Bauer Wojciech - Spowiednik rzeczy.txt

(543 KB) Pobierz


SPOWIEDNIK RZECZY

 Wojciech Bauer

 Koobe

 Kraków 2013

 

 TYDZIEŃ PIERWSZY

Poniedziałek

 	Kruta nurt ma niespieszny, wije się zakolami wród płaskich łšk, między krzewami wikliny i olchowymi zagajnikami, omija większe pochyłoci szerokimi łukami, widać, że nachylenia gruntu specjalnie nie lubi. Aż dziw bierze, że w ogóle płynie, bo wybiera teren gładki i pozbawiony możliwoci przyspieszenia, w wyniku czego snuje się tylko przez okolicę, sprawiajšc wrażenie, że jakby mogła, toby przestała. Bo też nie ma Kruta ambicji bycia rzekš na serio i gdy się na niš spojrzy, to ten brak ambicji widać. Szeroka jest co najwyżej na dziesięć metrów, a i to jedynie w miejscach, gdzie na zakręt się jej zbierze i w wyniku tego nurt wypłucze trochę ziemi spod nadbrzeżnej darni. Tam też, w zatoczkach, dno żółci się miałkim piaskiem, który aż się prosi, żeby w nim pobrodzić, powypłaszać spomiędzy rzadkich wodorostów przezroczyste kreseczki narybku. Co do głębokoci, to też nie ma się Kruta czym chwalić. Nie wiem, czy w którym miejscu dorosły chłop redniego wzrostu zanurzyłby się bardziej niż do brody. Kapelusza w każdym razie na pewno by nie zmoczył. No, wyjšwszy może nieliczne wykroty, dziury wypłukane pomiędzy starymi korzeniami drzew, których już tu dawno nie ma, ale te od razu widać, bo Kruta, jak gdyby ostrzegajšc lekkomylnych i miałków, żšdnych wštpliwych emocji nurkowania w jej falach, pozaznaczała ich położenie niewielkimi wirami. Poza tym nie jest to rzeka, którš mogliby zachwycać się wytrawni pływacy ani preferować desperaci, pragnšcy skończyć ze sobš, bowiem do dna jest wszędzie blisko, nawet dla dziecka.
 	Cieknie więc sobie Kruta przez pola i łški, o las zahacza niekiedy, ale tylko z brzegu, między drzewa za głęboko nie wpływajšc, wród krzewów i kęp zaroli czuje się najlepiej. Wodę ma bršzowš, przy brzegu przejrzystš, niezbyt czystš, jak to swojska, podręczna rzeka, do której rozmaite rzeczy ludnoci zdarza się upucić. Ale też, ze względu na to, że wsie stara się omijać, przez pola tylko płynšc, nie ma tych ladów rustykalnej cywilizacji w niej zbyt wiele. Jakie papiery, butelki czasem, niekiedy kawałki folii  nic, co mogłoby zmienić jej rzeczny charakter i sklasyfikować do kategorii cieku. Żyjš w niej ryby i raki, nawet gdzieniegdzie te nasze, szlachetne, rzeczne, nie tylko amerykańskie racze chwasty. Nad brzegami spotkać można wędkarzy, a podczas weekendów rodzinne kocyki mieszczuchów. Zwykła polska rzeka.
 	Spomiędzy łšk Kruta szerokim zakolem wpada do Sanu. Tuż przedtem opływa niewielkie, lecz strome wzgórze z malowniczymi ruinami redniowiecznego klasztoru cystersów na szczycie. U stóp wzgórza, okolone z północy brzegiem Kruty, a od południa Sanu, leży miasteczko. Z klasztornego pagórka widać grzbiety czerwonych i czarnych dachów, dzwonnicę kocioła, rynek, na nim wieżę ratusza, a nawet zegar, a bliżej dwa mosty: jeden mały, na północy, przez który biegnie za Krutę wšska wstšżka gminnej drogi do pobliskich wsi, i duży przez San, którym miasteczko spaja się ze wiatem, bo tuż za mostem, za pierwszym rozwidleniem, zieleni się drogowskaz z napisem, składajšcym się z dwóch częci: większej (Kraków, 253 km) i mniejszej (Sandomierz, 45 km).
 	Miasteczko to Kleofasów. Niegdy siedziba powiatu, dzi podupadłe administracyjnie, co mu, moim zdaniem, w kwestii nabrania uroku tylko wyszło na dobre. Mieszkańców niecałe pięć tysięcy, prawie wyłšcznie tutejszych. Jak zwykle takie miasteczko, posiada Kleofasów swojš atrakcję, którš się chlubi, osobliwoć turystycznš, dzięki której ponoć ma nawet swoje miejsce w Księdze rekordów Guinnessa, a jeli jeszcze nie ma, to powinno. Jest otóż w samym centrum, u zbiegu czterech ulic, z których każda wychodzi nań spomiędzy jedno-, góra dwupiętrowych kamieniczek, rynek. Na oko normalny rynek: wokół kamienice, nieduże, jak to w takim miasteczku, a każda inna, wzdłuż nich deptak, rzšd młodych lip, które posadzono tu w ramach wymiany drzewostanu jakie piętnacie lat temu, brukowana kostkš jezdnia, a porodku skwer i ratusz z zegarem, widocznym ze wzgórza cystersów i nawet chodzšcym  ze trzy lata temu naprawili. Czyli z pozoru nic specjalnego, dopóki nie trafi się nawiedzony geodeta z teodolitem oraz dalmierzem i nie pomierzy. Albowiem osobliwociš, którš szczyci się w wiecie Kleofasów, jest to, że rynek tu mamy krzywy. Najbardziej krzywy rynek w Europie.
 	Krzywoć kleofasowskiego rynku jest modelowa. Żaden z boków nie jest tej samej długoci, żaden z rogów, na których kończš się cztery centralne ulice, nie leży na tej samej wysokoci według poziomu morza. Co prawda do morza stšd kawał drogi, ale różnicę poziomów widać gołym okiem, na dodatek potwierdza jš urzędowy dokument, wydany przez rejonowe biuro geodezji na podstawie pomiarów zleconych przez burmistrza. Dokument ten oprawiony w szkło wisi na pierwszym piętrze ratusza, nad schodami, które z parteru wiodš z rozmachem na burmistrzowskie pierwsze piętro. Jest w nim i o poziomie morza, i o długoci boków, a wszystko na wypadek, gdyby kiedy przyszło architektoniczny fenomen urzędowo udowadniać. W Unii, jaka niedawno u nas, więc i tu, w Kleofasowie, nastała, może się przydać. A nuż jaka Barcelona albo inny Klagenfurt nasz prymat w krzywoci zechce zakwestionować. Ostrożnoci nigdy za wiele.
 	Odmiennš długoć boków rynku, choć urzędowo potwierdzonš, uzmysławia też optyczny miernik ich długoci, który stworzono, korzystajšc z okazji nagłego ataku aktywnoci dendrologicznego konserwatorstwa, jaka przydarzyła się miastu paręnacie lat temu i zaowocowała wymianš spróchniałych drzew na nowe. Młodych lipek z każdej strony jest inna liczba: od południa trzynacie, od wschodu siedemnacie, od północy piętnacie i dziesięć od zachodu. Gdyby kto, przejeżdżajšc tędy przypadkiem, o kleofasowskim fenomenie nie słyszał, to mu to owe lipy jawnie unaoczniš. Bez żadnych wštpliwoci.
 	Chodzš co prawda słuchy, że zmienna liczba lip posadzonych z każdej strony jest trochę nacišgana odległociš między nimi, żeby podkrelić różnicę, która w rzeczywistoci aż taka wielka nie jest. Ale chodzš owe słuchy niemiało i rachitycznie, bo raz, że komu by się chciało sprawdzać, a dwa  że po co. W podważaniu prymatu Kleofasowa nad innymi krzywymi rynkami Europy nikt tu interesu nie ma.
 	Porodku rynku jest skwer. Kilka alejek wród krzewów bzu i rododendronów, które teraz, wiosnš, przepięknie i bogato kwitnš, zamieniajšc zielone kępy w grzywy różu i fioletu, kilka ławeczek, fontanna, gdzie woda leci z pyska jakiemu łasicopodobnemu stworzeniu, i pomnik. Właciwie mało kto pamięta, komu powięcony. Dawniej, gdy go stawiano, wysmukłš bryłę podpisano marmurem, na którym widniał hołd bohaterom Armii Czerwonej, co tutejszych obywateli wyzwoliła spod faszystowskiego knuta, materializujšc w ten sposób stare przysłowie o deszczu i rynnie. Potem, gdy przeminęła słusznie demokracja socjalistyczna, robišc miejsce bezprzymiotnikowej, powstał dylemat o charakterze powszechnym i ogólnopolskim: co z tym zrobić? Różnie sobie z tym w skali kraju poradzono, jedni rozbierali, inni przemilczali i ignorowali, jeszcze inni przemianowywali. Kleofasowscy naprawiacze pomyłek historii, jako ludzie praktyczni i horyzontem patrzenia ogarniajšcy nieodległš przyszłoć, gdy z całš pewnociš narodzi się dylemat nowy i stanie pytanie, gdzie teraz złożyć okolicznociowy bukiet, bez którego żadna władza autorytetu w pełni nie uwypukli, postanowili pójć drogš wymienionš na końcu. Przemianowali. Bez rozgłosu i fanfar, pewnego jesiennego dnia ekipa remontowa Kowalewczuka, realizujšc zamówienie publiczne, przyjechała żukiem, tablicę odkręciła, załadowała na pakę, a na jej miejsce przykręciła nowš, którš, jak się okazało, magistrat już wczeniej przewidujšco zamówił. Po czym odpalili żuka, huknęli ganikiem i pojechali, wywożšc wdzięcznoć radzieckim bohaterom w nieznanym kierunku. W ten sposób w Kleofasowie najbardziej widoczny lad po czasach komuny został zatarty, a z resztš, zwłaszcza tš w duszach, miał poradzić sobie czas.
 	Na skwerku, na ławeczkach wokół fontanny, o tej porze, czyli w samo południe (włanie dwunastš wybił zegar z ratuszowej wieży), nie ma przesadnego tłoku. Ludzie co prawda zbyt gorliwie tu nie pracujš, zwłaszcza że, od czasu gdy upadła jedyna w miecie fabryka sklejek, z robotš jest tak sobie, ale nawyk godzin pracy pozostał. Dwie mamy z wózkami, dwóch obrzympałków, każdy z piwem w garci, i jeden starszy goć. O obrzympałkach i mamach mówić nie będziemy, bo to standardowe tło takich obrazków, skupimy się na tym starszym. Siedzi z rozpostartymi szeroko na oparciu ławki ramionami, obserwujšc tryskajšcy z paszczy łasicopodobnego zwierzaka strumyk wody. Jest siwy, ale włosów ma dużo, oznak łysienia brak. Garbi trochę kark, co widać mimo odchylenia do tyłu, nie wiadomo, czy to wiek, czy może tylko tak usiadł. A może jedno i drugie, rzecz w końcu zwyczajna. Twarz ma okolonš siwš szczecinš zarostu o długoci ciut poniżej granicy, która pozwala odróżnić posiadanie brody od skutków wysłania się na parodniowy urlop od golenia. Przystojny i dostojny. Nieliczni, z rzadka pojawiajšcy się na skwerze przechodnie nie omijajš go wzrokiem, a niektórzy pozdrawiajš, kłaniajšc się z szacunkiem. Widać, że wszyscy wiedzš, kto on, choć do rodowitych miejscowych się nie zalicza. I faktycznie, przyjezdny jest, napływowy. Ci, którzy go znajš osobicie, i ci, którzy tylko ze słyszenia, nazywajš go Kaktus. Nie wiadomo właciwie dlaczego. Ot, tak, przyjęło się. To ja.
 	Dzień jest ładny, słoneczny, wystawiam więc oblicze ku słońcu, a jego ciężkie promienie przymykajš mi powieki aż do granicy drzemki, aż trudno im się oprzeć.
 	 Dzień dobry, panie Kaktusie  głos zza pleców jest niski, lekko zachrypły, lekko wiszczšcy, ma się wrażenie, jakby musiał przebijać się na wiat przez gšszcz sumiastych wšsisków. I tak je...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin