Malżeństwo wagi półśredniej.doc

(1093 KB) Pobierz

John Irving

Małżeństwo wagi półśredniej

Tytuł oryginału:

THE 158—POUND MARRIAGE

Przełożyła

Julita Wroniak

dla JMF

Było więc nas czworo, a nie tylko dwoje, soki żywotne krążyły w całym kwartecie niby wino,
krążyły niby krew i wrzały, jak to już chyba nigdy się nie zdarzy.

John Hawkes, „Krwawe pomarańcze”
(przeł. Halina Cieplińska)

Zdumiewająca historia! Sądzę, że ta trójka lepiej wyglądałaby w oczach Boga, gdyby wyłupiła sobie nawzajem oczy nożami do krajania pieczystego. Ale byli to „ludzie z dobrego towarzystwa”.

Ford Madox Ford, „Dobry żołnierz”
(przeł. Tadeusz Jan Dehnel)

SPIS TREŚCI

1. Anioł zwany Uśmiechem Reims

2. Profil zawodnika: Edith (waga kogucia)

3. Profil zawodnika: Ucz (waga piórkowa)

4. Profil zawodnika: Severin (waga półśrednia)

5. Rozgrzewka

6. Kto wygrywa? Kto przegrywa?

7. Walka karnawału z postem

8. Miłość na macie

9. Kompleks wicemistrza

10. Powrót do Wiednia

1
Anioł zwany Uśmiechem Reims

Moja żona Uczka (której imię już jakiś czas temu skróciłem do Ucz) mogłaby nawet bombę zegarową nauczyć cierpliwości. Na szczęście mnie też trochę zdołała nauczyć. Ona sama opanowała tę sztukę w warunkach, że tak powiem, przymusowych. Urodziła się w Eichbüchl —małej austriackiej wiosce leżącej nieopodal robotniczego miasta Wiener Neustadt, które znajduje się zaledwie godzinę drogi od Wiednia — w 1938 roku, kiedy Hitler przyłączył Austrię do Niemiec, gdy Ucz miała trzy latka, jej ojca zastrzelono jako bolszewickiego sabotażystę. Nie istnieją wprawdzie dowody na to, że był bolszewikiem, ale z całą pewnością był sabotażystą. W Wiener Neustadt, gdzie ku niezadowoleniu mieszkańców mieściły się zakłady lotnicze Messerschmitta, powstało w czasie wojny największe lotnisko w Europie. Ojca Ucz zabito w 1941 roku, po tym, jak usiłował wysadzić w powietrze kilka samolotów czekających na pasie startowym.

Po jego śmierci grupa esesmanów z Wiener Neustadt przybyła z wizytą do Eichbüchl. Powiadomili wieśniaków o „nasieniu zdrady”, które wykiełkowało w rodzinie mojej żony, po czym kazali im mieć na oku matkę Ucz i bacznie obserwować, czy przypadkiem nie zaraziła się bolszewizmem od swojego nieboszczyka męża. Następnie zgwałcili wdowę i ukradli z domu drewniany zegar z kukułką, który ojciec Ucz kupił na Węgrzech. Eichbüchl leży blisko granicy węgierskiej i węgierskie wpływy są tam widoczne na każdym kroku.

Kilka miesięcy później matka Ucz została ponownie zgwałcona, tym razem przez wieśniaków, którzy — gdy ich później spytano o powód — wyjaśnili, że po prostu starali się wypełniać polecenia esesmanów: nie spuszczać oka z matki Ucz i bacznie obserwować, czy przypadkiem nie zaraziła się bolszewizmem. Wieśniaków nie ukarano.

W 1943 roku, kiedy Ucz miała pięć lat, matka straciła pracę w bibliotece klasztoru w pobliskim Katzelsdorf. Szeptano, że podsuwa młodym nieprzyzwoite książki do czytania. Nie było to prawdą; prawdą było, że wynosiła książki z biblioteki, ale o kradzież jej nie oskarżono, bo nikt tego nie zauważył. Stojąca nad rzeczką mała murowana chata, w której Ucz przyszła na świat i która przylegała do kurnika (sprzątanego przez matkę) oraz do obory (sprzątanej codziennie przez Ucz, odkąd skończyła pięć lat), pełna była kradzionych tomów, głównie o tematyce religijnej, choć mojej żonie ich zawartość bardziej kojarzyła się ze sztuką niż z religią. Ogromne, wielkości plakatów albumy przedstawiały rzeźby i witraże kościelne oraz architekturę sakralną od czasów Karola Wielkiego po późne rokoko.

Wieczorami, kiedy zaczynało się ściemniać, Ucz pomagała matce doić krowy i wybierać jajka. Wieśniacy płacili za mleko i jaja kiełbasą, kocami, kapustą, drewnem na opał (rzadziej węglem), winem, ziemniakami.

Na szczęście wioska była na tyle oddalona od zakładów Messerschmitta i lotniska w Wiener Neustadt, że uniknęła poważniejszych zniszczeń. Pod koniec wojny alianci zrzucili na fabrykę i lotnisko więcej bomb niż na jakiekolwiek inne obiekty w Austrii. W małej murowanej chacie w Eichbüchl Ucz często leżała w ciemnościach, przytulona do matki, i słuchała łoskotu pocisków spadających na miasto — buch! buch! buch! Czasem jakiś uszkodzony samolot przelatywał nisko nad wioską; pewnego razu zbombardowany został sad Haslingerów, i to akurat w porze kwitnienia jabłoni. Ziemię pod drzewami zaścieliła, niczym konfetti, gruba warstwa płatków. Niestety, pszczoły nie zdążyły zapylić kwiatów, więc na jesienny zbiór trudno było liczyć. Sąsiedzi znaleźli Frau Haslinger w szopie, w której stała prasa do wyciskania soku; ponieważ kobieta z rozpaczy dźgała się sekatorem, czym prędzej ją obezwładnili, związali i wsadzili do dużego kosza na jabłka, w którym przesiedziała kilka dni, dopóki nie przyszła do siebie. Frau Haslinger twierdziła później, że w czasie gdy była związana, paru wieśniaków ją zgwałciło, ale nikt nie dał wiary jej słowom; sądzono, że szok wywołany utratą przyszłych zbiorów był tak silny, iż po prostu to sobie uroiła.

Wejście Rosjan do Austrii w 1945 roku nie było jednak żadnym urojeniem. Ucz miała wtedy siedem lat i była ładną dziewczynką. Jej matka wiedziała, że Rosjanie źle traktują kobiety, ale kochają dzieci, nie była jednak pewna, czy uznają Ucz za kobietę, czy za dziecko. Rosjanie wkroczyli od strony Węgier i od północy; w Wiener Neustadt i okolicznych wioskach odznaczali się szczególną brutalnością, głównie ze względu na usytuowaną w mieście fabrykę meserszmitów i fakt, że w pobliżu mieszkało wielu wysokich stopniem oficerów Luftwaffe.

Matka zabrała Ucz do obory. Miały już tylko osiem krów. Podeszła do największej, która stała przywiązana do żerdzi, i poderżnęła jej gardło. Kiedy zwierzę wykrwawiło się na śmierć, odwiązała je i przewróciła na bok. Następnie rozpruła krowie brzuch, wyjęła wnętrzności, wycięła odbyt. Uczyniwszy to, poleciła Ucz wsunąć się w pustą jamę między krowimi żebrami, po czym wepchnęła do środka tyle bebechów, ile się zmieściło, a resztę wyniosła za drzwi i położyła na słońcu, żeby zleciały się muchy. Rozcięte krowie boki zasunęła niczym kurtynę i powiedziała córce, że ma oddychać przez wyciętą pod ogonem dziurę. Kiedy muchy obsiadły wyrzucone za drzwi flaki, kobieta wciągnęła je z powrotem do obory i przykryła nimi krowi łeb. Otoczone rojem much martwe zwierzę wyglądało tak, jakby od dawna nie żyło.

Matka pochyliła się nad otworem w krowim zadzie i przemówiła do córki.

— Leż cicho i nie ruszaj się, dopóki ktoś cię nie znajdzie.

Wcześniej dała jej wąską, wysoką butelkę po winie, napełnioną herbatą rumiankową z miodem, i słomkę, przez którą dziewczynka miała pić, gdy poczuje pragnienie.

— Leż cicho i nie ruszaj się, dopóki ktoś cię nie znajdzie — powtórzyła.

Ucz leżała w krowim brzuchu dwa dni i dwie noce, podczas gdy Rosjanie plądrowali wioskę. Najpierw wyrżnęli pozostałe krowy, potem przywlekli do obory kilka chłopek, później zaszlachtowali w niej paru mężczyzn, ale zdechłą krowę, w której matka ukryła Ucz, omijali z daleka, pewni, że zwierzę od dawna jest martwe, a jego mięso zgniłe, niejadalne. Dopuszczali się w oborze wielu okrucieństw, lecz Ucz ani razu nie dała znaku życia; leżała cicho w krowim brzuchu, tak jak przykazała jej matka. Nawet gdy skończyła się herbata, a krowie trzewia wyschły i zaczęły twardnieć, zacieśniając się coraz bardziej, Ucz nie drgnęła ani nie zajęczała. Po pewnym czasie rozległy się nad nią obce głosy; dziewczynka nie zareagowała. Mówiły w niezrozumiałym języku i brzmiała w nich nuta obrzydzenia. Ktoś szturchnął krowę. Inni wciągnęli z odrazą powietrze. Potem zaczęli wlec martwe zwierzę po ziemi. Sapali przy tym i wydawali takie dźwięki, jakby ledwo powstrzymywali się od wymiotów. Kiedy chwycili krowę za nogi i podnieśli z głośnym, zbiorowym stęknięciem, Ucz wyślizgnęła się ze środka oblepiona cuchnącą mazią i wylądowała w ramionach śniadego, wąsatego mężczyzny z czerwoną gwiazdą na szarozielonej czapce. Mężczyzna był Rosjaninem. Trzymając Ucz w ramionach, osunął się na kolana; chyba nawet zemdlał. Jego kompani zdjęli czapki i spuścili głowy, jakby się modlili. Ktoś przyniósł wiadro wody i obmył dziewczynkę. Tak się złożyło, że akurat ci Rosjanie kochali dzieci i bynajmniej nie wzięli Ucz za kobietę; prawdę mówiąc, w pierwszej chwili wzięli ją za cielaka.

Powoli wszystkie części łamigłówki zaczęły się układać w całość. Matka dziewczynki została zgwałcona. (Prawie wszystkie matki i córki zostały zgwałcone, a prawie wszyscy ojcowie i bracia zamordowani). Kiedy jeden z Rosjan chciał spalić oborę, jakaś wieśniaczka rzuciła mu się do nóg, błagając, żeby tego nie robił, ale nie miała dużej siły przetargowej — była już przecież zgwałcona. W końcu chwyciła łopatę i roztrzaskała mu głowę; w tej sytuacji inny Rosjanin chwycił pistolet i zastrzelił nieszczęsną kobietę.

Rosjanie poskładali łamigłówkę. Wieśniaczka, która tak zawzięcie broniła obory, była zapewne matką tego dziecka, a broniła jej dlatego, że... Pierwszy wpadł na to wąsaty mężczyzna, który złapał w ramiona oblepioną mazią Ucz, kiedy jego kompani wrzucali cuchnący zewłok na ciężarówkę. Był oficerem, Gruzinem znad słynącego z jesiotrów Morza Czarnego, z rejonów, których mieszkańcy posługują się własną specyficzną gwarą. Na przykład na krowę nie mówią dzrocha, lecz ucz. Indagowani przeze mnie Gruzini tłumaczyli mi, że jest to zapewne słowo onomatopeiczne, naśladujące dźwięk, jaki wydobywa się z cielącej się krowy. A uczka? To zrusyfikowane zdrobnienie, określające cielę! Takie właśnie imię nadano dziewczynce, która wypadła z brzucha krowy. Naturalnie, trzydziestokilkuletnia kobieta w żadnym wypadku nie jest już uczką, dlatego zacząłem mówić do niej Ucz.

Prawdziwe imię i nazwisko mojej żony brzmiało Anna Agati Thalhammer. Oficer, poznawszy w wiosce historię dziewczynki i jej rodziny, zabrał Uczkę ze sobą do Wiednia. Okupowanie Wiednia stanowiło prawdziwą przyjemność. Było to miasto muzyki, malarstwa i teatrów, w którym znajdowało się również wiele przytułków dla dzieci osieroconych podczas wojny.

Na myśl o tym, ile razy opowiadałem Severinowi Winterowi o przeszłości Ucz, opadają mi ręce! Najważniejszą cechą Ucz, tłumaczyłem mu raz po raz, jest lojalność. Cierpliwość, mówiłem, jest odmianą lojalności, ale Severin za nic nie potrafił tego zrozumieć.

— Słuchaj — wbijałem mu do głowy — lojalność Ucz jest jej siłą, a zarazem piętą achillesową. Kogo kocha, temu bezgranicznie ufa. Jeśli obdarzy kogoś miłością, wówczas gotowa jest na wszystko przystać i wszystko cierpliwie znosić.

 

To Ucz znalazła te pocztówki. Idąc za złą radą przyjaciół, spędzaliśmy upiorne lato w Maine, nękani deszczem i kąsani przez owady, które cięły jak opętane, kiedy nagle Ucz opętała pasja do antyków. Nie trwała długo, lecz tamto lato wciąż kojarzy mi się ze starymi, śmierdzącymi stęchlizną rupieciami z czasów kolonialnych.

Zwiedzając Bath w stanie Maine, Ucz wypatrzyła mały, obskurny sklepik przy porcie, oferujący, jak głosił napis na szyldzie, „rzadkie antyki”; właśnie w nim znalazła pocztówki. Z początku właściciel sklepu usiłował sprzedać jej stary bat dorożkarski. Jak mi później wyznała, oczy staruszka błagały ją, żeby go na nim wypróbowała, ale może tak jej się tylko zdawało — jest Europejką, a Amerykanie na ogół nie gustują w tego typu rzeczach. Chociaż nie znam upodobań mieszkańców Maine. W każdym razie żona podziękowała uprzejmie za bat i na wszelki wypadek nie oddalała się zbytnio od drzwi. Staruszek nie odstępował jej na krok. Szperając po półkach, natrafiła na zakurzoną szklaną kasetkę, pełną pocztówek z Europy. Powiedziała, że chce je obejrzeć. Wszystkie przedstawiały Francję z okresu pierwszej wojny światowej. Spytała staruszka, skąd je ma.

Okazało się, że podczas pierwszej wojny światowej walczył w szeregach armii amerykańskiej i był akurat we Francji, kiedy świętowano zwycięstwo. Pocztówki — stare, kiepskiej jakości fotografie, większość czarno–białych, kilka podbarwionych — stanowiły jedyną pamiątkę, jaką miał z tych czasów. Jego zdaniem, czarno–białe lepiej oddawały klimat ówczesnej Francji.

— Pamiętam Francję w czarno–białych barwach — rzekł. — Chyba wtedy nie była jeszcze kolorowa.

Ucz wiedziała, że pocztówki sprawią mi przyjemność, więc nabyła je wszystkie — ponad czterysta sztuk — za jednego dolara.

Studiowałem je uważnie przez wiele tygodni i wciąż do nich wracam. Są na nich kobiety w długich czarnych sukniach, panowie z czarnymi parasolami, wiejskie dzieci w tradycyjnych costumes bretons, bryczki, stare samochody, nakryte plandeką ciężarówki armii francuskiej, żołnierze przechadzający się po parku. Są widoki Reims, Paryża i Verdun — zarówno sprzed bombardowań, jak i po nich.

Ucz miała rację; takie rzeczy zawsze mogą mi się przydać. Tamtego lata w Maine zbierałem materiały do swojej trzeciej powieści historycznej, umiejscowionej w Tyrolu w czasach Andreasa Hofera, przywódcy powstania ludowego, który dzielnie walczył z wojskami Napoleona, wiec nie w głowie mi była Francja z okresu pierwszej wojny światowej; wiedziałem jednak, że prędzej czy później sięgnę do tego tematu. Może za kilka czy kilkanaście lat, kiedy wszystkie osoby uwiecznione na kartach, zarówno dorośli, jak i dzieci w costumes bretons, dawno będą w grobie. Uważam, że powieść historyczna nie powinna traktować o ludziach, którzy są wśród nas. Historia wymaga czasu, dlatego unikam pisania o żywych.

Do studiowania przeszłości potrzebny jest aparat o wymiennych obiektywach: jeden musi mieć długą ogniskową, żeby widać było plan ogólny, drugi krótką, która daje ostre, wyraźne zbliżenia. Szerokość kąta jest nieistotna; żaden obiektyw nie obejmie całego obrazu.

Jak już wspomniałem, wtedy, w Maine, Francja nie była mi w głowie, bo zajęty byłem czym innym. Smarowałem maścią odkażającą miejsca po ukąszeniach owadów, przeżywałem klęski i sukcesy chłopskich oddziałów sławnego Tyrolczyka, Andreasa Hofera, i podtrzymywałem na duchu Ucz, którą przerażało skaliste wybrzeże oraz groźny, rozhukany ocean. Nasze dzieci były wówczas w głupim, lekkomyślnym wieku (czy kiedykolwiek nie są?), a w dodatku nie umiały pływać. Żona uznała, że przynajmniej w samochodzie i w sklepach z antykami nic im nie grozi, ja zaś nie protestowałem, gdyż wolałem nie narażać się na dalsze ukąszenia mustyków, bolimuszek i widliszków. Lato w Maine spędziliśmy więc kryjąc się w zamkniętych pomieszczeniach.

— Dlaczego myszmy tu przyjechali? — pytała Ucz.

— Myśmy — poprawiałem ją.

Ja, myszmy. Dlaczego myszmy tu przyjechali?

— Może żeby uciec?

— Ot czeko? — dziwiła się żona.

To śmieszne, kiedy teraz o tym myślę, ale zanim poznaliśmy Edith i Severina Winterów, naprawdę nie mieliśmy przed czym uciekać. A tamtego lata w Maine jeszcze ich nie znaliśmy.

Wracając do obiektywu o krótkiej ogniskowej... Wśród pocztówek, które Ucz mi kupiła, jest kilka z katedrą w Reims przed zniszczeniem i po zbombardowaniu; są także dwa zbliżenia anioła czy raczej anielicy zwanej Uśmiechem Reims, wykonane od strony wejścia do zachodniej kruchty. Zanim na katedrę spadły bomby, anielica istotnie była uśmiechnięta. Obok niej stał święty Nikazjusz z wyciągniętym kikutem ręki ułamanej na wysokości nadgarstka i miną tak ponurą, jakby przewidywał, co się wydarzy. W czasie bombardowań anielica zwana Uśmiechem Reims straciła głowę. Straciła również rękę poniżej łokcia oraz kawałek nogi między udem a łydką. Święty Nikazjusz stracił drugą rękę, jedną nogę, brodę oraz prawy policzek. O ile kiedyś promienny uśmiech anielicy przyćmiewał swym blaskiem żałość bijącą z oblicza świętego, o tyle po bombardowaniach z obu posągów emanował głęboki smutek. Po wojnie niektórzy twierdzili, że to joie de vivre na ustach anielicy sprowadziła na nią nieszczęście. Ale większość mądrych ludzi w Reims uważała, że winę ponosił markotny Nikazjusz, który nie mogąc znieść wyrazu radości na twarzy swojej towarzyszki, ściągnął bomby na nich oboje.

Jak się powszechnie sądzi w tych rejonach Francji, morał historii jest taki, że kiedy wokół toczy się wojna, nie należy okazywać radości. Okazując radość, znieważa się zarówno swoich, jak i wroga. Dla mnie nie brzmi to zbyt przekonująco. Poczciwi mieszkańcy Reims nie rozumieją, na czym polega istota rzeczy. Otóż tak długo jak anielica uśmiechała się promiennie, stojący obok święty cierpiał katusze. Kiedy zaś straciła głowę, a wraz z nią uśmiech, święty — mimo że sam również odniósł nowe rany — poczuł się znacznie lepiej. Moim zdaniem, morał jest następujący: nieszczęśliwy mężczyzna nie potrafi zaakceptować szczęśliwej kobiety. Gdyby nie wyręczyły go bomby, święty Nikazjusz prędzej czy później sam pozbawiłby anielicę uśmiechu, a może i głowy.

Na tej samej zasadzie, nawet gdybym nie pojawił się w ich życiu, Severin Winter prędzej czy później unieszczęśliwiłby Edith.

— Trochę czerplywoszczy — mówiła Ucz, kiedy jeszcze zmagała się z prawidłową wymową.

W porządku, Ucz. Zbliżenia dają dokładny obraz zniszczeń. Zdjęcia przedstawiające ogólny plan miasta są mniej wyraźne. Na jednym, wykonanym z katedry, widać sporo zbombardowanych domów, lecz ani ja, ani mądrzy mieszkańcy Reims nie wysnuliśmy z tego żadnej nauki. Tak jak mówiłem, szerokokątny obiektyw nie na wiele się zdaje. Edith i Severina Winterów również widzę jedynie na zbliżeniach. Nam, autorom powieści historycznych, potrzebny jest czas. Trochę czerplywoszczy.

Nie żeby to było specjalnie ważne, ale historia Severina Wintera, tego upartego, zadufanego w sobie Prusaka, w pewnym sensie przypominała historię Ucz. Ale historia czasem kłamie. Najlepszym przykładem jest to, że zniszczenie katedry i pozbawienie głowy posągu zwanego Uśmiechem Reims zaliczane są do jednych z większych tragedii ludzkości, jakie miały miejsce w czasie pierwszej wojny światowej. Bardzo to pochlebne dla aniołka, lecz jakże niedorzeczne! Jak można stawiać znak równości między zburzeniem zabytku a gwałtami dokonywanymi przez Szwabów na francuskich i belgijskich kobietach, z okaleczeniami ciał, mordami? Jak można porównywać zniszczenie kamiennego posągu, zwanego Uśmiechem Reims, do nabijania na bagnety — niczym kawałków mięsa na szpikulce — małych dzieci? Ludzie zbyt wysoko cenią sztukę, zbyt nisko historię.

Wciąż mam przed oczami, jak Severin Winter, miłośnik sentymentalnej muzyki operowej, krąży po zastawionym roślinami salonie, niczym groźne zwierzę po ogrodzie botanicznym, i słucha Beverly Sills śpiewającej Łucję z Lammermoor Donizettiego.

— Severin, ty jej nie rozumiesz.

Chodziło mi o Ucz, on jednak był myślami przy oszalałej z rozpaczy Łucji.

— Tak, chyba Joan Sutherland lepiej śpiewa tę partię — rzekł.

— Słuchaj, gdyby Rosjanie nie podnieśli krowy, Ucz nigdy by z niej nie wyszła.

— Wyszłaby. Zachciałoby jej się pić i by wyszła.

— Herbata w butelce dawno się skończyła! — zawołałem. — Nie znasz jej, Severin. Gdyby podpalili oborę, Ucz spłonęłaby żywcem.

— E tam! Dałaby nogę, jak tylko poczułaby dym.

— Mylisz się. Nawet gdyby poczuła swąd pieczonego mięsa, leżałaby w tej krowie, dopóki sama by się nie upiekła.

Severin Winter mi nie wierzył. Ale czego można się spodziewać po trenerze drużyny zapaśniczej?

Matka Severina była aktorką, ojciec malarzem, on natomiast — jak twierdził jego trener — mógł zostać wielkim zapaśnikiem. Kilkanaście lat temu na mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki — dziesięciu największych uczelni Środkowopółnocnego Wschodu — rozgrywanych na uniwersytecie Michigan State w East Lansing, Severin Winter, który reprezentował barwy uniwersytetu Iowa, zajął drugie miejsce w kategorii wagi półśredniej. Był to jego największy sukces sportowy. W finale Wielkiej Dziesiątki przegrał ze znakomicie posługującym się nogami Jeffersonem Jonesem z uczelni Ohio State, szczupłym, młodym Murzynem o twardej jak kamień czaszce, sinych dłoniach i sterczących kolanach, które wyglądały niby ogromne mahoniowe gałki u drzwi. Kiedy Jones objął go od tyłu nogami, Severin — jak twierdził — miał wrażenie, że znalazł się w imadle; zdaje się, że kości biodrowe przeciwnika, rozstawione szeroko niczym u kobiety, pozwalały mu wywierać nieprawdopodobny ucisk. A kiedy Jones rozpłaszczył go na macie — wyginając mu do tyłu lewe ramię, na prawą nogę zaś zakładając nożyce — Severin poczuł się tak, jakby w okolicach kręgosłupa odcięto mu krążenie. Ale nawet Jones, który przez dwa lata z rzędu zwyciężał w Wielkiej Dziesiątce, ani razu nie wygrał w ogólnokrajowych zawodach międzyuczelnianych.

Tytuł akademickiego mistrza kraju tym bardziej był poza zasięgiem Severina Wintera. Tego roku, kiedy zajął drugie miejsce na mistrzostwach Wielkiej Dziesiątki, walczył również w zawodach ogólnokrajowych. W pierwszej walce eliminacyjnej położył go na łopatki broniący tytułu zawodnik z Oklahoma State, w drugiej walce student geologii z Colorado School of Mines, a w walce o piąte i szóste miejsce jeszcze raz przegrał na punkty z Jeffersonem Jonesem.

Usiłowałem kiedyś porozmawiać z zapaśnikami, którzy pokonali Severina; z wyjątkiem jednego, reszta nawet nie pamiętała jego nazwiska.

— Bo nigdy nie pamięta się tych, których się pokonało. Pamięta się tylko tych, z którymi się przegrało — wyjaśnił Severin.

Okazało się jednak, że Jefferson Jones, który został trenerem drużyny zapaśniczej w szkole średniej w Cleveland, bynajmniej nie zapomniał Wintera. W ciągu trzech lat stoczyli pięć walk; wszystkie pięć wygrał Jones.

— Wie pan, on po prostu nie umiał mnie podejść. Ale trzeba mu przyznać, wytrwale próbował, nie dawał za wygraną. Rozumie pan, nie? Na przykład robiłem wózek, powalałem go na brzuch, a on wolno, mozolnie, jak stare psisko, podnosił się z powrotem na czworaki. Ja go znów na brzuch, a on znów na czworaki. Uparty był, tyle że to ja zgarniałem punkty.

— Ale... czy był dobry?

— Wygrał więcej pojedynków, niż przegrał. Jednak ze mną mu nie wychodziło.

Jeffersona Jonesa cechowała ta sama pewność siebie, która emanowała z Severina. Zdaje się, że ego zapaśników pozostaje w szczytowej formie długo po tym, jak sami ją tracą. Może ciągłe wyrzeczenia, aby utrzymać się w danej kategorii wagowej, rekompensują sobie bujną wyobraźnią? Takie miałem wrażenie, słuchając opowieści Severina o niezwykłych wyczynach jego rodziców.

Matką Severina była wiedeńska aktorka, Katrina Marek. To akurat pokrywało się z prawdą. Ostatni występ Katriny w Wiedniu miał miejsce w czwartek wieczorem, 10 marca 1938 roku. Recenzenci zachwycali się jej grą; Katrinie również bardzo leżała rola Antygony, albowiem mogła nosić na scenie luźne szaty, maskujące fakt, że jest w ósmym miesiącu ciąży. Piątkowe przedstawienie odwołano z powodu nieobecności aktorki. W słynny Czarny Piątek 11 marca 1938 roku nastąpiło przyłączenie Austrii do Trzeciej Rzeszy, a dzień później wojska niemieckie przekroczyły austriacką granicę. Katrina Marek, wiedząc, co się szykuje, zdążyła uciec ze swym jeszcze nienarodzonym dzieckiem.

Wyjechała taksówką. Akurat ten szczegół też jest zgodny z prawdą. Zapakowała do taksówki siebie, swój płód oraz kolekcję rysunków i obrazów olejnych swojego męża. Obrazy zostały zdjęte z blejtramów i zrolowane.

Ojciec Severina pozostał w Wiedniu. Dał żonie rysunki, obrazy oraz wiele rad: żeby dojechała taksówką do granicy szwajcarskiej i tam wsiadła w pociąg do Belgii lub Francji, a następnie popłynęła statkiem do Anglii; żeby udała się do Londynu i odszukała tych dwóch lub trzech malarzy londyńskich, którzy znają jego twórczość; żeby poprosiła ich, aby popytali, czy któryś z miejscowych teatrów nie zatrudniłby znanej austriackiej aktorki; żeby każdemu, kto zażąda od niej jakiegoś dowodu tożsamości, pokazywała prace męża i mówiła: „Nazywam się Katrina Marek. Jestem aktorką, żoną wiedeńskiego malarza, Kurta Wintera. Wyjechałam z Wiednia, bo jestem w ciąży...” Co wyraźnie rzucało się w oczy nawet wtedy, gdy miała na sobie luźny strój Antygony.

— Tylko nie urodź dziecka, póki nie dotrzesz do Londynu — przykazał jej Kurt Winter. — Nie zdążysz wyrobić mu paszportu.

W Czarny Piątek pocałował Katrinę na pożegnanie, wsadził ją do taksówki i patrzył, jak dzień przed wkroczeniem Niemców do Austrii żona opuszcza Wiedeń.

Aż się wierzyć nie chce, ale w samym Wiedniu pierwsza fala aresztowań objęła siedemdziesiąt sześć tysięcy osób. (Katrina Marek wraz z nienarodzonym Severinem akurat wsiadała w Sankt Gallen do pociągu jadącego do Ostendy). A co z Kurtem Winterem? Severin twierdzi, iż ojciec pozostał w Wiedniu dlatego, że był oddany idei rewolucji i chciał dokonać bohaterskich czynów. Ktoś, na przykład, przewiózł przez węgierską granicę (po tym, jak Czesi zawrócili go ze swojej) odważnego austriackiego wydawcę, Herr Lennhoffa, którego Niemcy uznali za przestępcę. Również i w tym celu użyto taksówki. Kurt Winter mógł w południe przeczytać artykuł wstępny Lennhoffa potępiający anszlus, a kilka godzin później pędzić taksówką w stronę Kittsee. O dwunastej w południe bowiem Hitler dotarł zaledwie do Linzu.

— Nie wiem, czy tak było — przyznał Severin — ale czasowo ojciec by się wyrobił.

Kiedy po raz pierwszy opowiadał tę historię, wynikało z niej, że kierowcą taksówki, którą wydawca uciekł przez granicę, był na pewno Kurt Winter. Z każdą kolejną relacją udział ojca stawał się coraz bardziej niejasny.

— Ale mógł nim być — upierał się Severin. — Przecież musiał mieć jakiś bardzo ważny powód, żeby zostać w Wiedniu.

No i jeszcze ta historia z zoo. Zasadnicze fakty się zgadzają; zdołałem je sprawdzić. W 1945 roku, tuż przed wkroczeniem Rosjan do Wiednia, zjedzono wszystkie zwierzęta z ogrodu zoologicznego. Oczywiście, im bardziej ludziom dokuczał głód, tym częściej pod osłoną nocy zakradali się do zoo, żeby upolować antylopę lub zebrę. Kiedy nie ma co jeść, troska o zwierzęta istotnie wydaje się dość śmieszna. A jednak wojsko wyznaczyło straż złożoną z rezerwistów, żeby w dzień i w nocy pilnowała rozległego terenu wokół pałacu w Schönbrunnie, gdzie mieścił się ogród zoologiczny i botaniczny. Severin twierdzi, że rezerwiści sprzedawali zwierzęta, sztuka po sztuce, głodującym ludziom, że rozwinął się pokątny handel egzotycznymi okazami. W porządku, akurat w to mogę uwierzyć. Trudniej mi uwierzyć w to, co nastąpiło później. Otóż w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1945 roku, dwanaście dni przed zajęciem Wiednia przez Rosjan, jakiś dureń postanowił wypuścić zwierzęta z klatek.

— Mój ojciec kochał zwierzęta, więc chętnie by się podjął tej roboty — oznajmił Severin Winter. — Był zagorzałym antyfaszystą; to mogła być jego ostatnia akcja z polecenia podziemia...

Ostatnia dlatego, że zwierzęta, które uwolnił, natychmiast pożarły biednego głupca. Bądź co bądź, im też doskwierał głód. Wypuszczone z klatek, zaczęły ryczeć tak głośno, że pobudziły głodne dzieci. Mieszkańcy Wiednia tłumnie wyruszyli na łowy. Nie było na co czekać; Rosjanie dotarli już do Budapesztu. Tylko ktoś, kto ma nie po kolei w głowie, zostawiłby obcym wojskom zoo pełne jedzenia!

— Akcja się nie powiodła — zakończył Severin. — Zamiast uratować zwierzęta, ojciec doprowadził do ich śmierci, i przy okazji sam zginął.

Akcja rzeczywiście się nie powiodła, jeśli w ogóle miała miejsce i jeśli Kurt Winter był w nią bardziej zaangażowany niż w ucieczkę Lennhoffa. Ale skoro nie opuścił Wiednia wraz z żoną, czemu nie przyjąć, że pozostał, aby dokonywać bohaterskich czynów?

Ucz mówi, że świetnie rozumie Severina i wcale mu się nie dziwi. No pewnie! Jak się ma podobną przeszłość i podobnych ojców... Kiedyś przyszedł mi do głowy szalony pomysł. A może ojciec Ucz, sabotażysta z Wiener Neustadt, był oszustem, który prowadził podwójne życie? Może podczas pobytu w Wiedniu, gdzie z powodzeniem grał rolę młodego malarza, nawiązał romans z Katriną Marek, która zaszła w ciążę? I wtedy, zamiast płacić alimenty, dał aktorce swoje rysunki i obrazy, następnie pojechał do Wiener Neustadt wysadzić kilka meserszmitów, cudem umknął Niemcom, po czym wrócił do Wiednia, bo nie chciał oglądać zgwałconej żony w Eichbüchl, i wreszcie, nękany wyrzutami sumienia, postanowił w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1945 roku, w prima aprilis, jako zadośćuczynienie za grzechy uwolnić zwierzęta z zoo?

Jak widać, my, autorzy powieści historycznych, interesujemy się nie tylko tym, co się stało, ale również tym, co mogło się wydarzyć. Według mojej wersji, Severin i Ucz byliby przyrodnim rodzeństwem, a to by tłumaczyło pewne elementy ich późniejszego związku, które wciąż pozostają dla mnie zagadką. Czasem pocieszam się, że chodzi tylko o podobne doświadczenia z okresu dzieciństwa. Para prostaczków z Europy Środkowej, którzy wszystko kwitują wzruszeniem ramion! Kiedy Ucz wpadała w złość, twierdziła, iż gdyby nie to, że istnieją orgazmy, cały świat nie byłby wart złamanego grosza. Severin również nie przypisywał światu żadnych innych zasług. Lecz jeśli się nad tym dobrze zastanowić, łączyło ich coś znacznie więcej niż przeżycia wojenne.

Ale wróćmy na chwilę do jakże intrygujących zrolowanych płócien i rysunków, które Kurt Winter dał Katrinie Marek. Przez całą drogę do Anglii aktorka ani razu do nich nie zajrzała, dopiero na cle musiała je rozwinąć. I wtedy jej oczom ukazały się akty, erotyczne akty, przedstawiające ją, Katrinę Marek. Zdziwiła się nie mniej niż celnicy brytyjscy, bo Kurt Winter nigdy nie zajmował się aktami ani sztuką erotyczną. Znany był głównie jako autor prac o delikatnej kolorystyce, utrzymanych w stylu Schielego i Klimta, dwóch austriackich malarzy, których niezmiernie cenił i nieudolnie naśladował.

Podczas gdy Katrina stała speszona, brytyjski celnik z dużym zainteresowaniem studiował kolejno każdy rysunek i obraz. Aktorka była w ósmym miesiącu ciąży, na jej twarzy malowało się znużenie, jednakże urzędnik celny, który uśmiechał się do niej i po chwili (przekupiony rysunkiem Wintera) łaskawie wpuścił ją do Anglii, przypuszczalnie widział Katrinę oczami Kurta, czyli ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin