Bidrza Wincenty - Karkołomna hipoteza.txt

(344 KB) Pobierz
WINCENTY BIDRZA
KARKOŁOMNA HIPOTEZA

 

Rozdział pierwszy

Dniało. Rzekie podmuchy porannego wiatru marszczyły gdzieniegdzie powierzchnię wody, jak gdyby chciały obudzić drzemišce pod niš wiry. Wlizgujšc się zimnymi smugami za kołnierz podgumowanego płaszcza, wytršciły z sennego odrętwienia wędkarza, przycupniętego na składanym stołeczku.
Mężczyzna podniósł się, strzšsnšł z siebie chłód sierpniowej nocy i trochę już rozruszany zabrał się do cišgania żyłki. Równomiernie kręcšc korbkš nabierał na szpulę kołowrotka zwoje ociekajšce wodš. Dzwoneczek przy szczytówce wędziska, zastępujšcy przy tym sposobie łowienia spławik, pobrzękiwał niemiało usprawiedliwiajšc się, że to nie była jego wina, on by dzwonił, tylko to ryba nie chciała brać.
 Teraz to już bez łaski, możesz nie dzwonić - mruknšł pod nosem wędkarz zirytowany płaczliwym narzekaniem i pokręcił energiczniej. Powtórzył ten sam manewr z drugš wędkš i obie miał na brzegu. Spieszył się. Wiedział, że z każdš traconš minutš witu jego szanse malały. Wymienił szpulę w kołowrotku, a następnie chwytajšc za wolny koniec żyłki, przewlókł jš przez przelotki wędziska. Podobnie w drugim wędzisku - od największej przelotki przy kołowrotku do małego oczka na czubku; jeszcze spławiki - wysmukłe, kolorowe; na końcu przypony - chytre pajęcze nitki zakończone haczykami. - I wreszcie gotowe!
Sypnšł do wody kilka garci parzonej pszenicy, odczekał dłuższš chwilę i płynnymi ruchami zarzucił w upatrzone miejsce najpierw jednš, a póniej drugš wędkę.
I znowu, jak wczoraj wieczorem, a póniej przez całš noc, zastygł w nieruchomej czujnoci ze wzrokiem wbitym w wodę. Przestał już wierzyć w łaskawoć potężnej rzeki, gdy nagle jeden ze spławików, jak gdyby poruszony delikatnym munięciem wiatru, lekko drgnšł, zachwiał się w skłonie, położył, ponownie pionowo ustawił i leniwie odpływajšc poczšł zanurzać się coraz głębiej w wodę. Już tylko czubek antenki wystawał ponad powierzchnię.
 To chyba leszcz - ocknšł się wędkarz zahipnotyzowany przycišgajšcym wzrok tańcem, podcišł. Ręce i całe ciało przeniknęły dobiegajšce z głębiny pršdy desperackich szarpnięć. Woda jakby nagle zgęstniała. Po sekundach radoci co niby cień zawodu przemknęło przez twarz wędkarza, mimo że wędzisko wygięło się w pałšk, to jednak szybko gasnšcy opór uprzedzał, że ryba na przekór marzeniom jest zaledwie rednia - no, ale w sytuacji kiedy siatka pusta, każda zdobycz dobra. Byle się tylko nie urwała - zaklinał bezgłonie nie chcšc zapeszać wybrzydzaniem.
Jeszcze tylko podbierak i była na brzegu. Udało się! Drżšcymi z emocji rękoma zdjšł leszcza z haczyka i włożył do zielonej siatki napiętej na drucianych obręczach. Mocnym sznurkiem, przewleczonym przez oczka, zacišgnšł siatkę jak kapciuch, przewišzał jeszcze raz i wrzucił do wody, nie zapominajšc o przycumowaniu do wbitego w brzeg rzeki patyka. Zabezpieczenie było na wyrost solidne.
Jeszcze przez jaki czas nie dowierzał, że wreszcie spełniło się, i kilkakrotnie zapuszczał żurawia pod powierzchnię. - Był. Woda, mimo że teraz zmšcona, to jednak falowała nad siatkš poruszana przez buntujšcš się rybę. Wędkarz prawie już się uspokoił. No, może nie tak zupełnie prawie, bo serce w dalszym cišgu wybijało wariackie rytmy zwycięskiego tańca wojennego. Nie przejmował się. Zgodnie z zapewnieniami pewnego, i to znajomego lekarza miał to być stres dobroczynny, korzystnie stymulujšcy organizm do radosnej wiary w siebie. Na rękę mu była taka diagnoza, tym bardziej że wypowiedziana została głono i co najważniejsze w obecnoci małżonki. Ograniczył już picie kawy, oswoił się z mylš o rzuceniu papierosów - ale ryby nigdy! Nawet gdyby to był stres z grupy najwredniejszych. Co prawda, coraz rzadziej zdarzało mu się zarzucić wędkę, ale nie tylko o to chodziło, liczył się wolny wybór, wiadomoć, a może raczej nadzieja, że kiedy tam, raz na rok, uda mu się przykucnšć nad wodš.
Powoli podniecenie zwycięskiego łowcy opuszczało go. Cieszył się, że w razie czego to on wyjdzie z tarczš. Teraz mógł już z podniesionym czołem wkroczyć do domu i na kpišce rady w rodzaju że trzeba było wzišć mydło... móc z pozornš niedbałociš odpowiedzieć: co tam się złowiło.
Jeszcze raz rzucił okiem na zanurzonš siatkę. Leszcz był spory, trzydzieci kilka centymetrów srebrzycie przebłyskiwało przez zielone oczka. Przydałoby mu się co do towarzystwa - pomylał. Oczami wyobrani widział kłębišce się w siatce obłe ciała płoci, kleni, szerokie leszczy. - Jest jeden, będzie więcej, leszcze podobno pływajš stadami wymamrotał pod nosem z nadziejš. Nagłe uwiadomienie sobie tego faktu przywołało go do porzšdku. Przestał marzyć i spojrzał w stronę drugiego spławika... - Cholera, gdzie on jest!
Naprężona żyłka wskazywała kierunek. Nie było czasu na zastanawianie się. Cisnšł na brzeg przygotowanš do zarzucenia pierwszš wędkę i natychmiast schylił się ku drugiej. Żyłka uciekała w głębinę wyginajšc w łagodny łuk miękkš, dzięki Bogu, szczytówkę. Poderwał wędzisko. Całe ciało przeniknęło szarpnięcie ryby w strunę napiętej żyłki. Ogromna radoć, jeszcze zdšżył. Opanował się. Nastawiony na wytrzymałoć przyponu hamulec kołowrotka trzeszczał ostrzegawczo. Opór poczštkowo tępy, drewniany, przypominajšcy holowanie miotanej wirami kłody, jakby się zmniejszył. Wykorzystujšc chwile słaboci przeciwnika wędkarz zapragnšł zmusić go do wynurzenia się, po prostu chciał go ujrzeć. Było to oczywicie wbrew wędkarskiej sztuce, ale kusiło. Pocišgnšł delikatnie jak dowiadczony wonica cuglami i miał rybę tuż pod powierzchniš, pokierował trochę mocniej i wynurzyła łeb. Spotkanie oko w oko okazało się niebezpieczne dla obu stron - zdradliwy haust powietrza sparaliżował mieszkańca głębin, a wędkarza z kolei poraził ogrom ryby, prawie zaczšł wštpić w powodzenie przedsięwzięcia. Po chwilowym rozejmie człowiek szybciej wzišł się w garć i centymetr po centymetrze... Żeby tylko ten przypon.
Leszcz był ogromny, prawie dwa razy większy od poprzedniego. Tuż przy samym brzegu jeszcze raz zebrał siły. Nie chciał tanio sprzedawać srebrzystołuskiej skóry. Manipulujšc nieporęcznym podbierakiem, wędkarz o mało nie dał się zaskoczyć. Odruchowe odchylenie przedramienia zamortyzowało szarpnięcie ryby i atak został szczęliwie odparty. Po chwili i ten leszcz znalazł się w siatce. Ledwie się w niej miecił. Pierwszy ginšł przy nim, wyglšdał jak płotka.
 Tato! Tato! - Niespodziewanie doleciał wędkarza kogucio rozchwiany przechodzonš włanie mutacjš głos syna. Czego on chce o tej porze - pomylał zirytowany. Podniósł się niechętnie ze składanego stołka i pomachał wycišgniętš nad głowš rękš. Kiedy próbował usišć, chybotliwe urzšdzenie złożyło się pod nim. Łapišc zachwianš równowagę narobił sporo hałasu. Ubita ziemia przeniosła odgłosy rozpaczliwych prób obrony w głšb rzeki i zamieszało się poród małych rybek pływajšcych tuż pod powierzchniš wody.
Po chwili nad brzeg przybiegł lekko zdyszany chłopiec z rowerem. Głone dudnienie kroków jeszcze raz przestraszyło drobiazg, rysujšcy w rozpierzchłej ucieczce gładkš taflę wody. Wędkarz zrezygnowany machnšł rękš. Wiedział, że nieprędko złowi w tym miejscu następnš rybę.
Chłopiec nie zauważył widocznie tego gestu zniecierpliwienia, gdyż jak gdyby nigdy nic przywitał się z ojcem. 
 Czeć, tato! Dobrze, że cię znalazłem. Był do ciebie telefon z Warszawy, no i ten pan powiedział, że wszystkie gromy bierze na swojš siwš głowę i że musisz do niego jak najszybciej zadzwonić, numer zapisałem - wyrzuciła z siebie niemal jednym tchem dorastajšca latorol. Zaraz potem chłopiec obejrzał ryby i w następnym, także doć długim i beztroskim zdaniu, wypowiedzianym z ironicznym umieszkiem, niby to pochlebnie ocenił całonocne czaty rodziciela nad wodš.
Wędkarz zjeżony wewnętrznie, uczulony na wszelkš nieusprawiedliwionš drwinę, o dziwo dostrzegł w słowach syna nutkę zazdroci. Nie był tylko jeszcze tego tak zupełnie pewien, mogła to być swego rodzaju asekuracja ze strony przezornego młodego człowieka, majšcego na uwadze dobre stosunki z głowš domu... Kiedy jednak chłopiec ostatecznie stwierdził, że leszcze nie sš kiepskie, a takiego jak ten większy to nawet sam chciałby złapać - wiedział już, że pochwała jest szczera i najwyższej rangi.
Wędkarz próbował domylić się, cóż to za ranny ptaszek z siwš głowš zakłócił mu pięknie zapowiadajšcy się urlop, spędzany wraz z synem u rodziny w Kazimierzu. Jak mógł, wszelkš mocš woli odpędzał natrętnie przychodzšcy na myl wizerunek szefa. Z pomocš chłopca szybko spakował wędkarski ekwipunek i z popiechem udał się do domu. Jeden rzut oka na kolawe cyfry, nagryzmolone przez rozespanego syna, rozproszył resztki złudzonej nadziei niestety, odpędzana wizja nabrała realnych kształtów - to był włanie sam szef.
Zaintrygował go poranny telefon. Znał starego i wiedział, że nie zawracałby mu głowy z byle powodu. Pospiesznie wykręcił numer Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Oficer dyżurny był widocznie uprzedzony, bo nie czekajšc na wyjanienia powiedział tylko: Łšczę i po krótkim przerywanym brzęczeniu w słuchawce rozległ się głos majora Jerzego Gorczyńskiego - szefa Wydziału Zabójstw. 
Zamiast słów powitania czy też przeprosin, usłyszał suche jak nokautujšcy cios: Bilski nie żyje. Zaskoczenie było absolutne. Wracajšc do domu miał nikłš nadzieję, że to może włanie Bilski prosi go o telefon. Jako nie przyszło mu wtedy do głowy, że Marcin rozpoznałby Bilskiego po głosie i vice versa, no, a poza tym tego rodzaju prawie nocne alarmy nie leżały w zwyczajach Bilskiego, ale jasno uwiadomił sobie to dopiero teraz, kiedy znużenie gwałtownie pierzchło.
Z usprawiedliwionym roztargnieniem, kapitan Dański przerwał w połowie zdania przełożonemu, rzucajšc do aparatu: - Już wyjeżdżam. Spakował się szybko. Umył ręce, ochlapał twarz, golenie pozostawił na póniej. Tam gdzie się wybierał, widok jednodniowego zarostu nie raził ni...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin