Patrick White - ŻYWI I UMARLI - KIK.rtf

(2239 KB) Pobierz

White Patrick

ŻYWI I UMARLI

 

 

Poza dworcem ludzie znów odzyskali emocjonalną przeciętność. Bardzo niewiele indywidualnych rysów dało się rozróżnić w tłumie przepływających twarzy. Oczywiście było ciemno, lecz nawet fale neonowego światła zalewając chwilami masę ludzką nie wykrywa­ ły żadnego osobistego sekretu i ukazywały tylko jed­ nolite białe prostokąty czy też owale zabarwione prze­ lotnie odcieniem czerwieni lub fioletu. Podobnie też słuch jego chwytał wprawdzie dźwięki, ale nie wy­ ławiał dominującej nuty bezładnego nurtu, w którym opony taksówek cmokały odklejając się od mokrej na­ wierzchni i huczały autobusy. Wszystko to składało się na głośny, nic jednak nie znaczący zgiełk. Tak samo jak przesuwające się twarze stanowiły mglistą obecność, która go ze wszystkich stron otaczała i której istnie­ nie w nocnym mroku było niemal zależne od biegu jego myśli. Wolał to, uciekłszy ledwie przed paru mi­ nutami od zbyt intymnych widoków i ostrych emocjo­ nalnych tonów na peronie kolejowym. Wolał teraz płynąć w mętnym morzu, przez Londyn anonimowych ludzi. Wszystko, co osobiste, przesłoniła twarz Eden zapamiętana w ostatnim momencie, gdy ją unosił już pociąg.

Elyot Standish torował sobie w tłumie drogę sprzed dworca Victoria. Światło padające na niego, uliczne światło nie respektujące osobowości, sprowadzało jego twarz do struktury kostnej, nadawało jej wyraz wszy­

stkich innych przechodniów. Oczodoły były ciemne. Dwa puste zagłębienia w kościach. Przypomniał sobie zauważoną przed kilku minutami twarz Niemki, która oparła głowę na ramieniu swego męża w ostatnim śle­ pym uścisku. A raczej poczuł się wchłonięty na dno oczu małej niemieckiej Żydówki, w strefę, gdzie tera­ źniejszość roztapiała się, tracąc formę i cel, przeobra­ żona w bezkształtną i bezcelową otchłań strachu.

              Myślę, że Julii już nie zastaniesz w domu — po­ wiedziała w pośpiechu Edfen.

Słyszał szybkie nabrzmiewanie jej głosu, stuk jej stanowczych kroków na peronie, gdy wciągała go za sobą w świat błahych zdarzeń i drobnych spraw, o któ­ rych rozmawia się przed odejściem pociągu.

              Ale prosiłam ją, żeby zostawiła dla ciebie trochę chleba i ser — powiedziała Eden. — Znajdziesz w ku­ chni. Trochę chleba i ser.

Jak gdyby tego nie wiedział. Ale taki jest nastrój dworców kolejowych. Drobiazgi dochodzą do głosu. W białym świetle nabierają doniosłości.

              Przyślesz mi kartkę z Paryża — rzekł.

Głos był jego własny, ale płaski i głupi, nieznośnie banalny. Cofnęli się przed Paryżem. Paryż to etap na drodze do celu, który sobie postawiła Eden. Cofnęli się oboje zgodnym manewrem. Eden zaczęła mówić

o              pogodzie rozważając, jakiej można się spodziewać przeprawy przez Kanał. Wspomniała swoją podróż w zimie z Adelaidą, która zwymiotowała do własnego kapelusza. To go rozśmieszyło. Ale zaraz się zawsty­ dził. Śmiech miał tak mało związku z tym, co napraw­ dę czuł, z bezkształtną pustką ziejącą w piersiach, mię­ dzy płucami a żołądkiem. Zastanawiał się, czy nie ująć Eden za rękę, lecz po chwili wahania zdecydował się tego nie robić. Nawet gdyby to nie były dłonie Eden obciągnięte na tę okazję starymi ciasnymi rękawiczka­

mi. Myślał, że nigdy chyba nie zrozumie motywów ukrytych pod tymi rękawiczkami, nie zgadnie, dlaczego Eden, która tak nienawidziła i tak lękała się konwe­ nansu, wygrzebała skądś parę starych czarnych ręka­ wiczek i zechciała je włożyć wyjeżdżając z Londynu. Już poruszył wargami, żeby spytać. Odwagi dodawało mu wspomnienie pewnego momentu, gdy wcześniej te­ go samego wieczora po raz pierwszy w życiu zdołał się zbliżyć do siostry bez pomocy wyraźnych słów. Ale uprzytomnił sobie, że nawet to nie umożliwiłoby wytro­ pienia motywów ukrytych pod czarnymi rękawiczkami. Zrezygnował świadomie. To była bowiem jedna ze spraw, których nie należało poruszać. Jeden z tajem­ nych zakamarków, jakich było wiele w życiu Eden.

Potem nadeszła chwila, kiedy podróżni musieli już wsiadać do wagonów. Potem momenty przemknęły szybko jeden po drugim w zapachu jabłek i pism ilu­ strowanych, w nawoływaniu głosów przekrzykujących postękiwanie pociągu, w kalejdoskopie twarzy, niezli­ czonych twarzy. Eden stała w oknie i powiewała chu­ steczką. Ostrymi, nerwowymi, krótkimi gestami. Za­ wsze wstydzili się trochę każdego gestu, jaki między sobą wymieniali. Z czarnej rękawiczki wystawał jeden biały palec; Elyot zauważył to, zanim ten palec prze­ obraził się w biały punkcik na znikających rękach, a biała twarz Eden zginęła mu z oczu oddalając się w głębi nieskończonego tunelu żółtej mgły. Mała Ży­ dówka wciąż trzymała w ręku chusteczkę, chociaż po­ wiewanie byłoby już bezcelowe. Zwinęła ją i przytuliła do policzka. Jej mąż wracał tym pociągiem do Europy; czego tam szukał?

Elyot szedł ulicą w kierunku domu, lecz w pewnym sensie bez celu, unoszony nurtem własnych myśli. Ni­ gdy nie dowie się, jakie sprawy pociągnęły tego Żyda rja kontynent, przestały go interesować razem ze znik­ li ■

nięciem twarzy Eden. Nigdy nie dopasuje do czarnych rękawiczek właściwego motywu. To były nitki wielu wątków, z których tajemnicą należało się pogodzić. Nocą na ulicach w labiryncie beznamiętnych twarzy, pomiędzy sunącymi ciężko autobusami, pod rzęsistym deszczem neonowych świateł, dość łatwo było o rezy­ gnację. Wszystko albo było tajemnicą, albo nie miało sensu, a z tej alternatywy brak sensu jest trudniej­ szy do przyjęcia.

Ulica, którą szedł Elyot, tonęła w anachronicznej ciszy. Zdążał do domu. Dom, bliski w przestrzeni, zda­ wał się odległy w wyobraźni, jak wszystkie znajome miejsca wyrwane ze swegc zwykłego tła przez dra­ matyczny wstrząs. Mimo że szynk znajdował się jak zawsze na rogu, mimo że na krawędzi chodnika chwiał się samotny odrażający pijak, mimo że nogi Elyota wiele razy wydeptywały ten zakręt ulicy, oczy zaś wiele razy oglądały takich samych obrzydliwych pija­ ków, było to nieprzekonujące — wersja aktualna róż­ niła się od poprzednich, umysł mógł jedynie ją zare­ jestrować. Szczegóły rozpływały się w deszczu. Elyot czuł się prawie stopiony w jedno z pijakiem, który szperał po kieszeniach,, szukając drobnych na bilet autobusowy albo może na następny kieliszek, a w po­ żółkłych oczach miał wyraz niepewności, jakby zasta­ nawiał się, czy naprawdę za chwilę zwymiotuje, czy też po prostu zwali się do gościnnego rynsztoka.

Elyot stał na brzegu chodnika. Miał czas, miał mnó­ stwo czasu, by w rozpływającym się świecie obserwo­ wać wielu zamyślonych pijaków. Ale chociaż z nim ze­ spolony, nie czuł się ani trochę bliższy upstrzonego tłustymi plamami nieprzemakalnego płaszcza i zmiętego kapelusza. Noc roztapiała szczegóły nie zbliżając jednak do istoty rzeczy. Nie czuł się bliższy swojej siostrze, mimo przelotnego momentu olśnienia, ani też nadwyż­

ce ludzkiej, przelewającej się przez drzwi szynków. Odosobnienie, dawniej niepokojące, teraz już przyjmo­ wał jako rzecz nieuniknioną. Zabronił sobie sentymen­ talnego żalu i z przyjemnością nadstawiał twarz pod drobny deszcz, bo to go upewniało, że istnieje, że jest z krwi i kości, że idzie do domu zbudowanego z cegły i wapna, że w kuchni czeka na niego chleb i ser.

Pijak zaryzykował rozstanie z rogiem ulicy i ruszył wzdłuż niewidzialnej napiętej liny naprzód. Jęczał z ci­ cha i patrzał na Elyota, wyczuwając, jak to potrafią pijani i wariaci, że czyjaś przelotna myśl zatrzymała się na jego osobie. Nie nawiązali jednak kontaktu. Pi­ jak zataczał się na jezdni i nie wyglądał już nawet jak klown na linie, ale jak trzepoczący się pusty rę­ kaw, jak nogawka beznogiego kaleki. I w tym właśnie momencie, na chwilę przed faktem, Elyot zrozumiał, co się za chwilę stanie, zrozumiał, że powinien ruszyć się z tego miejsca, na którym utknął, natychmiast, co prę­ dzej podbiec do bezimiennego człowieka; zrozumiał, że po to właśnie zatrzymali się obok siebie na ulicznym bruku. Widział przecież w blasku latami wydęty balon autobusu, jaskrawoczerwony i złowrogi. Cała połowa jezdni przechyliła się, zbliżyła tuż do niego. Słyszał w mózgu krzyk: „Muszę to zrobić” — wzbijający się nad zgrzyt autobusu. Światła zawirowały. Wszystko doko­ ła poszło w ruch. Z wyjątkiem jego stóp. Wrósł w as­ falt. Był widzem rozgrywającej się na odległej arenie pantomimy.

Rozłożyli płaszcz na trotuarze. Nogi sterczały spod niego głupio, ukazując podeszwy butów, a wokół nich nagle wykwitł krąg bladych, spłoszonych twarzy. Prze­ de wszystkim był to nieszczęśliwy wypadek, dodatko­ wa przyprawa emocji do ryby z frytkami czy też do ostatniej szklanki porteru.

              A to ci historia — powiedział kierowca.

Byl wstrząśnięty. Wyskoczył na chodnik i zaczął ha­ łaśliwie pomstować. Dlatego, że się bał.

              Żeby też chodzić po ulicy z zamkniętymi oczy­ ma! — krzyczał kierowca. — A w dodatku zalany.

Ręce mu dygotały. Chodzić z zamkniętymi oczyma. To ma jakiś związek — niejasno wyczuwał Elyot. — Jestem za to odpowiedzialny. — Nogi miał jak z ołowiu, przykute do miejsca, gdzie stał. Powinien by się do­ wlec w krąg tamtych twarzy, spojrzeć w twarz roz-r płaszczoną na chodniku, w twarz, która była jedną z wielu, dopóki okoliczności nie wyróżniły jej na czas pewien spośród wszystkich innych. Musi wystąpić i po­ wiedzieć... Co ma powiedzieć?

              Coś takiego! — rzekła kobieta z plikiem gazet pod pachą. Na Wielkanoc będzie akurat trzy lata, jak na Pimlico Road w jej oczach zabiło mleczarza. — Ale tego chyba nie zabiło? Czy też zabiło? — medytowała. Głowa jej się chwiała, rozedrgana w podniecających kalkulacjach.

Ludzie się rozgadali. Dawali upust współczuciu i li­ tości, wstydliwemu podnieceniu i praktycznym radom. Elyot przysunął się na skraj zbiegowiska i między wy­ ciągniętymi szyjami zobaczył wąską strugę krwi ciek­ nącą z kącika ust. Płynęła skąpo, dyskretnie. Nikt tu­ taj nie powinien był jej się przyglądać. Ale przygląda­ li się. Leżący człowiek wydawał z siebie urywane jęki tak samo jak przedtem po pijanemu; możliwe, że był wciąż tak samo otępiały, obojętny.

Wśród rozkazujących urzędowych głosów policji w granatowych mundurach zadźwięczał dzwonek ka­ retki pogotowia. Wargi rannego wsysały i wydmuchi­ wały powietrze. Biaława piana lśniła na krwi. — A ja tutaj stoję na krawężniku i czekam... Na co? — za­ pytał w duchu. — Na ten stracony moment, na sekun­ dę porozumienia, którego możliwość rozwiała się zbyt

łatiwo. — Stał tuż obok, z roztargnieniem słuchając od­ ległych głosów, przyciszonych teraz, gdy rannego uło­ żono na noszach, żeby go stąd zabrać. Wkrótce będzie po wszystkim. Ostry spazm dodany do sumy wrażeń każdego ze świadków.

Wszystko naprawdę skończyło się w brzęku dzwon­ ka.

Elyot Standish szedł dalej ku domowi poprzez kraj­ obraz własnych myśli, poprzez bardziej odległą sce­ nerię Ebury Street. W momencie zahamowania woli nie zdobył się na krok z chodnika na jezdnię, na krok, który by ocalił pijaka od katastrofy. Czuł się wyczer­ pany, miał mdłości. Od czasu do czasu starał się po­ chwycić sens tego wypadku, lecz gdy mu się to nie udawało, dochodził do wniosku, że wypadek był bez znaczenia. Cała sprawa była bez znaczenia. Bezimienna twarz blednąca na mokrym asfalcie dołączy się do le­ gionu zdarzeń bez znaczenia, tak jak twarz Eden za­ mykającej drzwi przedziału kolejowego, jak twarz Elyota wracającego przez Ebury Street do domu. Na próżno sumienie jego usiłowało wskrzesić umarłego, trup leżał wciąż ze skrzyżowanymi na piersiach ręka­ mi. Wyobrażenie bardzo mgliste. A jednak Elyot czuł nadal mdłości. Coś utknęło mu w żołądku, wepchnięte tam przez świadomość. Musiał zmagać się z sobą, żeby zatrzymać to w swoich wnętrznościach.

Doszedł do domu, otworzył kluczem drzwi. Nic się nie zmieniło w rytuale powrotu, jak zwykle spojrzał na odrzwia sprawdzając szkody zrobione przez psy, omija­ jąc butelki, które Julia wystawiła dla mleczarza przy­ chodzącego co rano. To był powrót do domu. Pijak, który wsunął rękę do kieszeni i szukał pod chustką do nosa drobnych na bilet autobusowy, także chciał wró­ cić do domu. Ale Elyot odtrącił te myśli. Tamten czło­ wiek może już nie żył. Na pierwszym piętrze Elyot za-

/

palił światło. To mu pomogło wycofać się z galerii zbyt natrętnych obrazów. Został jednak dom w białym, bezstronnym świetle, w dręczącej ciszy opuszczonych domów.

Powiedziała: „Znajdziesz wszystko w kuchni.” Posłusznie wszedł do kuchni. Dom tchnął dziwną martwotą. Elyot w tej chwili nie miał władzy, żeby mu przywrócić pozory życia. Życie wycofało się razem z ludźmi, którzy tutaj mieszkali, z określonymi osoba­ mi: z Eden, z matką, z Julią Fallon. Czasem, w mo­ mentach kłopotliwej szczerości, stwierdzał, że te okre­ ślone osoby, ich życie,.ich obecność lub ich zniknięcie było jego początkiem i końcem; że w gruncie rzeczy nie miał własnego życia. Tego wieczora raz jeszcze przekonał się o tym, gdy siedział w kuchni sam z sym­ bolami prawdziwego życia. Życie to może ustało do rana, przygłuszone narkozą nocy, ale jego symbole po­ zostały: fartuch na oparciu krzesła, filiżanka z czerwo­ nawą resztką herbaty na dnie, para starych pantofli rannych z niebieskiego atłasu, w których Julia chodziła krzątając się po domu. „Jutro rozmówię się z Julią — mawiała pani Standish. — Rozmówię się, powiem jej stanowczo, chociaż oczywiście łagodnie, załatwię wresz­ cie sprawę tych pantofli.” Elyotowi brzmiał w uszach głos matki, głos już niewyraźny, a także głos Eden, informujący, że jest chleb i ser. W tym — powiedział sobie — tkwi odpowiedź: chleb i ser. W żółtej trójkąt­ nej bryle było coś namacalnego, kojącego. Wystarczało na nią patrzeć. Elyot nie był głodny. Odruchowo wziął do ust odłamany kawałek zalatujący mydłem: smak ta­ niego sera. „Przecież to koniec tygodnia” — powiedzia­ ła Julia. Jej słowa i ręce tchnęły obojętnością, jak żół­ ty ser.

Odkąd zjawiła się w tym domu przed wojną, Julia snuła własny temat w koncercie życia ich trojga. Ni­

gdy nie natrętny. Czasem ginący, milknący na długie, ponure i duszne dni, potem zawsze wracający, nieod­ miennie ściszony. Julia — wierna służąca — uosabiała pełnię intuicji i całkowity brak inteligentnego rozumo­ wania. Wszystko, cokolwiek zdarzało się innym do­ mownikom, radowało ją lub przygnębiało i było to w jej przekonaniu najzupełniej naturalne. „Julia jest termometrem wskazującym to wszystko, czego ja wo­ lałabym nie odczuwać” — powiedziała kiedyś pani Standish.

Wieczorem Julia opuszczała dom wracając do Cler- kenwell, gdzie mieszkała z ciotką, ale pozostawała obecna w przedmiotach, których w ciągu dnia dotknę­ ły jej ręce. Istniał jakiś związek między Julią a kształ­ tem żółtego stołu, coś więcej niż echo jej głosu brzmia­ ło w tykocie taniego budzika. Szmerami, trzaskami, pomrukami nocnego życia opustoszałej kuchni dyrygo­ wały w zastępstwie Julii przydeptane domowe pantofle.

Elyot był z tego rad. Zrobiło się zimno. Ale obec­ ność Julii Fallon wskrzesiła krwiobieg domu, już teraz zwiastowała nadejście poranka i brzęk butelek na mle­ ko, brzęk, który dobiegał zwykle aż do sypialni Elyo- ta. Tylko że myśl o poranku przypominała wiele in­ nych poranków, zmuszała do refleksji. Szybko wyszedł | kuchni i ruszył na górę. Słyszał własne ściszone kro­ ki na schodach. Postanowił iść} do swego pokoju i za­ snąć. Rano weźmie się do pracy. Będzie pracował przez wiele następnych ranków. „Pracujesz, Elyot?” — wołała matka. Drażniło go to tak, że zatykał rękami uszy, bo przecież matka z wieloletniego doświadczenia wiedziała, dlaczego stale po śniadaniu syn zamyka drzwi swej sypialni. Nie wypełniłaby jednak codzien­ nego programu, gdyby nie zatrzymała się na podeście pierwszego piętra i nie krzyknęła tego pytania patrząc w górę. Często upierał się, by jej nie słyszeć. Czekał,

żeby przebrzmiał jej głos, niedorzeczny krzyk na klat­ ce schodowej. Kiedyś zobaczył matkę, jak stała nie­ pewnie, z dłonią pod brodą, ze zwisającym rękawem, jakby nasłuchując zagubionego głosu czy może duma­ jąc, usiłując odnaleźć sens tego swojego postoju na schodach.

Wchodząc do salonu Elyot stwierdził, że ze wszyst­ kich głosów, umilkłych w opuszczonym domu, głos matki był najbardziej trwały. Może dlatego, że nie kto inny, lecz ona stworzyła to wnętrze, ukształtowała je i nieraz przekształcała, bo pokoje zachowują piętno ży­ cia, a nawet śmierci właściciela. Ten dom, a szczegól­ nie salon stał się niemal jedynym widzialnym celem egzystencji pani Standish. I żył nadal niezdecydowa­ nym życiem domów opuszczonych przez umarłych, od­ trącał wszelkie osobiste decyzje, które Elyot przyniósł z dworca i z ulicy, gdzie był świadkiem nieszczęśli­ wego wypadku. Elyot już pogrążał się w na pół rozża­ lonym, na pół kojącym letargu, ulegając fali myśli, które mu dom narzucał, a które odpłynęły tylko na chwilę, gdy otworzył drzwi. Rupieciarnia — usiłował sobie wmówić, żeby zadośćuczynić utajonej skłonności do funkcjonalizmu. Ale matka trwała także w tych ładnych, bezużytecznych przedmiotach, które znosiła do domu z pasją budującego gniazdo ptaka. Pani Stan­ dish urządzająca swój pokój. Pani Standish w fotelu Louis XV, w „berżerce” kupionej okazyjnie za bezcen na King’s Road, rozcinająca kartki francuskiej powie­ ści, której zapewne nigdy nie miała naprawdę prze­ czytać. Właśnie tego rodzaju upodobania oburzały Eden, to skupienie uwagi na wyściełanych meblach, ale Eden na próżno w furii trzaskała drzwiami, ucie­ kała na górę zaciskając zbielałe wargi; pani Standish, nie zniechęcona tym, dodawała jeszcze jedną warstwę pozłotki do przegrody, która ją oddzielała od szarzyzny

życia. Kupiła pawie pióra, kupiła pucharek z inkrusto­ waną srebrną monetą, kupiła małą wysadzaną koloro­ wymi kamieniami szkatułkę, która po dziś dzień stała na narożnym stoliku gromadząc śniedź tam, gdzie przedtem tkwiły ametysty.

Drażnię moje dzieci” — mówiła pani Standish z na­ dzieją męczennicy. Rozdrażnienie i bezradność prze­ trwały nawet po jej śmierci, nie złagodzone przez ża­ łobę. Krytykując matkę czuł sam dla siebie pogardę, ale skwapliwie pocieszał się, że przywiązanie nie wy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin