatruwające dziś nasze serca, pochodzi od nich. Pamiętaj o straszliwej chorobie w dawnych latach. Zgasiła moc naszego szczepu…

–Ginęli na ospę także wasziczu, biali ludzie! – odparł wyzywającym głosem stryj.

–Biali handlarze wpychają nam wódkę. Każą nam pić do utraty zmysłów. Potem oszukują nas w bezczelny sposób. Twój Dick…

–Bardziej winni są ci, którzy piją, aniżeli ci, którzy wódkę sprzedają! – krzyknął stryj. – Odmawiajcie picia, nie będą wam sprzedawali. A Dick chce słuszną cenę zapłacić za moją Nemissę.

–Chciwość odebrała ci bystry wzrok, bracie. Czy już zapomniałeś o wielkim nieszczęściu naszego obozu? Wtedy dorastaliśmy do wieku wojownika. Czy mam ci przypomnieć zdradziecki napad białych ludzi? Żyliśmy z nimi w zgodzie, nie było wojny, nie było zwady. Żołnierze przyjechali do naszego obozu. Bez przyczyny, znienacka zaczęli mordować naszych bezbronnych wojowników, starców, kobiety. Zginął nasz najmłodszy brat, a miał wtedy sześć lat. Zginął nasz kuzyn, Wędrujący Wilk. Zginęła jego matka. Takiej rzezi nie zapomina, kto ma rozum i wątrobę.

–To głupstwo odgrzebywać dawne wypadki. Działy się

kilkanaście „wielkich słońc" temu.

–Mylisz się! Kilkanaście lat nie potrafi zatrzeć pamięci!…

Przed namiotem rozległy się ochrypłe wołania i wszyscy

przy ognisku umilkli. Poznali głos Dicka Ruxtona. Handlarz gwałtownym ruchem rozwarł wejście do namiotu i wkroczył do środka. Stanął osłupiały na widok tylu zebranych. Niepewnie chwiał się na rozstawionych nogach, w ręku trzymał butelkę. Wodził dokoła pijanym wzrokiem; gburowaty śmiech wydarł mu się z gardła.

Weil, wszyscy krewni z pomiotu mej czerwonej narzeczonej są w jednej kupie.

Przystąpił do mego ojca, siedzącego najbliżej wejścia, i przytknął mu butelkę nakazując:

–Pij, szwagrze!

Ojciec odsunął łagodnie jego rękę:

–Nie piję, dziękuję.

–Pij!! – wrzasnął Amerykanin i chciał wlać wódkę przemocą do ust.

Wtedy ojciec wytrącił mu z dłoni butelkę, która zatoczyła łuk w powietrzu i padła gdzieś w szary kąt namiotu.

Goddam you! - zapienił się Ruxton, gwałtownym ruchem dobywając zza pasa rewolwer. Lecz zanim skierował broń na ojca, doskoczyło do niego kilku wojowników i obezwładniło go. Powstał zgiełk. Przyjaciele ojca chcieli Ruxtona zabić, lecz zwolennicy stryja zasłonili go swymi ciałami.

Jak wielu Amerykanów na preriach, Ruxton miał twarz zarośniętą bujną brodą aż po uszy. Wydawał mi się uosobieniem odrażającej brzydoty, jakimś upiorem. Indianie nie mają zarostu na twarzy. Podczas szamotania się brodacz ryczał z wściekłości i był bardziej podobny do złego ducha niż do człowieka. I to był rzeczywiście nasz zły duch.

Wszyscy zerwali się i biegli to tu, to tam, tylko ja jeden pozostałem przy ognisku, zdrętwiały z przerażenia. Widziałem dwie grupy, rzucające sobie wrogie słowa. Kłótnia napędziła mi wielkiego strachu, jak gdyby dziecięcy instynkt wyczuwał tragedię, zagrażającą istnieniu szczepu: rozłam na dwa obozy.

Dick Ruxton nie był jedynym Amerykaninem w naszym obozie. Miał ze sobą kilku uzbrojonych po zęby towarzyszy. W kilka godzin później, o świcie, ludzie ci wykradli Nemissę, podobno za jej zgodą, i na, rączych koniach wymknęli się z obozu. Nie wiem, czy ich ścigano. Po kilku tygodniach dziewczyna wróciła do nas przygnębiona i pełna wstydu. Ruxton porzucił ją. U Indian Wron, naszych zaciekłych wrogów, znalazł inną dziewczynę i wziął ją za żonę.

ROZBRAT W RODZIE.

 

I po tym wydarzeniu zapadłem znowu w dziecięcą nieświadomość i nie pamiętam, co się działo w następnych miesiącach. Pewnego dnia przebudziłem się z dziwnym uczuciem. Znalazłem się w powietrzu. Spadałem z konia. Nie wiedziałem nic o tym, że siedziałem na jego grzbiecie, że mnie tam posadzono. Natomiast miałem świadomość tego, jak leciałem w powietrzu, jak uderzyłem o ziemię i leżałem na plecach podziwiając czarne plamy na białym brzuchu wierzchowca. Doskoczył do mniej mój starszy brat, Mocny Głos, i silnymi rękoma wyciągnął mnie spod konia łając:

–Co to? Siedź mocno na koniu! Jeśli jeszcze nie umiesz jeździć konno, dostaniesz fatałaszki dziewczęce i wychowamy ciebie na babę…

Od tego czasu uświadamiałem sobie więcej wypadków dziejących się dokoła mnie. A koń, chociażby najbardziej narowisty, tak łatwo mnie nie zwali ze swego grzbietu.

W owym okresie wciąż jeszcze wędrowaliśmy po preriach jak za dawnych dni. Przestrzeń, nieskończona przestrzeń była naszym żywiołem.  Gdy dzisiaj zamknę oczy i pamięcią sięgnę do owej przeszłości, widzę przede wszystkim barwę rozległego widnokręgu, barwę sinoniebieską. Wzrok nasz wybiegał zawsze w dal. Stamtąd wypatrywaliśmy niebezpieczeństwa, przygód, zwierzyny, przyjaciół. Tam taiła się dla nas tajemnica i taił się wróg.    

Jeszcze nie wygasły stare zatargi z sąsiednimi szczepami i trzeba było mieć się na baczności. I stamtąd, zza sinoniebieskiego widnokręgu, wyrastała dla nas największa zagadka, groźna i coraz bardziej niepokojąca. Był to biały człowiek. O nim coraz częściej snuły się rozmowy przy ogniskach.

Opowieści te szczególnie podniecały naszą, chłopców, wyobraźnię. Dowiadywaliśmy się o istnieniu "wielkiej wody", wielokrotnie większej niż nasze prerie; o tysiącach białych ludzi, żyjących za tą wielką wodą, i to białych ludzi innych i rzekomo lepszych niż ci, którzy do nas przybywali. Tamci nie zabijali bizonów; mieli za to pływające domy, zwane statkami, które mogły ruszać się po wodzie jak zwinne ryby. Nigdy my, dzieci, nie mogliśmy się dość nadziwić na myśl o "długim domu", który smykał szybko po ziemi, wyrzucał z siebie kłęby dymu, przeraźliwie sapał jak smok i podobny był do olbrzymiego węża. Ale czy można było wierzyć, że pędził szybciej niż dziesięć najchyższych naszych mustangów? Daleko na południu, za rzeką Missouri, stryj Huczący Grzmot widział taki pociąg. Gdy o nim opowiadał, ciarki przebiegały nam po plecach, a stryj rósł w naszych oczach na wyrocznię mądrości i wiedzy.

Inni nie podzielali naszego podziwu dla stryja i często się z nim spierali. Rozmowy ich wiecznie wracały do tego samego przedmiotu.

- Nie ma białych ludzi dobrych! - mawiali. - Wszyscy oni łajdacy. Podobni do Ruxtona.

- Ruxton nie był najgorszy - upierał się stryj - tylko miał złych towarzyszy. Ulegał im zbytnio... Tak samo jak w naszym szczepie, u nich są ludzie prawi i ludzie źli. Ci za "wielką wodą" należą do uczciwych. Nigdy nam nic złego nie zrobią.

- To nieprawda! Wszyscy oni są zatruci chciwością...

Kłótnie rozjątrzały się i często przypadało ojcu godzić powaśnionych. Ojciec wyrażał zdanie, zadawalające do pewnego stopnia obydwie strony:

- Powiedzmy sobie, że tam daleko mieszkają dobrzy biali ludzie i kto

w ich dobroć chce uwierzyć, niech sobie wierzy. Ale to pewna, że do nas na prerie przybywają od nich same nędzne kreatury i one to zatruwają nam

życie.

Że zatruwali nam życie, o tym nie wszyscy w szczepie byli tak całkowicie przekonani. Tylko przenikliwsze umysły wiedziały, dlaczego co rok coraz mniej wędrowało do nas bizonów z południa. Na południu Amerykanie zbudowali od morza do morza trzy koleje żelazne, które jak trzy krwawe noże przecinały prerie i przynosiły śmierć bizonom. Tysiące białych łowców pławiło się w rzezi tych szlachetnych zwierząt, będących głównym pokarmem nas, Indian, na preriach. W kilka lat po ukończeniu kolei ustały zupełnie coroczne wędrówki bizonów z południa i trzeba było gonić za nielicznymi stadami, jakie u nas, w ukrytych dolinach północy, pozostawały przez cały rok.

I one jednak szybko zanikały.

W tym okresie głód często zaglądał nam w oczy. Polowaliśmy na różną zwierzynę, szczególnie łosie i jelenie, ale mimo to nie zawsze starczało zapasów na całą zimę. Przypominam sobie, że kiedyś byliśmy tak głodni, iż my, chłopcy, wykradaliśmy z tipi (namiotów) naszych matek skórzane worki, by skórę smażyć na ogniu i jeść. W "roku wielkiego śniegu" ojcowie nasi rozproszyli się po prerii w poszukiwaniu głów bizonowych, pozostawionych tam z ostatnich łowów. Odcinali skórę z czaszek i gotowali je na pokarm. Na szczęście natknęliśmy się wtedy na stado górskich baranów, chroniących się od śniegów wśród podgórzy, i wiele upolowaliśmy.

Z tego głodowego okresu przypominam sobie mój pierwszy bolesny wstrząs, doznany w życiu. W naszym obozie, tak samo jak w obozach innych Indian, było wiele psów. Służyły często do noszenia juków, gdy koni nie starczyło, i każda rodzina miała ich po kilka lub kilkanaście. Moim ulubieńcem i wiernym przyjacielem był Pononka, olbrzymi brytan ze znaczną domieszką krwi leśnego wilka. Gdy dokuczał nam coraz dotkliwszy głód, jedliśmy psy. Nadszedł dzień, kiedy ofiarą miał paść i Pononka, ale temu sprzeciwiłem się z całą gwałtownością.

–Bizonku – przedkładała mi matka – on musi zginąć, żeby ratować nas, ludzi.

–Nie musi zginąć, nie może zginąć! – wrzeszczałem podobno. – Niech ginie cały świat, nie psy. Mój Pononka nie zginie!…

I nie zginął. Tak gorąco błagałem i zaklinałem, tak rzucałem się jak nieprzytomny, że oniemiali ludzie patrzeli na mnie z trwogą i Pononce darowali życie.

Wykorzystując nasz głód rząd amerykański nasyłał nam agentów z żądaniem, byśmy „sprzedali" im nasze tereny, porzucili swobodne życie wędrówek i poddali się jego władzy, za co mieliśmy w rezerwacie dostawać pokarm za darmo. Znając smutny los szczepów południowych nie ulegliśmy wtedy tym namowom, gdyż mieliśmy jeszcze nadzieję, że zdołamy utrzymać się z polowania.

Po wytępieniu przez europejskich kolonizatorów w ciągu dwóch wieków większości Indian, żyjących na wschód od Missisipi, rząd Stanów Zjednoczonych postanowi w 1825 roku wyrzucić wszystkie pozostałe niedobitki poza Missisipi, na zachód od tej rzeki. Stworzył tam tak zwane Terytorium Indiańskie w dorzeczu rzeki Arkanas. W następnych latach przesiedlano Indian w tak brutalny, nieludzki sposób, że wielu z nich ginęło podczas transportu. I tak z 14000 wygnanych Czerokezów, Indian pokojowo usposobionych, 4000 skonało po drodze z wyczerpania Samo Terytorium Indiańskie ulegało co pewien czas uszczupleniu na rzecz amerykańskich osadników, zajmujących bezprawnie najżyźniejsze jego grunty i pastwiska. W końcu zamieniono je na jeden ze stanów – Oklahoma – ze szkodą dla praw Indian, wobec przewagi ludności białej.

Dla Indian, żyjących na preriach i w Górach Skalistych, utworzono szereg rezerwatów w różnych częściach Stanów Zjednoczonych i Kanady. Tereny te nie obejmowały nawet dziesiątej części pierwotnego obszaru, posiadanego przez szczepy w okresie ich niepodległości. W zamian za utratę wolności i ziemi przyrzeczono Indianom utrzymanie oraz życzliwe wprowadzenie ich na ścieżkę cywilizacji białego człowieka. Amerykańskie rezerwaty Indian stały się żerowiskiem dla różnych oficjalnych i nieoficjalnych aferzystów, oszukujących swych podopiecznych na każdym kroku. Podczas gdy małe i wielkie hieny okradały Indian z tego, co im się należało od państwa – z góry, ze sfer rządowych Waszyngtonu, szła najzgubniejsza, antyhumanitarna polityka rasowego uprzedzenia. Dopiero usilna walka kół postępowych w Stanach Zjednoczonych spowodowała po pierwszej wojnie światowej pewną zmianę tej polityki. Nie mogło to już oczywiście naprawić wszystkich szkód wyrządzonych Indianom. Drukowane w tych czasach dzieła niektórych Amerykanów – uczciwych badaczy Indian i ich historii, jak Gordona Mac Gregora, Clarka Wisslera, Johna Colliera – obnażają całe haniebne barbarzyństwo polityki szerzenia „cywilizacji" wśród indiańskich szczepów w Stanach Zjednoczonych

 

Pomimo skłębiających się nad nami chmur, życie miało zwłaszcza dla nas, dzieci, wciąż nieodparty powab. Nie spuszczaliśmy nosa na kwintę. Od pokoleń otrzaskani z niebezpieczeństwem wszelkiego rodzaju, nie wyrzekaliśmy się i teraz radości ani słońca, ani tańców. My, chłopcy, ogromnie cieszyliśmy się z odejścia długiej zimy, zwłaszcza gdy pierwsze objawy na niebie zwiastowały wiosnę. Zorza polarna puszczała w górę swe niebieskie promienie, a nocami słychać było gęganie dzikich gęsi, lecących do rozlewisk północy. Znaliśmy urzekającą wymowę tych znaków: niedługo rodzice nasi zwiną namioty i rozpocznie się używanie największej rozkoszy Indianina, wędrówki po słonecznych preriach północnego zachodu.

Ostatniej nocy w obozie zimowym przed wielkim wymarszem na prerie odbywał się taniec wojenny. Był to doniosły obrzęd. Tej nocy nikt nie spał oprócz nas, dzieci. Ale i nam pozwolono długo przyglądać się uroczystości. Tańczyli wszyscy dorośli mężczyźni, a było ich w naszej grupie przeszło stu. Zaraz po wieczerzy ojcowie, odziani tylko w przepaski biodrowe, malowali swe ciała wieloma barwami, matki trefiły sobie włosy i ubierały się w najlepszą odzież ze skóry jeleniej. Równie strojnie przyodziewano nas, dzieci, i nie sprzeciwiano się, gdy farbowaliśmy sobie twarze. Ów taniec miał w naszym życiu zbiorowym wyjątkowe znaczenie. Był podziękowaniem Wielkiemu Duchowi za szczęśliwe przeżycie zimy i był prośbą o tchnienie w nas męstwa na przyszłość, gdyby niespokojne lato zgotować nam miało jakieś wypadki lub walki.

Cztery grzmiące na całą dolinę uderzenia wielkiego bębna czarownika oznajmiły początek uroczystości. Po tym wstępie odezwały się inne bębny, mniejsze, i podjęły regularny rytm tańca, a śpiewacy zanucili władczą, żałosną pieśń. Do głównego namiotu zapchanego do połowy ludźmi, wbiegli w podskokach tancerze. Groźnie pomrukując, powoli okrążali rozpalone pośrodku ognisko. Ich umiarkowane z początku ruchy wnet nabrały gwałtowności w takt coraz burzliwszego śpiewu i bicia w bębny, aż rozpętały się w szaloną furię. Taniec wyrażał zapalczywość walczących wojowników. Z ust tancerzy wydzierały się okrzyki wojenne. Zęby świeciły niesamowicie w blasku ogniska, oczy tryskały żądzą walki. Ze wzrokiem utkwionym w ciemną dal ponad głowami zgromadzonych, zapatrzyli się w niezgłębione otchłanie owych mitów i baśni, z jakich rodził się srogi duch tańca wojennego.

Taniec przenikał do krwi każdego Indianina. Nawet my, bąki, drżeliśmy z podniecenia i chciało nam się krzyczeć i tańczyć razem z naszymi ojcami. Tancerze odbijali się wysoko od ziemi i śpiewali:

–Niech zwycięstwo biegnie przed naszą ścieżką, niech towarzyszy naszej broni. Niech wróg śpi długo i snem twardym!…

Wojownicy rzucali w górę kawałki drewna i chwytali je na ostrze włóczni wykrzykując:

–To samo stanie się z naszymi wrogami. Nadziejemy ich

jak wiązkę chrustu. Rozbijemy jak nędzne próchno!…

Tej nocy zaszło zatrważające zdarzenie. Ktoś zauważył, że nie wszyscy z naszego obozu brali udział w ceremonialnym tańcu. Stryj Huczący Grzmot i kilku innych wojowników uchyliło się od tej szczepowej powinności i w ogóle nie przyszło. Takie wywołało to zgorszenie, że uroczystość natychmiast przerwano. Wszyscy byli jak porażeni. Cisza zaległa obrzędowy namiot.

–Huczący Grzmocie! – krzyknął na cały głos wódz naszego obozu.

Był to Krocząca Dusza, młody stosunkowo wojownik, którego męstwo w kilku potyczkach z wrogimi szczepami, a przede wszystkim rozsądne wypowiedzi na naradach wyniosły na, czoło naszej grupy.

Stryja nie było w pobliżu, lecz wyszukano go wśród namiotów i przyprowadzono. Gdy stanął w świetle ogniska, miał buńczuczną minę i dziwaczne iskry w oczach, jakby pod wpływem alkoholu.

–Czego chcecie? – odezwał się wyzywająco.

–Czyś niespełna rozumu? Zadajesz takie pytanie? Wiesz, o co chodzi! – zawołał do niego Krocząca Dusza.

–Czemu tak krzyczysz? Czego chcecie ode mnie?

–Nie było nigdy wypadku, żeby ktokolwiek usunął się od udziału w tańcu wojennym przed wymarszem z. obozu zimowego.

–A teraz macie ten wypadek ze mną!…

–Człowieku, czyś oszalał?

–Nie chcę tańczyć!

–Wytłumacz się!

Spojrzenia wszystkich obecnych zwrócone były w nieprzyjaznym napięciu na stryja. Niektóre nasze obrzędy miały tak urzekającą moc i tak głębokimi korzeniami tkwiły w naszym życiu, że jakiekolwiek wystąpienie przeciw nim nie mieściło się w naszej wyobraźni, jak nie wyobrażaliśmy sobie życia ludzkiego bez oddechu. To, co czynił stryj, było nie tylko świętokradztwem, lecz nawet zakrawało w oczach wielu obecnych na zaćmienie umysłu. Stryj musiał być pijany, chociaż odpowiadał jak rozumny człowiek.

–Idzie nowy wiatr przez prerie. Zmienia wszystko co stare. Sami wiecie, jaki ten wiatr jest silny. Nic mu się nie ostanie.

–Więc chcesz, Huczący Grzmocie, żebyśmy mu ulegli? Mamy porzucić nasze odwieczne obrzędy? – krzyknął Krocząca Dusza z pogardą.

Stryj nie zwracał uwagi na jego słowa. Mówił dalej:

–Nasz Wielki Duch był dotychczas dobry. "Wystarczał nam. Ale przyszli Długie Noże – Amerykanie. I co się okazało? Ich Wielki Duch jest silniejszy. Dlaczego mam tańczyć dla słabszego Ducha?

–Milcz!

Słowo to padło jak ostre cięcie bicza. Wypowiedział je Biały Wilk, nasz czarownik. Ów niezwykły człowiek cieszył się wielkim szacunkiem i był najtęższym umysłem wśród Czarnych Stóp. Biały Wilk słynął z wielu cudów, jakich dokonał i w jakie wszyscy wierzyliśmy, chociaż dzisiaj uświadamiam sobie, że to nie były czary, lecz niebywała bystrość umysłu, pozwalająca mu widzieć rzeczy, przez innych niezauważane. Wpływ i doświadczenie swe zawsze zużytkowywał dla dobra szczepu, dlatego więcej go kochaliśmy, niż się bali, i on to był właściwym wodzem naszej grupy.

Jego krótkie słowo przecięło wszelkie gadanie i było jak wyrok. Dręcząca cisza zapadła wśród ludzi. Wtem jeden z grajków zaczął uderzać w bęben, zrazu nieśmiało i cicho, potem silniej, potem inni wpadli w jego takt, nawiązali dawny rytm. Już sprężyły się ciała i tańczący ruszyli od nowa. Wszystkich, jak poprzednio, ponosiła namiętność tańca, tylko teraz mniej było ognia i mniej śpiewu o zwycięstwie. Mroźny podmuch obcego wiatru wpadł do naszego namiotu.

Tak tańczyli ojcowie przez całą noc. Nam, dzieciom, rychło kazano iść spać, ale dzika a jednocześnie słodka melodia wciskała się w nasz sen rozniecając tęsknotę za wielką przygodą.

Było jeszcze ciemno, kiedy w obozie rozległy się nawoływania, by wstać. Skoczyliśmy na równe nogi i zaraz wybiegli pod gwiaździste niebo. Ojciec szedł na prerie po konie, a my, smyki, pomagaliśmy matce w zwijaniu skóry namiotowej. Ruszyliśmy w drogę o brzasku.

I znowu zaszło przykre wydarzenie, tak że nie mogłem powstrzymać się od łez. Stryj Huczący Grzmot z kilkunastoma zwolennikami odłączył się od naszej grupy i postanowił żyć i wędrować samodzielnie. Nie chcieli oni przebywać z nami. Razem z nimi poszły oczywiście ich rodziny, a wśród nich miałem najlepszego przyjaciela i rówieśnika, syna stryja, Kosmate Orlątko. Trzymaliśmy się dotychczas zawsze razem, łączyły nas wszystkie harce, baraszki i ogromne, niezmącone braterstwo. Nadchodziła chwila rozstania. Staliśmy obok siebie, obydwaj niezdolni wykrztusić słowa, niezdolni nawet patrzeć na siebie. Ze smutku mieliśmy pustkę w głowach i zaschnięte gardła. Sterczeliśmy jak kołki, dopóki rodzice nie zaczęli nas wołać.

–Jedziesz – wyjąkałem w końcu.

–Jadę – odpowiedział Kosmate Orlątko – ale szybko wrócę.

–A jeśli twój ojciec nie będzie chciał?

–Jeśli nie będzie chciał, to mu ucieknę.

–Oj, joj!

–Ucieknę, mówię ci.

–Tak daleko? Przez tyle prerii?

Wobec moich wątpliwości Orlątko wręczył mi swój piękny, mały łuk, z którego już dobrze strzelał do piesków ziemnych, i oświadczył:

–Jeśli nie powrócę, to łuk będzie twój.

Łuk był wyjątkowo cenny, ale Kosmate Orlątko był mi milszy niż wszystkie łuki na preriach. Chciało mi się beczeć i coś zamgliło moje oczy. Z trudem widziałem, jak przyjaciel człapał na przykrótkich nogach, odchodząc do swych rodziców. W ręce trzymałem jego łuk.

Gdy słońce się ukazało, przemierzyliśmy górskie podnóża, a daleko za nami błyszczały ośnieżone stoki Gór Skalistych. Wszędzie dokoła leżał jeszcze śnieg, czuć jednak było bliską wiosnę. W miarę schodzenia w coraz niższe doliny odnosiliśmy wrażenie, że fale powietrza rozgrzewały się z godziny na godzinę, ale to pewnie rozgrzewały się nasze serca. Przed nami, na wschodzie, rozpościerały swój czerwony kobierzec faliste prerie.

ZMIERZCH DZIKICH OBYCZAJÓW.

 

Bizony, wtedy niemal doszczętnie wybite w Stanach Zjednoczonych, żyły jeszcze na północy, w Kanadzie, więc grupa nasza skierowała się ku rzece Saskatchewan. Na obszarach, gdzie dziś wznoszą się ruchliwe miasta i osady południowej Alberty i ciągną się nieprzerwanym łanem bogate pola pszenicy, nie napotkaliśmy wtedy przez wiele dni ani jednego białego człowieka. Mimo to wpływ jego już istniał: na skutek różnych umów z obydwoma rządami – Stanów Zjednoczonych i Kanady – większość szczepów indiańskich zaniechała walk między sobą. Zresztą coraz groźniejszym a wspólnym przeciwnikiem z roku na rok stawał się biały człowiek. Nowe niebezpieczeństwo jednakowo groziło wszystkim bez wyjątku szczepom i ono głównie otwierało oczy na niedorzeczność dotychczasowych bratobójczych zatargów i wiecznych waśni. Tomahawk wojenny – żeby użyć prastarego zwrotu – był zakopany, aczkolwiek niezbyt głęboko, o czym przekonaliśmy się w następnych tygodniach.

Ciągnąc na północ ujrzeliśmy pewnego dnia przed sobą na preriach oddział obcego szczepu. W takim wypadku zachowywano zawsze wielką ostrożność. Obcy Indianie zatrzymali się tak samo jak my. Z daleka przysłali nam sygnały za pomocą znaków, stanowiących międzynarodowy język szczepów preryjnych. Ich rzecznik palcami prawej ręki potarł swój lewy łokieć, następnie wyciągniętą przed sobą ręką kołysał w prawo i w lewo ruszając przy tym palcami. Dotknięcie łokcia znaczyło: Indianie; ruszanie palcami i machanie ręką: jakiego szczepu? Krocząca Dusza, nasz wódz, odpowiedział znakiem: Czarne Stopy, i wskazał w stronę, w której był nasz zimowy obóz. Na to tamci ujawnili się jako Indianie Kri i dali znak pokoju podniesieniem prawej ręki, skierowanej ku nam otwartą dłonią – odwieczny symbol, wskazujący, że w prawej ręce nie ma broni. Kri należeli do niedawna do naszych wrogów, mimo to odpowiedzieliśmy im tym samym znakiem pokoju.

Obydwaj wodzowie grup zsiedli z koni i spotkali się w połowie drogi. Jeden drugiemu ofiarował tytoń i dał do wypalenia swoją fajkę, czym ceremonii stało się zadość, i obydwa oddziały podjechały do siebie.

Okazało się, że był to zbuntowany oddział Kri. Odłączył się od głównego szczepu na znak protestu przeciw zawartej z rządem kanadyjskim umowie pokojowej na warunkach krzywdzących Indian. Taki obrót rzeczy mocno nas zaniepokoił. Nie chcieliśmy zadzierać z nikim: ani z Indianami, ani z Kanadyjczykami.

–Jakie macie teraz zamiary? – badał ich Krocząca Dusza w niezbyt przychylnym nastroju. – Czy chcecie walczyć z białymi?

–Ani nam przez myśl nie przeszło! – zapewniali Kri. – Nie chcemy z nimi walczyć ani też nie mamy ochoty lizać im butów. Nie chcemy upokarzać się. Natomiast zależy nam na was. Z wami żyć pragniemy w najściślejszej przyjaźni.

Krocząca Dusza miał wątpliwości, bo Kri przyznali się, że przed dwoma tygodniami stoczyli z północną grupą naszego szczepu Czarnych Stóp potyczkę, w której szczęśliwym trafem nikt nie zginął. Sprawę rozstrzygnął Biały Wilk, nasz czarownik, oświadczając się stanowczo za uznaniem przyjaźni Kri. Rada naszej starszyzny uchwaliła pokój. To, co Biały Wilk radził, zawsze okazywało się najmędrszym wyjściem. Zapanowała wielka radość i na przypieczętowanie pokoju postanowiono wyprawić wspólną, ucztę.

Podczas biesiady jeden z naszych starszych wojowników, Pogromca Sześciu, siedział naprzeciw pewnego Kri i nie spuszczał z niego oczu. Kri nazywał się Brązowy Mokasyn. Chociaż zauważył on to zaciekawienie, nie dał nic po sobie poznać. Na piersi jego widniał naszyjnik z zębów bizonowych i w ten to przedmiot Pogromca Sześciu wpatrywał się jak urzeczony.

Pod koniec uczty nasz wojownik zapytał gościa, czy sam wykonał ten naszyjnik. Kri zaśmiał się i głaszcząc zęby bizonowe odparł tonem przechwałki:

–Nie. Odebrałem go wojownikowi Czarnej Stopie. Zabiłem go przed kilku laty w walce.

–A czy myśmy też kogoś z waszych zabili?

–Owszem – wyjaśnił Brązowy Mokasyn. – Jednego Kri i czternastu Siouxów. Walczyli po naszej stronie.

Pogromca Sześciu zerwał się na równe nogi i rycząc ze wściekłości, chciał rzucić się na wojownika Kri. Po naszyjniku poznał zabójcę swego syna. W ogólnym podnieceniu zano-.siło się na ciężką bójkę, ale starszyźnie naszej udało się uspokoić gorące głowy i także przywieść do rozumu Pogromcę Sześciu. Doświadczony wojownik pozwolił sobie wytłumaczyć, że ważniejszy jest pokój szczepu niż jego osobista zemsta, i w końcu podał rękę do zgody. Zapanował znów serdeczny nastrój i od tego czasu nic nie zmąciło naszej przyjaźni.

Kri byli tak uradowani pomyślnym wynikiem spotkania, że prosili, by mogli iść razem z nami do Montany i zawrzeć tam pokój ze wszystkimi szczepami, z jakimi dotychczas mieli zatargi. Chętnie na to przystaliśmy.

Bizonów nie spotkaliśmy podczas tej wyprawy, więc zwróciliśmy się znowu na południe. Po drodze, w roli rzeczników pokoju, odwiedziliśmy Siouxów, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin