WIKTOR ZAWADA.
LEŚNA SZKOŁA STRZELCA KAKTUSA.
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY.
WYDAWNICTWO LUBELSKIE.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
ZERWANA NIĆ.
ZA DRUTAMI.
PRAWO PUSTEGO ŻOŁĄDKA.
NIC NIE SPADA Z NIEBA.
Tego grudniowego ranka niebo było czyste, błękitne i zimne.
Jasiek Cielebąk drżał pod dotknięciem mroźnego powiewu, który z łatwością przenikał przez lichą, kusą kurtczynę, uszytą przed laty z ojcowskiej burki. Odruchowo sięgał do uszu i rozcierał je szybko dłońmi. Wystarczy już, że wczoraj odmroził duży palec, wciąż wyglądający z rozlazłego trzewika. Przeszedł jeszcze kilka kroków ulicą Okrzei, cały czas trzymając się w bezpiecznej odległości od drutów kolczastych, szczelnie opasujących obozowe baraki.
Daremnie łamał sobie głowę nad zagadką, który z tych szarych, przysadzistych bloków więzi jego najlepszych kolegów — Dzidka i Koguta. Przed chwilą, podobnie jak w ciągu ostatnich trzech dni, wystrzelił z procy dwie kartki przeznaczone dla przyjaciół. Każda kartka, obciążona kamykiem po to, by dalej niosło, zawierała prośbę do przypadkowego znalazcy: „Doręczyć Zdzisławowi Centowi lub Nikodemowi Kokoszce, chłopcom wysiedlonym z Zamościa, lat około dwunastu. Ani razu nie otrzymał odpowiedzi.
Początkowo, kiedy jeszcze miał pieniądze, strzelał z procy kawałki chleba, słoniny i kiełbasy. Choć sam, wygłodniały od kilku dni, zjadłby to wszystko w mgnieniu oka, zawsze dzielił sprawiedliwie na trzy równe części: dla Dzidka, dla Koguta i dla siebie.
Już od godziny chodził Jasiek tam i z powrotem, „po dorożkarsku” zabijając ramionami przeszywający na wskroś ziąb. Wciąż dręczyła go niepewność, czy przesyłki docierają do rąk kolegów. Umówili się przecież, że nazajutrz po zamknięciu w obozie mieli wystrzelić zza drutów kartkę. Daremnie czekał na nią w umówionym miejscu i o wyznaczonym czasie. A nie wiedząc, w którym baraku ich umieścili, był zupełnie bezsilny,
Teraz przyspieszył kroku, bo z szerokiej obozowej bramy wyszło kilkunastu wartowników. Niektórzy prowadzili psy. Na ten widok pierzchli spod drutów ostatni Polacy, ciekawi losu swych bliskich, bądź przerzucający do lagru coś z odzieży lub pożywienia. Wach- mani ustawili się kolejno w odległości kilkunastu kroków jeden od drugiego, krzykiem poganiając uciekających ludzi. Teraz nie było już żadnej możliwości podejścia pod druty.
Jasiek przystanął, zupełnie załamany własną bezradnością. Nim uświadomił sobie do reszty beznadziejność sytuacji, jeden z Niemców dostrzegł coś podejrzanego w jego zachowaniu. W jednej chwili spuścił z uwięzi psa, który runął na chłopca z furią zgłodniałej bestii.
Jasiek skoczył ku parterowym domkom, lecz nie zrobił nawet dziesięciu kroków, gdy tuż za plecami usłyszał złowrogie warknięcie. W sekundę później leżał już na śniegu, a pies szarpał jego ubranie.
Dotychczas nie wie, jakim cudem oswobodził się z żelaznych kłów wilczura, jak wygrał z nim szaleńczy wyścig między domkami i płotami, jak wreszcie dotarł
do śródmieścia, nie zwróciwszy na siebie uwagi poszarpanym ubraniem.
Dopiero w tej chwili widzi, że jest bez kurtki. Stoi w półmroku nisko sklepionej sieni staromiejskiej kamienicy, poprawia ubranie i czeka, aż serce przestanie walić oszalałym rytmem. Przecież w takim stanie nie może się pokazać Szybkiemu, Milce, ich mamie i kuzynce, u której zamieszkali po wypędzeniu z Zielonej ulicy.
Wtem zatrzymał wzrok na wąskim pasku papieru przyklejonym do drzwi mieszkania, do których miał właśnie zapukać. Na papierze widniały dwa odciski okrągłej pieczęci z niemieckim orłem oraz parę linijek niezrozumiałych słów.-
— Opieczętowane... — szepce Jasiek i odruchowo cofa się od drzwi, gdy nagle wyczuwa czyjąś obecność. Odwraca się gwałtownie i widzi dwóch chłopców, jakby przyczajonych do skoku.
— Czego tu szukasz?! — pyta bez cienia życzliwości wyższy, w uszance na głowie.
— Tu mieszkał mój kolega. Nie wiesz, co się z nim stało?
— Szkopy wszystkich wyrzucili.
— Do obozu?!
— Nie, kazali iść dokąd nogi poniosą.
Jasiek oddycha z ulgą.
— Słyszałem, jak ta pani mówiła, że z chłopakiem i dziewczyną pojedzie do Biłgoraja — wtrącił ten mniejszy, przez cały czas uważnie obserwując Jaśka.
— Dziękuję — już miał odejść, kiedy powstrzymał go ten w uszance.
— Coś ty, fetniak, tak na letniaka? Mrozu się nie boisz?
— Nic mi nie będzie. Cześć!
W tej chwili mały schował się za plecy kolegi i wyciągając palec w stronę Jaśka szepnął z przejęciem:
— Maniuś, niech mnie powieszą... Patrzaj, on ma zakrwawione ręce...
— Gadaj, kto cię tak urządził?! — natarł z miejsca właściciel uszanki.
— Nic mi nie jest...
— Do kogo ta mowa? No!
— Pewnie pies mnie skaleczył. Nawet nie zauważyłem.
— Nie kręć! Jaki pies?
— Niemiecki. Pod obozem.
— Fiuuu — gwizdnął wyższy chłopak. — Toś ty taki kozak! Po diabła tam lazłeś?
— Mam w obozie kolegów. Chciałem im pomóc...
— A teraz sam szukasz pomocy?
— Chciałem tylko prosić o jakąś kurtkę. Moją pies porwał.
— Maniuś, niech mnie — mały wysunął się zza pleców kolegi.
— Może byśmy temu tętniakowi...
— Zamknij się! — upomniał wyższy. — Nie masz nikogo w mieście? — spytał Jaśka.
— Teraz już nikogo.
— Całkiem jak my — wyskoczył mały.
— A gdzie matka i ojciec? — zapytał drugi.
— Matki już od dawna nie mam, ojca Niemcy zabili... Po wysiedleniu — odparł Jasiek, a widząc zainteresowanie chłopców ciągnął: — Ojciec wrócił z pola, nie wiedząc, że wysiedlili gospodarza i nas wszystkich. Nie trafił jakoś na nikogo, kto by go w porę ostrzegł. Poszedł do obory i głośno zawołał gospodarza. I wtedy obudził się śpiący w słomie wartownik... Strzelił...
Obydwaj chłopcy opuścili głowy.
— Dziękuję wam, cześć! — powiedział jeszcze Jasiek. Zrobiło mu się odrobinę lżej; po raz pierwszy miał okazję zwierzyć się komuś ze swego nowego nieszczęścia. Sam wiedział o śmierci ojca dopiero od wczoraj.
— Poczekaj — Maniek chwycił go za rękę. — Dostaniesz kurtkę. Nie najlepsza, ale może być. Podkosiliśmy ją wczoraj.
— Mamy trochę żarcia — podchwycił mały. — Też zorganizowane.
— Dostaniesz jeść, ale dalej sam musisz sobie radzić — dodał Maniek z naciskiem. — My mieszkamy w komórce. Ciasno, nie ma miejsca dla trzeciego.
Drzwi baraku odskoczyły z trzaskiem i wraz ze strumieniem ostrego chłodu wtargnęły do wnętrza dwie szare postacie z parującym kotłem. Na ten widok z prycz i pokrytej błotem podłogi poderwały się dziesiątki
kobiet, mężczyzn i dzieci, ruszając szturmem w kierunku przybyłych. Zewsząd posypały się gorączkowe wołania:
— Józuś, prędzej, bo znowu zabraknie!
— Ludzie, litości! Dzieciaka zatratujecie!
— Miejcie Boga w sercach, moje dziecko jest chore. Calutką noc pić wołało, a ja nieszczęsna...
Wrzawa cichnie, przechodząc w monotonny szmer, gdy przed kotłem z kawą staje barczysty mężczyzna.
— Bądźcie cicho — mityguje. — Znowu ściągniecie esesów. Mało wam jeszcze kopniaków. Ustawić się w kolejkę, wszyscy dostaną po porządku.
Do fajansowych kubków, butelek z utrąconymi szyjkami, do zwyczajnych skorup — każdy dostaje chochlę gorącej kawy. Na dodatek kawałek chleba lepkiego jak glina. Obdzieleni przykucają na pryczach, bardziej niecierpliwi o parę kroków od kotła, na podłodze. Byle prędzej wlać w siebie łyk gorącego płynu i oszukać głód kęsem razowca.
Kogut i Dzidek dostali już swoje porcje, ale nie jedzą, czekają na powrót rodziców. Idzie wreszcie pani Centowa niosąc przed sobą naczynie z uszkiem. W panicznej atmosferze wysiedlenia nie zabrała garnuszka, więc musi się teraz zadowolić nocnikiem, który nie wiadomo jak zaplątał się w biednym bagażu. Wyszorowała nocnik śniegiem, wyparzyła pierwszymi porcjami ohydnej, gorzkiej kawy, która początkowo nie mogła przejść przez gardło. Teraz już nikt nie zważa na smak kawy ani na niezwykłość naczynia. Ilu to ludzi popija z nie domytych puszek po konserwach, ilu po prostu z butelek. Nadchodzą także rodzice Koguta — matka z niewielkim sagankiem, ojciec zaś z potężnym słojem, w którym od biedy można by ukisić pół kopy ogórków. W milczeniu wszyscy zabierają się do jedzenia. Głośne siorbanie Dzidka irytuje matkę:
— Jedz po ludzku, bardzo o to proszę. Nie sądzisz chyba, że pobyt tutaj zwalnia od obowiązku przyzwoitego zachowania.
Mały przestaje mlaskać, choć gliniasty razowiec zlepia zęby. Przymrużeniem powieki kwituje „oko” Koguta. Za chwilę chłopcy odwracają do góry dnem swoje puszki i bębnią jak na werblach.
Śniadanie skończone. Teraz obydwaj myślą, w jaki sposób zejść rodzicom z oczu. Wiadomo — zaraz zacznie się codzienna porcja narzekań, popłynie cała litania przestróg i westchnień. Pan Kokoszka stanowczym gestem nakazuje im zostać.
— Mam ważną wiadomość — szepcze. — Jeden z tych ludzi, którzy przynieśli śniadanie, mówił, że dziś mają przeprowadzać selekcję naszego baraku.
— Boże... — wzdycha pani Kokoszkowa.
— Co to oznacza? — pyta matka Dzidka.
— Wszystko najgorsze — wyjaśnia pan Kokoszka. — Trzeba się nawet liczyć z możliwością odebrania nam dzieci. Ten człowiek mówił, że zdrowych przeznaczają podobno na roboty do Niemiec, staruszków mają wywozić do jakichś wsi rentowych, a chorych do obozów...
— A co z dziećmi? — pytają jednocześnie obydwie matki.
— Nie wiadomo. Na razie odebrali dzieci rodzicom i umieścili je w oddzielnym baraku. A ponieważ baraki odgrodzone są jeden od drugiego, trudno się czegoś dowiedzieć. Wzmocnili straże, warują jak psy.
W tym momencie przy drzw...
trebor1769