Dawkins Richard - Ślepy zegarmistrz.doc

(2737 KB) Pobierz

Richard DAWKINS

 

Ślepy Zegarmistrz

czyli, jak ewolucja dowodzi,

że świat nie został zaplanowany

 

 

Tytuł oryginału

THE BLIND WATCHMAKER

WHY THE EVIDENCE OF EVOLUTION REVEALS

A UNIVERSE WITHOUT DESIGN

 

Przełożył i wstępem opatrzył Antoni Hoffman


WSTĘP

 

Richard Dawkins, autor Ślepego zegarmistrza (The Blind Watchmaker) - ale także „Samolubnego genu” (The Selfish Gene), „Fenotypu poszerzonego” (The Extended Phenotype) i kilkudziesięciu artykułów naukowych - to postać wyjątkowa w świecie współczesnej nauki. Kiedy w roku 1976 ukazało się drukiem pierwsze wydanie „Samolubnego genu”, ozdobione zresztą cudownymi dziwolągami Desmonda Morrisa na okładce, młody Anglik z Uniwersytetu w Oksfordzie szturmem wdarł się na Olimp biologii ewolucyjnej. W gruncie rzeczy to właśnie ta błyskotliwie i dowcipnie napisana popularna książeczka Dawkinsa, a nie uczone i opasłe tomisko „Socjobiologia” (Sociobiology) Edwarda Wilsona, upowszechniła socjobiologiczny sposób rozumowania wśród biologów, a bardzo wielu spośród nich po prostu uświadomiła, że są socjobiologami.

Ale mniejsza o etykietki. W „Samolubnym genie” Dawkins wyjaśnił nam wszystkim - biologom, humanistom i matematykom, uczonym, studentom i licealistom - na czym naprawdę polega proces ewolucji, jak działa dobór naturalny. Pokazał, że wszystkie, nawet najbardziej wyrafinowane sposoby zachowania się zwierząt, a tym bardziej ich struktury anatomiczne i funkcje fizjologiczne, najłatwiej jest przedstawić jako bezpośredni produkt doboru naturalnego na poziomie pojedynczych genów, to znaczy mechanizmu powodującego, iż najskuteczniej powielają się w populacji takie geny, których efekty po prostu najbardziej się przyczyniają do dalszego ich kopiowania. Na tym właśnie polega koncepcja samolubnych genów, bo w takim ujęciu ewolucji (i całej biologii) same organizmy stają się jedynie środkami, stosowanymi przez geny do osiągania ich własnych, często egoistycznych „celów”. (Ten cudzysłów jest tutaj oczywiście nieodzowny, bo geny nie stawiają sobie w rzeczywistości żadnych celów, a logika całego mechanizmu jest kompletnie bezduszna i automatyczna. Po prostu, jeśli geny mają takie własności, jakie istotnie mają, to dobór naturalny musi działać dokładnie tak, jak to opisuje Dawkins - w taki sposób, jak gdyby jedynym celem ich istnienia było coraz skuteczniejsze powiększanie liczby kopii samych siebie w kolejnych populacjach.)

I już ta pierwsza książka Dawkinsa, a zwłaszcza przedstawiona w niej koncepcja samolubnych genów, zrobiła prawdziwą furorę. Była recenzowana zarówno w najpoważniejszych czasopismach naukowych świata, jak i w dodatkach literackich lub edukacyjnych do gazet codziennych. Cytowana była - i jest do dzisiaj - w subtelnych artykułach teoretycznych i w popularnych audycjach telewizyjnych. Pomimo swego niebywale, wręcz artystycznie wyrafinowanego języka błyskawicznie została przełożona na kilkanaście języków.

A przecież w gruncie rzeczy nie ma w „Samolubnym genie” nic specjalnie oryginalnego. Poza ostatnim rozdziałem, w którym Dawkins spróbował zanalizować rozwój kultury w tych samych kategoriach co ewolucyjne zachowania pszczół czy jeleni - z czego się zresztą później słusznie wycofał - reszta książki to tylko prezentacja ostatecznych konsekwencji logicznych paradygmatu neodarwinowskiego, czyli zespołu przekonań teoretycznych o ewolucji sformułowanego w latach trzydziestych i czterdziestych naszego wieku przez J. B. S. Haldane’a, Ronalda A. Fishera, Sewalla Wrighta, Theodosiusa Dobzhansky’ego, Juliana Huxleya, Ernsta Mayra i George’a G. Simpsona, a rozbudowanego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przede wszystkim przez Johna Maynarda Smitha, George’a C. Williamsa i Williama Hamiltona.

Ale na tym właśnie polega wyjątkowość Dawkinsa w świecie współczesnej nauki, że swojej błyskotliwej kariery i niekwestionowanej pozycji nie zawdzięcza żadnemu szczególnemu osiągnięciu naukowemu - żadnym przełomowym eksperymentom czy obserwacjom, ale też żadnym fundamentalnym rozwiązaniom teoretycznym - tylko swemu specyficznemu talentowi, którego nie sposób określić po prostu mianem popularyzatorskiego, dydaktycznego czy wręcz pisarskiego. Rzecz w tym, że Dawkins lepiej niż jakikolwiek inny biolog ewolucjonista dostrzega, o co naprawdę chodzi w skomplikowanych i wyrafinowanych koncepcjach biologicznych i w ich matematycznych modelach, przekłada to na język fascynujących obserwacji przyrodniczych i wyjaśnia na poziomie dostępnym dla każdego, kto pragnie zrozumieć świat ożywiony. To ten jego niezwykły talent zadecydował o sukcesie „Samolubnego genu”. To on również sprawił, że „Fenotyp poszerzony” - książka bardzo oryginalna, ale i trudna zarazem - także znalazł swych wiernych czytelników i admiratorów.

I ten sam talent rozstrzyga też o tym, że tak znakomicie czyta się Ślepego zegarmistrza, pierwszą książkę Dawkinsa, jaka ukazuje się w Polsce (bo, niestety, w latach siedemdziesiątych wydawcy - podobno ze względów politycznych! - nie chcieli się wydania „Samolubnego genu” podjąć). Z punktu widzenia biologii ta książka jest zresztą jeszcze lepsza, bo o wiele mniej jednostronna. Wizja ewolucji prezentowana przez Dawkinsa w Ślepym zegarmistrzu to wizja, którą można by określić mianem ortodoksji w ramach paradygmatu neodarwinowskiego, wizja, z którą zgodzi się każdy przyznający się do tego paradygmatu ewolucjonista. Jej szerokość i elastyczność, a w efekcie żywotność i adekwatność do faktów biologicznych, zaskakuje jednak wielu przeciwników tego paradygmatu. Pod piórem Dawkinsa okazuje się bowiem, że sporo z popularnych dziś anty-, a przynajmniej niedarwinowskich teorii biologicznych to albo oczywisty fałsz, albo nieznaczne tylko uzupełnienie wielkiego korpusu teorii neodarwinowskiej. Po przeczytaniu Ślepego zegarmistrza nie sposób chyba mieć wątpliwości, że teoria ewolucji - tak jak ją Dawkins rozumie i przedstawia, a zatem łącznie z koncepcją samolubnych genów - to w pełni satysfakcjonujące wyjaśnienie bogactwa i doskonałości formy i funkcji wszystkich organizmów. (Oczywiście, biologia współczesna stawia też mnóstwo innych ważnych pytań, ale poszukiwanie odpowiedzi na nie musi zatem odbywać się z uwzględnieniem ram narzucanych przez paradygmat neodarwinowski.)

Z wyjątkową wprost przyjemnością wprowadzam tę książkę na polski rynek wydawniczy, choć nie przyszło mi to łatwo, bo język Dawkinsa jest w gruncie rzeczy nieprzekładalny i lepiej chyba w tym przypadku mówić o spolszczeniu niż o rzetelnym przekładzie. Przyjemność mam jednak potrójną. Po pierwsze, udało się i Dawkins staje się w końcu dostępny dla polskiego czytelnika. Oby trafił do szkół i uczelni, gdzie przede wszystkim jego miejsce. Po drugie, nie tak dawno temu pisałem przedmowę do polskiego wydania esejów Stephena J. Goulda (Niewczesny pogrzeb Darwina, PIW, Biblioteka Myśli Współczesnej, Warszawa 1991), który jest niewątpliwie jednym z głównych dziś antagonistów Dawkinsa na gruncie biologii ewolucyjnej. A myślę, że do najważniejszych zadań nas, uczonych, należy przekazanie społeczeństwu, na czym naprawdę polega nauka - na sporach, kontrowersjach, bezustannym poszukiwaniu coraz to lepszych rozwiązań. Po trzecie wreszcie, cieszę się z wydania Ślepego zegarmistrza po polsku, bo niemal całkowicie się z tą książką zgadzam, a taka zgodność poglądów nieczęsto się dziś wśród i ewolucjonistów zdarza.

W tym ostatnim akapicie podkreślam jednak wyraz niemal. Albowiem główną tezą Ślepego zegarmistrza jest, że neodarwinowski paradygmat ewolucji wyjaśnia całą różnorodność i wszystkie własności istot żywych, toteż nie ma powodu do wiary w ich Stwórcę. A z tą konkluzją Dawkinsa zgodzić się nie mogę. Z faktu, że koncepcja ewolucji może istnienie organizmów i gatunków wyjaśnić, wynika przecież jedynie, że dla wytłumaczenia ich istnienia nie trzeba powoływać się na działania rozumnego Stwórcy. Natomiast nie można na tej podstawie bezapelacyjnie wnioskować - jak to z upodobaniem czyni Dawkins - że ewolucja naprawdę takiego wyjaśnienia dostarcza. Akceptacja tego wniosku uzasadniona jest jedynie pod warunkiem zgody na wymóg racjonalnego rozumowania.

Racjonalność oznacza w tym kontekście, że stosowane są reguły logiki i że nie wolno się odwoływać do przyczyn nadnaturalnych - przynajmniej dopóty, dopóki procesy naturalne zadowalająco wyjaśniają zjawiska przyrodnicze. Co więcej, kryteria rozdzielające naturalne od nadnaturalnego i rozstrzygające, kiedy wyjaśnienie jest, a kiedy nie jest zadowalające, muszą być jasno wypowiedziane. Racjonalność jest tu zatem rozumiana bardzo szeroko. Jej akceptacja stanowi jednak samo sedno światopoglądu naukowego.

W ramach tego światopoglądu neodarwinowska wizja ewolucji to jedna z najlepiej uzasadnionych hipotez, jakie kiedykolwiek zaproponowano, by wyjaśnić zjawiska przyrodnicze. Udokumentowana jest równie przekonywająco jak grawitacja. A książka Dawkinsa to jeden z najpiękniejszych przykładów argumentacji na rzecz ewolucji.

Racjonalność jednakże to tylko jeden z możliwych sposobów myślenia o świecie. Równie dobrze można preferować, na przykład, poznanie mistyczne, pozaracjonalne. I nie ma żadnego oczywistego powodu, by uznać, że to właśnie poznanie racjonalne jest najlepsze. Co więcej, kryteriów racjonalności nie sposób wyznaczyć obiektywnie i raz na zawsze. To, co racjonalne tu i teraz, nie musiało być racjonalne dla starożytnych Greków ani nawet dla Darwina czy Haeckla; i vice versa. Ponieważ jednak kryteria racjonalności istnieją historycznie, to, co racjonalne dla mnie, jest także racjonalne dla Dawkinsa i Goulda oraz dla współczesnych nam kolegów naukowców (choć występują też, rzecz jasna, przypadki sporne).

Opowiedzenie się za racjonalnością, a więc i nauką, to wybór podyktowany wiarą. Ale kto już raz tego wyboru dokonał, kto zdecydował się na racjonalność myślenia o świecie, ten musi też zaakceptować tezę, że neodarwinowska koncepcja ewolucji naprawdę wyjaśnia oszałamiającą cudowność świata ożywionego, że zatem rzeczywiście nie ma tu się po co odwoływać do działań rozumnego Stwórcy.

Tak się składa, że wybrałem to samo co Richard Dawkins - racjonalność. Ale nam, racjonalistom, wypada przecież przyznać, że równoprawny jest też światopogląd przeciwny - religijny. Tyle tylko, że z kolei w ramach światopoglądu religijnego, istnienia, doskonałości i cudowności świata ożywionego nie trzeba traktować jako argumentu, że to dzieło rozumnego Stwórcy. Po prostu takich argumentów w ogóle nie potrzeba. I w tej kwestii nie sposób się z Dawkinsem nie zgodzić.

Antoni Hoffman


Rodzicom


PRZEDMOWA

 

U podłoża tej książki tkwi przekonanie, że nasze własne istnienie stanowiło niegdyś największą ze wszystkich tajemnic świata, ale zagadka została już rozwiązana. Wyjaśnili ją Darwin i Wallace, choć przez jakiś jeszcze czas dopisywać będziemy do ich rozwiązania kolejne przypisy. Napisałem tę książkę, bo zaskoczyło mnie, że tak wielu jest ludzi nieświadomych, jak się zdaje, nie tylko tego eleganckiego i pięknego rozwiązania zagadki naszego istnienia, ale częstokroć - co wręcz niewiarygodne - nawet samej zagadki.

Problem polega na naszej złożoności. Komputer, na którym piszę te słowa, ma około 64 kilobajtów pamięci (jeden bajt potrzebny jest do zapisania jednego znaku tekstu). Został on w przemyślany sposób zaprojektowany i wyprodukowany. Mózg, za pomocą którego rozumiecie to, co piszę, składa się z mniej więcej dziesięciu miliardów neuronów. Wiele spośród tych miliardów komórek nerwowych ma przeszło tysiąc „przewodów elektrycznych” łączących je z innymi neuronami. Co więcej, na poziomie genetyki molekularnej, każda z ponad biliona komórek składających się na ludzkie ciało zawiera około tysiąc razy więcej precyzyjnie zakodowanej informacji niż cały mój komputer. Stopniowi złożoności organizmów dorównuje elegancka efektywność ich budowy. Jeśli ktokolwiek sądzi, że ta złożoność naszej budowy nie domaga się wyjaśnienia - poddaję się. Nie, po namyśle nie poddaję się, bo do zadań tej książki należy przekazanie podziwu dla złożoności biologicznej tym wszystkim, którzy jej dotąd nie dostrzegli. Kiedy już jednak pokażę, gdzie tkwi zagadka, moim drugim celem jest wyjaśnić jej rozwiązanie.

Wyjaśnianie to trudna sztuka. Można coś wyjaśnić w taki sposób, że czytelnik zrozumie słowa. Ale można coś tak wyjaśnić, że czytelnik poczuje to całą swoją istotą. Żeby to osiągnąć, czasem nie wystarczy spokojne przedstawienie czytelnikowi argumentów. Trzeba się zaangażować w sprawę i bronić jej rozmaitymi metodami. Moja książka to nie wyważony traktat naukowy. Wiele jest takich traktatów o darwinizmie. Wiele wśród nich książek informacyjnych i doskonałych. Warto je czytać łącznie z moją, ta jednak napisana jest z zaangażowaniem emocjonalnym, częściowo wręcz z pasją, która w czasopiśmie naukowym mogłaby wywołać poruszenie. Oczywiście, staram się przekazać tutaj informacje, ale także przekonać, a nawet - wszak zamierzenia wyjawić można bez uprzedzeń - zainspirować. Chcę przekazać czytelnikowi wizję naszej własnej egzystencji jako, przynajmniej na pierwszy rzut oka, przejmującej dreszczem tajemnicy. A jednocześnie pragnę też przekazać podniecenie wywołane faktem, że w zasięgu ręki znajduje się eleganckie rozwiązanie tej zagadki. Co więcej, chciałbym przekonać czytelnika nie tylko o tym, że darwinowski światopogląd jest prawdziwy, ale również i o tym, że jest to jedyna znana dziś koncepcja, która w ogóle może - choćby w teorii - wyjaśnić tajemnicę naszego istnienia. Dlatego jest to koncepcja podwójnie satysfakcjonująca. Można przedstawić mocne argumenty na rzecz tezy, że darwinizm jest prawdziwy nie tylko na naszej planecie, ale także wszędzie tam we wszechświecie, gdzie tylko znajduje się życie.

Pod jednym względem różnię się od zawodowego obrońcy. Prawnikowi czy politykowi płaci się za to, że swą pasję i zdolności przekonywania stosuje w służbie klienta czy sprawy, którym prywatnie może nie wierzyć. Tego nigdy nie robiłem i robić nie będę. Może nie zawsze mam rację, ale najważniejsza jest dla mnie prawda i nigdy nie mówię niczego, czego nie uważam za prawdziwe. Pamiętam, jak zaszokowała mnie dyskusja o kreacjonizmie w stowarzyszeniu polemistów na pewnym uniwersytecie. Przy kolacji siedziałem obok młodej kobiety, która w trakcie debaty dość mocno argumentowała za kreacjonizmem. Było jasne, że nie jest kreacjonistką, poprosiłem ją więc, żeby szczerze mi powiedziała, dlaczego to zrobiła. Przyznała bez wahania, że szło jej po prostu o ćwiczenie umiejętności polemicznych i ciekawsza wydała się jej obrona pozycji, w które nie wierzyła. Najwidoczniej w uniwersyteckich stowarzyszeniach polemistów mówcom zwyczajnie wyznacza się stronę, którą mają reprezentować. Ich własne przekonania nie mają żadnego znaczenia. Ja natomiast odbyłem długą podróż, żeby wystąpić w niemiłej roli prelegenta, bo wierzyłem, że opinia, o której przedstawienie mnie proszono, jest prawdziwa. Gdy dowiedziałem się, że członkowie stowarzyszenia polemistów traktują tezy, w imię których występują, jako narzędzie do treningu w argumentacji, zdecydowałem nie przyjmować więcej zaproszeń od takich stowarzyszeń, bo zachęcają one do nieuczciwości w sprawach, w których stawką jest prawda naukowa.

Z niejasnych dla mnie przyczyn darwinizm, jak się wydaje, bardziej od innych, równie jak on ugruntowanych prawd naukowych potrzebuje zaangażowanych obrońców. Wielu z nas nie ma pojęcia o mechanice kwantowej czy też o Einsteinowskiej szczególnej i ogólnej teorii względności. Ale samo przez się nie prowadzi to nas do sprzeciwu wobec tych teorii! Darwinizm, w odróżnieniu od „einsteinizmu”, uważany jest za właściwy obiekt do ataku - niezależnie od ignorancji krytyków. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy może być fakt, że - jak to przenikliwie zauważył Jacques Monod - każdy myśli, że go rozumie. Darwinizm to rzeczywiście zdumiewająco prosta teoria. Wydaje się, że wręcz dziecinnie prosta w porównaniu z całą niemal fizyką czy matematyką. W istocie rzeczy darwinizm sprowadza się do idei, że o ile istnieje dziedziczna zmienność obiektów, o tyle ich nieprzypadkowa reprodukcja ma daleko idące konsekwencje, pod warunkiem że wystarczy czasu na sumowanie się jej efektów. Mamy jednak poważne powody, by sądzić, że ta prostota jest złudna. Nie zapominajmy, że jakkolwiek prosta wydaje się ta teoria, nikt o niej nie pomyślał aż do czasów Darwina i Wallace’a, tj. do połowy dziewiętnastego wieku - prawie 300 lat po Newtonowskich Principiach i przeszło 2000 lat po tym, jak Eratostenes zmierzył Ziemię. Jak to możliwe, że na tak prosty pomysł nie wpadli myśliciele tej miary co Newton, Galileusz, Kartezjusz, Leibniz, Hume czy Arystoteles? Dlaczego trzeba było czekać na dwóch przyrodników z epoki wiktoriańskiej? Co przeszkodziło dostrzec to rozwiązanie filozofom i matematykom? I dlaczego tak potężna koncepcja wciąż jeszcze nie przyjęła się w świadomości społecznej?

Wygląda na to, że ludzki mózg tak został skonstruowany, żeby nie rozumieć darwinizmu i żeby w niego nie wierzyć. Weźmy za przykład kwestię „przypadku”, dla efektu dramatycznego często zwanego ślepym przypadkiem. Większość ludzi atakujących darwinizm z niepojętym zapałem krytykuje błędną tezę, że darwinizm to przypadek i nic ponadto. Ponieważ złożoność życia jest wcieleniem nieprzypadkowości, to jeśli ktoś twierdzi, że darwinizm sprowadza się do przypadku, naturalnie nietrudno mu zaprzeczyć! Za jedno z zadań tej książki uważam obalenie tego popularnego mitu, że darwinizm to teoria „przypadkowości”. Skłonność do niewiary w darwinizm może też brać się stąd, że nasz mózg stworzony jest do operowania w zupełnie innej skali czasu niż ta, w jakiej zachodzą zmiany ewolucyjne. Przystosowani jesteśmy do rozważania procesów trwających sekundy, minuty, lata, a co najwyżej dziesięciolecia. Natomiast darwinizm to teoria procesów zachodzących w skali dziesiątków tysięcy do dziesiątków milionów lat. Wszystkie nasze intuicyjne oceny prawdopodobieństwa wydarzeń są w tej skali czasu błędne - i to o wiele rzędów wielkości. Nasz subtelny aparat sceptycyzmu i subiektywnej oceny prawdopodobieństwa prowadzi nas na manowce, bo przystosowany jest - jak na ironię, właśnie dzięki ewolucji - do działania w ramach życia ludzkiego, czyli kilku dziesięcioleci. Żeby wyrwać się z tego więzienia naszej codziennej skali czasu, potrzebny jest wysiłek wyobraźni - wysiłek, który postaram się wspomóc.

Trzeci powód naszej skłonności do sprzeciwu wobec darwinizmu wyrasta, jak się zdaje, z sukcesu człowieka jako projektanta i twórcy. Nasz świat zdominowany jest przez osiągnięcia inżynierskie i dzieła sztuki. Jesteśmy przyzwyczajeni do koncepcji, że złożoność i elegancja obiektu to świadectwo przemyślanego zamiaru i projektu. Zapewne to właśnie jest podstawową przyczyną wiary w nadnaturalną boskość, wyznawanej przez przygniatającą większość ludzi, jacy kiedykolwiek żyli lub żyją na Ziemi. Darwin i Wallace musieli dokonać ogromnego skoku, żeby dostrzec, że wbrew wszelkiej intuicji złożoność może też powstawać z prostoty w inny sposób i że kiedy się to raz zrozumie, ów inny sposób okazuje się nawet bardziej prawdopodobny. Ten skok, którego trzeba dokonać, jest tak ogromny, że do dziś wielu ludzi nie chce go uczynić. Głównym zadaniem tej książki jest dopomóc czytelnikowi w zrobieniu tego skoku.

Autor każdej książki ma naturalnie nadzieję, że jej znaczenie będzie trwałe, a nie tylko chwilowe. Obrońca sprawy musi jednak uczynić coś więcej niż tylko przedstawić swój wywód. Musi także odpowiedzieć na zarzuty tych wszystkich, którzy bronią sprawy przeciwnej lub pozornie przeciwnej. Ryzykuje w ten sposób, że jakkolwiek ostre są takie spory w danym momencie, część argumentacji z czasem stanie się zupełnie przestarzała. Często zwracano uwagę na paradoks, że pierwsze wydanie O powstawaniu gatunków jest lepsze od wydania szóstego. Jest tak, bo Darwin czuł, że w późniejszych wydaniach swojej książki powinien odpowiadać na zarzuty krytyków, wypowiedziane pod adresem pierwszego wydania - zarzuty, które teraz wydają się tak przestarzałe, że przeszkadzają w wywodzie, a miejscami prowadzą wręcz na manowce. Mimo to jednak nie należy się poddawać pokusie, by zignorować te spośród modnych współcześnie kontrargumentów, o których sądzi się, że mają tylko chwilowe znaczenie. Idzie nie tyle o kurtuazję wobec krytyków, ile o rzetelność wobec czytelników, którzy mogliby się inaczej zagubić. Co prawda myślę, że wiem, które rozdziały tej książki będą w związku z tym miały jedynie chwilową wartość, ale ostatecznie rozstrzygnie o tym czytelnik - i czas.

Martwi mnie, że część (na szczęście nieznaczna) zaprzyjaźnionych ze mną kobiet uważa użycie męskiego zaimka osobowego za przejaw chęci wykluczenia ich z grona czytelników. Gdyby kogokolwiek trzeba było wykluczać (na szczęście nie trzeba), myślę, że prędzej zrobiłbym to z mężczyznami, ale kiedy spróbowałem pisać o swym abstrakcyjnym czytelniku jako o „niej”, feministki oskarżyły mnie o pogardliwe lekceważenie - powinienem był pisać „on-lub-ona” i „jego-lub-jej”. Łatwo tak robić, jeśli nie przykłada się wagi do stylu. Ale autor, który nie dba o język, nie zasługuje na czytelników żadnej płci. Powróciłem więc do tradycyjnej angielskiej konwencji użycia zaimków osobowych. Piszę o „czytelniku” jako o „nim”. Nie znaczy to jednak, że traktuję go jako mężczyznę, tak jak Francuz nie traktuje stołu jako kobiety, choć mówi o nim w rodzaju żeńskim. W gruncie rzeczy uważam, że częściej myślę o moich czytelnikach jako o kobietach. Jest to jednak moja osobista sprawa i niechęć budzi we mnie myśl, że tego typu rozważania mogłyby mieć jakikolwiek wpływ na sposób użycia mego języka ojczystego.

Osobiste są również powody mojej wdzięczności. Ci wszyscy, którym jej tutaj nie wyrażę, zrozumieją mnie. Mój wydawca nie widział powodu, by ukryć przede mną tożsamość tych, do których zwrócił się o opinię wydawniczą (a nie „recenzję” - prawdziwi recenzenci, wbrew wielu Amerykanom poniżej czterdziestki, krytykują książki dopiero po ich ukazaniu się, gdy jest już za późno, by autor cokolwiek mógł jeszcze uczynić). Bardzo pomocne były sugestie, które przekazali: John Krebs (po raz kolejny), John Durant, Graham Cairns-Smith, Jeffrey Levinton, Michael Ruse, Anthony Hallam i David Pye. Richard Gregory skrytykował rozdział 12 - i ostateczną wersję książki poprawiłem, całkowicie ten rozdział usuwając. Mark Ridley i Alan Grafen - teraz już nie moi studenci (choćby nawet czysto formalnie) - oraz Bill Hamilton to gwiazdy w grupie kolegów, z którymi dyskutuję o ewolucji i z których pomysłów korzystam nieomal codziennie. Oni, a także Pamela Wells, Peter Atkins i John Dawkins dopomogli mi, czytając poszczególne rozdziały. Sarah Bunney dokonała wielu poprawek, a John Gribbin wskazał na poważny błąd. Alan Grafen i Will Atkinson doradzali mi w kwestii obliczeń komputerowych, a Syndykat Użytkowników Apple Macintosh na Wydziale Zoologii pozwolił mi użyć swej drukarki laserowej do narysowania biomorfów.

Jeszcze raz pomocny okazał się nieustanny entuzjazm, z jakim wykonuje wszystko Michael Rodgers (obecnie z wydawnictwa Longman). Michael Rodgers i Mary Cunnane (z wydawnictwa Norton) zręcznie oddziaływali zarówno pedałem gazu (na moje morale), jak i hamulcem (na moje poczucie humoru) - kiedy tylko było tego trzeba. Część książki napisałem podczas urlopu naukowego, udzielonego mi przez Wydział Zoologii i New College. Wreszcie - ten dług powinienem był spłacić już w swoich dwóch poprzednich książkach - dzięki oksfordzkiemu systemowi indywidualnej opieki nad studentami w dziedzinie zoologii, dzięki wielu moim podopiecznym, mogłem ćwiczyć moje niewielkie umiejętności w trudnej sztuce wyjaśniania.

Oxford, 1986

Richard Dawkins


Rozdział 1

WYJAŚNIĆ TO, CO ZUPEŁNIE NIEPRAWDOPODOBNE

 

My, zwierzęta, jesteśmy najbardziej złożonymi obiektami we wszechświecie, jakie znamy. Oczywiście, nasz wszechświat to tylko maleńki fragment całego uniwersum. Na innych planetach mogą istnieć obiekty jeszcze bardziej od nas skomplikowane, a niektóre z nich mogą nawet wiedzieć o naszym istnieniu. Ale to w niczym nie zmienia wniosku, do którego prowadzę. Gdziekolwiek istnieją obiekty złożone, domagają się one pewnego szczególnego typu wyjaśnienia. Chcielibyśmy wiedzieć, jak to się stało, że istnieją, i dlaczego są tak skomplikowane. Twierdzę, że wyjaśnienie to jest z grubsza takie samo dla wszystkich obiektów złożonych we wszechświecie - że odnosi się zarówno do nas samych, jak i do szympansów, robaków, dębów, potworów w przestrzeni kosmicznej. Z drugiej jednak strony, jest ono odmienne dla obiektów, które określam tutaj jako „proste” - to znaczy skał, chmur, rzek, galaktyk czy też kwarków. Takie obiekty stanowią przedmiot fizyki. Natomiast szympansy, psy, nietoperze, karaluchy, ludzie, robaki, narcyzy, bakterie i kosmici wchodzą w zakres biologii.

Różnica polega na stopniu złożoności. Biologia zajmuje się obiektami złożonymi, tworzącymi wrażenie celowego zamysłu. Fizyka interesuje się obiektami prostymi, które nie stwarzają pokusy odwoływania się do przemyślanego projektu. Na pierwszy rzut oka niektóre wytwory człowieka - takie jak komputery czy samochody - wydają się stanowić wyjątek. Złożone i w oczywisty sposób celowo zaprojektowane, a mimo to są martwe, zrobione z metalu i plastyku zamiast z krwi i kości. W tej książce traktuję je zdecydowanie jako obiekty biologiczne.

Czytelnik może w tym miejscu zapytać: „W porządku, ale czy to są naprawdę obiekty biologiczne?” Słowa są po to, żeby nam służyć, a nie żeby nami rządzić. Dla rozmaitych celów tych samych słów używa się czasem w odmiennym znaczeniu. Większość książek kucharskich zalicza homary do ryb. Zoolog może od tego dostać apopleksji, bo prędzej już homary mogłyby zaliczyć ludzi do ryb, gdyż ryby znacznie bliżej spokrewnione są z ludźmi niż z homarami. A skoro już mowa o homarach i o sprawiedliwości, niedawno sąd musiał rozstrzygnąć, czy homary to owady czy „zwierzęta” (problem polegał na tym, czy homary wolno gotować żywcem). Z punktu widzenia zoologii, homary z pewnością nie są owadami. Są zwierzętami, tak samo jak owady i jak my sami. Nie ma co się denerwować sposobem, w jaki ludzie używają słów - choć w życiu pozazawodowym dość łatwo wyprowadzają mnie z równowagi ludzie gotujący homary żywcem. Kucharze i prawnicy posługują się słowami w swój własny, szczególny sposób. W tej książce robię to samo. Nieważne, czy samochody i komputery to „naprawdę” obiekty biologiczne. Rzecz w tym, że jeśli na jakiejkolwiek planecie znajdziemy coś podobnie złożonego jak one, nie ma wątpliwości, że na owej planecie istnieje - albo dawniej istniało - życie. Maszyny to bezpośredni produkt obiektów żywych. Ich złożoność i celowość są efektem działania istot żywych, toteż stanowią one świadectwo występowania na takiej planecie życia. Ten sam wniosek odnosi się również do skamieniałości, szkieletów i martwej materii organicznej.

Powiedziałem, że fizyka zajmuje się obiektami prostymi. I to także wygląda na pierwszy rzut oka dziwnie. Wydaje się, że fizyka jest dziedziną skomplikowaną, bo teorie fizyczne trudno jest nam zrozumieć. Nasz mózg przystosowany jest do polowania i zbierania owoców, do poszukiwania partnera i wychowywania dzieci - to znaczy, do świata obiektów średniej wielkości, poruszających się z umiarkowaną prędkością w przestrzeni trójwymiarowej. Kiepsko jesteśmy wyposażeni w narzędzia konieczne do pojmowania rzeczy bardzo małych i bardzo wielkich, procesów trwających milionowe części sekundy lub miliardy lat, cząstek nie mających wyraźnego położenia w przestrzeni, sił i pól, których nie można zobaczyć ani dotknąć i o których istnieniu wiadomo tylko dzięki temu, że oddziaływają na obiekty widzialne i dotykalne. Uważamy, że fizyka jest skomplikowana, bo niełatwo ją zrozumieć, a podręczniki fizyki pełne są trudnej matematyki. Ale obiekty badane przez fizyków to mimo wszystko obiekty stosunkowo proste. To chmury gazu, maleńkie cząstki albo grudki jednorodnej materii, takie jak kryształy o układzie atomów powtarzającym się niemal bez końca. Pozbawione są one elementów skomplikowanych, przynajmniej w porównaniu z obiektami biologicznymi. Nawet tak duże obiekty fizykalne jak gwiazdy składają się z dość ograniczonej liczby elementów, ułożonych w mniej lub bardziej przypadkowy sposób. Zachowanie obiektów fizykalnych, niebiologicznych jest tak proste, że daje się je opisać w istniejącym dziś języku matematyki - i to dlatego książki poświęcone fizyce pełne są wzorów matematycznych. Podręczniki fizyki mogą być bardzo skomplikowane, ale książki, podobnie jak samochody i komputery, są wytworem obiektów biologicznych - ludzkich mózgów. Obiekty i zjawiska rozważane w podręczniku fizyki są prostsze od każdej pojedynczej komórki w ciele autora takiej książki. A przecież ów autor składa się z bilionów komórek należących do rozmaitych kategorii, tworzących subtelny układ architektoniczny i precyzyjnie zestawionych w maszynę zdolną do napisania książki. Nasz mózg nie lepiej nadaje się do rozważania obiektów skrajnie złożonych niż skrajnie wielkich czy skrajnie małych, i w ogóle wszelkich skrajności fizykalnych. Nikt nie wynalazł dotychczas matematyki właściwej do pełnego opisu struktury czegoś takiego jak fizyk czy choćby tylko jedna z jego komórek. Potrafimy jedynie zrozumieć, dlaczego obiekty żywe w ogóle istnieją, a także niektóre z podstawowych zasad rządzących ich działaniem.

Od tego właśnie zaczęliśmy. Chcieliśmy wiedzieć, dlaczego istniejemy - i dlaczego istnieją inne obiekty złożone. Możemy na to pytanie odpowiedzieć w kategoriach ogólnych, nawet jeśli nie pojmujemy wszystkich szczegółów samej złożoności jako takiej. Żeby posłużyć się analogią - większość ludzi nie rozumie szczegółów działania samolotu. Prawdopodobnie konstruktorzy samolotu także tego do końca nie rozumieją. Specjaliści od silników nie znają się szczegółowo na budowie skrzydeł, a specjaliści od skrzydeł tylko z grubsza rozumieją działanie silników. Specjaliści od skrzydeł nawet działania samych skrzydeł nie potrafią precyzyjnie opisać w kategoriach matematycznych - to, jak skrzydła zachowają się w warunkach turbulencji, przewiduje się jedynie na podstawie zachowania modelu w tunelu aerodynamicznym lub na podstawie symulacji komputerowej. To samo mógłby wykonać biolog, żeby zrozumieć funkcjonowanie zwierzęcia. Choć jedynie częściowo rozumiemy, jak działa samolot, każdy mimo to wie, w jaki sposób doszło do jego powstania. Ludzie zaprojektowali go na rysownicy. Następnie inni ludzie wykonali elementy na podstawie projektu, a potem znacznie więcej ludzi (za pomocą maszyn skonstruowanych przez jeszcze innych ludzi) przykręcało śruby, nitowało, spawało i kleiło te elementy ze sobą, każdy we właściwym miejscu. Proces powstawania samolotu nie stanowi dla nas żadnej wielkiej tajemnicy, bo samolot został wytworzony przez człowieka. Systematyczne składanie części zgodnie z przemyślanym projektem to proces dobrze nam znany i zrozumiały - bo każdy to robi, choćby bawiąc się jako dziecko klockami LEGO.

A co z naszym ciałem? Każdy człowiek przypomina maszynę, tylko znacznie bardziej skomplikowaną od samolotu. Czy nas też zaprojektowano na rysownicy, czy jakiś zręczny inżynier złożył nas z poszczególnych elementów? Odpowiedź brzmi - nie. To odpowiedź zaskakująca, a znamy ją i rozumiemy niewiele dłużej niż sto lat. Gdy Karol Darwin po raz pierwszy wyjaśnił tę kwestię, wielu ludzi albo nie chciało, albo nie umiało go zrozumieć. Ja też bez wahania odrzuciłem teorię Darwina, kiedy pierwszy raz o niej jako dziecko usłyszałem. Aż do drugiej połowy dziewiętnastego wieku niemal wszyscy akceptowali koncepcję wprost przeciwną - teorię Rozumnego Stwórcy. Wielu ludzi nadal ją akceptuje, być może dlatego, że prawdziwe, darwinowskie wyjaśnienie naszego istnienia w dalszym ciągu, o dziwo, nie wchodzi w skład standardowego programu nauczania. Z wszelką zaś pewnością bardzo powszechne jest mylne rozumienie darwinizmu.

Zegarmistrz w tytule niniejszej książki pochodzi ze słynnego traktatu osiemnastowiecznego teologa Williama Paleya. Jego opublikowana w roku 1802 „Teologia przyrody, czyli świadectwa istnienia i atrybutów Boga zaczerpnięte ze zjawisk przyrody” (Natural Theology - or Evidence of the Existence and Attributes of the Deity Collected from the Appearances of Nature) ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin