W cyklu
SHANNARA
wydano dotychczas
MIECZ SHANNARY
KAMIENIE ELFÓW
PIEŚŃ SHANNARY
DRUID SHANNARY
POTOMKOWIE SHANNARY
KRÓLOWA SHANNARY
wkrótce
PIERWSZY KRÓL SHANNARY
w księgarniach
drugi cykl fantasy Terry'ego Brooksa
MAGICZNE KRÓLESTWO
TERRY BROOKS
TALIZMANY
SHANNARY
Przełożyła
Grażyna Motak
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAŃ 1999
Tytuł oryginału
The Talismans of Shannara
Copyright © 1993 by Terry Brooks
This translation published by arrangement with Ballantine Books,
a division of Random House, Inc.
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by
REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 1999
Redaktor
Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne
Jacek Pietrzyński
Biblioteka Publiczna
Wrocław
3000203057
Wydanie 1
Wfrocław.uł. Szewska 78
ISBN 83-7120-601-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o. o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08,'867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@pol.pl
httn//www. rebis.com.pl
Wszystkim moim przyjaciołom
z Del Rey Books
za cudownie spędzony razem czas
TERYTORIUM
KERSHALTU
I
Nad czterema krainami zapadał zmierzch. Światło szarzało powoli,
a cienie wydłużały się stopniowo. Żar późnego lata przygasał, w miarę jak
ognistoczerwona kula słońca chowała się za horyzontem, a gorące,
stęchłe powietrze ochłodziło się nieco. Wraz z końcem dnia nadeszła
cisza, która ukoiła ziemię. Trawy i liście drżały w oczekiwaniu nad-
chodzącej nocy.
U ujścia Mermidonu, w miejscu gdzie rzeka wlewała się do
Tęczowego Jeziora, wyrastała czarna sylwetka Strażnicy Południowej,
nieprzenikniona i niema. Wody jeziora i rzeki pieścił wiatr, nie tykając
jednak obelisku, jak gdyby jak najszybciej pragnął znaleźć się w jakimś
bardziej przyjaznym miejscu. Powietrze wokół ciemnej wieży drżało, fale
gorąca emanowały z kamienia, tworząc widmowe obrazy, które pierz-
chały i odpływały. Samotny myśliwy na skraju wody zerknął trwożnie
w górę, kiedy mijał budowlę, i szybko poszedł dalej.
W jej wnętrzu uwijały się cieniowce pogrążone w upiornym mil-
czeniu, skupione na swych zadaniach, zakapturzone, jakby pozbawione
twarzy.
Rimmer Dali stał przy oknie, spoglądając na okrywającą się zmierz-
chem krainę i obserwując, jak bledną barwy ziemi, w miarę jak ze
wschodu skrada się noc, aby nią zawładnąć.
Noc, nasza matka, nasza pociecha.
Stał z dłońmi splecionymi za plecami — sztywna sylwetka w ciem-
nych szatach, z kapturem zsuniętym z kościstej, rudobrodej twarzy.
Wyglądał na surowego i pozbawionego wszelkich uczuć. Byłby zadowo-
lony, gdyby go to obchodziło, ale już od dawna wygląd nie miał znaczenia
dla pierwszego szperacza — od dawna nawet się nad tym nie zastanawiał.
Jego powierzchowność się nie liczyła: mógł przybrać wygląd, jaki tylko
zechciał. Liczyło się to, co płonęło w jego wnętrzu. To właśnie dawało mu
życie.
Oczy Rimmera rozbłysły, kiedy wyobraził sobie, co nadejdzie
pewnego dnia.
Spełnienie obietnicy.
Poruszył się nieznacznie, sam na sam z własnymi myślami w mil-
czącej wieży. Pozostali nie istnieli dla niego, byli tylko widmami bez ciał.
Poniżej, głęboko we wnętrznościach wieży, słyszał odgłos pracującej
magii, cichy pomruk jej oddechu, bicie serca. Bezwiedne nasłuchiwanie
stało się nawykiem przynoszącym ulgę skołatanemu umysłowi. Moc
należała do nich — wydobyli ją z ziemi, oblekli w kształt i formę, nadali
cel. Był to dar cieniowców i do nich tylko należał.
Pomimo druidów i całej reszty.
Usiłował zdobyć się na nikły uśmiech, ale usta nie posłuchały go
i uśmiech zniknął w wąskiej linii zaciśniętych warg. Nagie palce lewej
dłoni ściskały okrytą rękawicą prawicę. Moc za moc, siła za siłę. Na piersi
Rimmera lśnił srebrny znak wilczej głowy.
Bum, bum, dudniła pracująca na dole magia.
Rimmer Dali odwrócił się do półmroku komnaty; nie tak dawno
więził w niej Colla Ohmsforda. Teraz chłopak z Vale zniknął — uciekł,
jak sam sądził; jednak naprawdę został wypuszczony i uwięziony w inny
sposób. Ruszył na poszukiwanie swego brata, Para.
Tego, który władał prawdziwą magią.
Tego, którego dostanie Rimmer Dali.
Pierwszy szperacz odszedł od okna i usiadł przy drewnianym stole,
a liche krzesło zatrzeszczało pod ciężarem zwalistej postaci. Dłonie
złożył na blacie przed sobą i pochylił surową twarz.
Wszyscy Ohmsfordowie powrócili do czterech krain, wszyscy potom-
kowie Shannary, każde ze swojej wyprawy. Walker Boh wrócił z Eldwist
pomimo przeszkód ze strony Pe Ella. Czarny Kamień Elfów został
odzyskany, a jego magia zgłębiona Paranor został przywrócony do świata
ludzi, a sam Walker Boh stał się pierwszym z nowych druidów.
Z Morrowindl powróciła Wren Elessedil, przynosząc ze sobą Arborlon
i elfy. Na nowo odkryła magię Kamieni Elfów, poznając tym samym
swoją tożsamość i dziedzictwo. Wypełniono dwa z trzech zadań Al-
lanona. Wykonano dwa z trzech kroków.
Ostatni miał rzecz jasna należeć do Para: odnalezienie Miecza
Shannary, który ujawni całą prawdę.
Zabawy starców i duchów, rozmyślał Rimmer Dali. Zadania i wy-
prawy, poszukiwanie prawdy. No cóż. Znał prawdę lepiej od nich,
a prawda była taka, że w ostatecznym rozrachunku nic się nie liczy,
ponieważ magia jest wszystkim, a należy ona do cieniowców.
Złościło go, że pomimo tylu wysiłków, aby temu zapobiec, zarówno
Paranor, jak i elfy powrócili do świata ludzi. Ci, których wysłał, aby
przeszkodzili potomkom Shannary, ponieśli porażkę. Przypłacili to
życiem, ale ich śmierć nie mogła złagodzić irytacji Rimmera. Być może
powinien być wściekły — albo przynajmniej odrobinę zaniepokojony.
Ale Rimmer Dali pewny był swojej mocy, panowania nad wydarzeniami
i czasem, przekonany, że przyszłość nadal zależy od jego woli. Co prawda
Teel i Pe Eli rozczarowali go, ale znajdą się inni.
Bum, bum, szeptała magia.
A więc...
Wargi Rimmera Dalia zacisnęły się. Potrzebował jedynie trochę
czasu. Trochę czasu, aby pozwolić wypadkom, które już przygotował,
ruszyć swoim torem, a wtedy będzie już za późno, bo druidzi i ich plany
przestaną istnieć. Utrzymać Mrocznego Stryja i dziewczynę z dala od
siebie nawzajem. Nie pozwolić im połączyć tego, co wiedzą. Nie
pozwolić, aby zebrali siły.
Nie pozwolić, aby odnaleźli chłopaka z Vale.
Potrzebne było coś, co odwróci ich uwagę, co da im zajęcie. Albo
jeszcze lepiej coś, co skończy z nimi. Armie, rzecz jasna, aby zmiażdżyć
elfy i wolno urodzonych, żołnierze federacji i szperacze cieniowców oraz
wszystko, co zdoła zebrać, aby ci głupcy raz na zawsze zniknęli z jego
życia. A dla potomków Shannary z całą ich magią i zaklęciami druidów
coś jeszcze, coś specjalnego.
Snuł te rozważania przez długie chwile, aż szary półmrok wokół niego
zmienił się w noc. Na wschodzie wstał księżyc, przecinając swym
sierpem czerń, a gwiazdy rozbłysły niczym srebrne główki szpilek. Ich
blask przenikał ciemność komnaty, w której siedział pierwszy szperacz
i przemieniał jego twarz w nagą czaszkę.
Tak, skinął wreszcie głową.
Mroczny Stryj opętany był myślą o dziedzictwie pozostawionym mu
przez druidów. Trzeba wysłać kogoś, kto wykorzysta jego słabość, coś, co
go zaniepokoi i zburzy jego pewność. Wyśle mu Czterech Jeźdźców.
I jeszcze dziewczyna. Wren Elessedil utraciła swego obrońcę i dorad-
cę. Trzeba dać jej kogoś, kto wypełni tę pustkę. Jednego z wybranych
Rimmera, kto ją pocieszy i ukoi jej ból, rozwieje obawy, a potem zdradzi
i obedrze ze wszystkiego.
Pozostali nie byli poważnym zagrożeniem — nawet ten przywódca
wolno urodzonych i góral. Bez spadkobierców Ohmsfordów nic nie
zrobią. Jeśli Mroczny Stryj zostanie uwięziony w twierdzy Rimmera
i skończy się krótkie panowanie królowej elfów, starannie snute plany
ducha druida upadną. Allanon pogrąży się w wodach Hadeshornu wraz
z resztą duchów ze swego rodu, odesłany w przeszłość, tam, gdzie jego
miejsce.
Tak, pozostali byli bez znaczenia.
Ale i tak się z nimi rozprawi.
A jeśli nawet wszystkie wysiłki zawiodą, jeśli nie będzie mógł zrobić
nic poza ściganiem ich, nękaniem, jak pies goniący swoją zdobycz, to
wystarczy, skoro na końcu dusza Para Ohmsforda i tak wpadnie w jego
ręce. Tylko tego potrzebował, aby położyć kres wszystkim nadziejom
swoich wrogów. Tylko tego. Do przepaści było blisko, a chłopak już ku
niej zmierzał. Jego brat stanie się kozłem ofiarnym, który doń za-
prowadzi, przyciągnie niczym wilka na polowaniu. Coli Ohmsford już był
we władzy zaklęcia Lustrzanego Całunu i stał się niewolnikiem magii,
z której utkano opończę. Wykradł ją, aby się zamaskować, nie wiedząc, że
tego właśnie oczekiwał Rimmer Dali, nie podejrzewając nawet, że
opończa była śmiertelną pułapką, która obróci go ku mrocznym celom
pierwszego szperacza. Coli Ohmsford będzie ścigał swego brata i zmusi
go do walki. Uczyni tak, ponieważ Całun nie pozostawiał mu wyboru,
zasiewając w nim ziarno szaleństwa, które mogła ukoić jedynie śmierć
brata. Par będzie musiał walczyć. A ponieważ zabrakło mu magii Miecza
Shannary, a zwykła broń nie powstrzyma cieniowca, w którego zmienił
się jego brat, i ponieważ będzie się bał kolejnego podstępu, użyje magii
pieśni.
Być może zabije własnego brata, ale tym razem zabije go naprawdę,
a wtedy odkryje — kiedy już będzie za późno, aby cofnąć czas — co
uczynił.
A może nie. Może pozwoli bratu uciec — i jego los się dopełni.
Rimmer Dali wzruszył ramionami. Tak czy inaczej, rezultat będzie
ten sam. Tak czy inaczej, koniec z chłopakiem z Vale. Użycie magii
i pasmo wstrząsów, które będą tego wynikiem, z pewnością nim
zachwieją. A to uwolni magię spod jego kontroli i stanie się on
narzędziem Rimmera Dalia. Rimmer Dali był tego pewny, ponieważ
w przeciwieństwie do potomków Shannary i ich mentora, rozumiał magię
elfów, swoją własną magię z mocy urodzenia i prawa. Rozumiał, czym
jest i jak działa. Wiedział to, czego nie wiedział Par — co działo się
z pieśnią, dlaczego tak właśnie się zachowywała oraz jak zerwała się
z uwięzi i stała dzikim, samowolnym stworzeniem.
Par był blisko. Bardzo blisko.
Kiedy walczysz z bestią, sam stajesz się bestią.
Był niemal jednym z nich.
Już niedługo.
Istniała rzecz jasna możliwość, że chłopak odkryje wcześniej prawdę
0 Mieczu Shannary. Czy broń, którą nosił, którą tak łatwo oddał Rimmer
Dali, była poszukiwanym przezeń talizmanem, czy falsyfikatem? Par
Ohmsford ciągle jeszcze nie wiedział. Dobrze skalkulowane ryzyko
zapewniało, że tego nie odkryje. A nawet jeśli, cóż mu to da? Miecze są
zawsze obosieczne. Prawda może wyrządzić Parowi więcej szkody niż
pożytku...
Rimmer Dali wstał i podszedł znowu do okna, cień na tle nocnej
czerni, otulony przed światłem. Druidzi tego nie rozumieli, nigdy tego nie
rozumieli. Allanon był anachronizmem, zanim jeszcze stał się tym, co
przeznaczył mu Bremen. Druidzi — używali magii jak głupcy igrający
z ogniem: zdumieni jej możliwościami, ale bojący się ryzyka, jakie ze
sobą niosła. Nic dziwnego, że tak często parzyły ich jej płomienie. Ale to
ich nie powstrzymywało przed odrzuceniem tajemniczego daru. Zbyt
szybko osądzali innych pragnących zawładnąć jej mocą — przeważnie
cieniowców — uznając ich za wrogów i niszcząc.
Jak zniszczyli samych siebie.
Jednak w wizji życia cieniowców istniała symetria i znaczenie,
a magia nie była dla nich zabawką, lecz sednem ich istnienia, skwapliwie
przyjętym, chronionym i czczonym. Bez półprawd i środków ostrożności,
aby upewnić się, że nikt nie będzie z niej korzystał. Bez przestróg
1 upomnień. Bez udawania. Cieniowce były po prostu tym, czym uczyniła
je magia, a tak przyjęta magia mogła uczynić z nich wszystko.
Wierzchołki drzew i urwiska Runne stanowiły ciemne garby na
płaskiej, oblanej srebrem tafli Tęczowego Jeziora. Rimmer Dali spoglądał
na świat i widział to, czego druidzi nigdy nie potrafili dostrzec.
Świat należał do tych, którzy mieli dość siły, aby go wziąć, utrzymać
i nadać mu kształt. Po to istniał.
Oczy pierwszego szperacza zapłonęły krwawo.
Było ironią, że Ohmsfordowie służyli druidom od tak dawna,
wypełniali powierzone im zadania, wyruszali na ich wyprawy, podążając
za ich wizją prawdy, która nigdy nie istniała. Ich dzieje przeszły do
legendy. Shea i Flick, Wil, Brin i Jair, a teraz Par. A wszystko na nic. Ale
teraz koniec. Par będzie służył cieniowcom i w ten sposób przetnie raz na
zawsze więzy łączące Ohmsfordów i druidów.
— Par. Par. Par.
Rimmer Dali szeptał w noc jego imię. Było litanią napełniającą umysł
Dalia obrazami mocy, której nic się nie przeciwstawi.
Przez długi czas stał przy oknie i pozwalał sobie marzyć o przyszłości.
Potem nagle odwrócił się i ruszył w dół, do wnętrza wieży, na posiłek.
II
Piwnica pod młynem gęsta była od cieni, a nikłe promienie światła
sączące się przez szczeliny w deskach podłogi znikały natychmiast
w półmroku. Ścigany od bezpiecznego schronienia przez puste katakum-
by i w końcu zagnany do zamkniętych drzwi, przez które zamierzał uciec,
Par Ohmsford skulił się jak osaczone zwierzę, ściskając przed sobą Miecz
Shannary, kiedy goniący go intruz zatrzymał się nagle i uniósł dłonie, aby
ściągnąć zasłaniający mu twarz kaptur.
— Chłopcze — wyszeptał znajomy głos. — To ja.
Kaptur opończy opadł na ramiona przybysza i odsłonił ciemną głowę.
Ale mrok był wciąż zbyt gęsty...
Postać podeszła ostrożnie naprzód, dłoń z nożem opadła.
— Par?
Blady strumień szarego światła obmył nagle twarz intruza i Par
gwałtownie wciągnął powietrze.
— Padishar! — wykrzyknął z ulgą. — To naprawdę ty?
Długi nóż zniknął pod opończą. Przybysz roześmiał się cicho,
nieoczekiwanie.
— We własnej osobie. Do licha, myślałem, że nigdy cię nie znajdę!
Całymi dniami przeszukiwałem Tyrsis wzdłuż i wszerz, każdą kryjówkę,
każdą dziurę i za każdym razem czekali tam tylko szperacze albo
federacja!
Podszedł do podstawy schodów, uśmie...
gosiadabrowska