Józef Hen
OKO DAJANA
WESTERN
Jeszcze nie wiem, czym to się wszystko skończy. Może wybiegnę nago na ulicę i będę wrzeszczeć aż do zachrypnięcia. A może na naj większym placu Europy obleję się benzyną i zamienię się w pochodnię. A może kogoś zaduszę. Coś zrobić trzeba. Wszystko musi spełnić się do końca. Najbardziej kusi, żeby po prostu dać komuś w mordę. Nawet wiedziałbym komu. Żałuję, że w młodości zaniedbałem ćwiczenia fizy czne, wyrosłem na cherlaka z chudymi i wiotkimi ramionami. Niestety, niestety, mowy nie ma, żebym potrafił rozkwasić komuś gębę. Co naj wyżej we śnie. O Boże, co się ze mną dzieje! We śnie biję, kopię, oplu wam, krzyczę. Budzę się z tym krzykiem, mokry od potu, a moja czujna żona, nie otwierając oczu, mamrocze: „Dominiku, boję się o twoje płu ca”. Ostatnio kładę na nocnym stoliku Ewangelię otwartą na stronie, gdzie powiedziano: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”, ale niewiele mi to, grzesznemu, pomaga, kiepski ze mnie chrześcijanin, coraz gorszy.
Kiedy na zebraniu trzeba było podnieść rękę, ja przeglądałem „Ex press Wieczorny”. Większość obecnych robiła to samo i to mnie zmyli ło, bo kiedy trzeba było mieć ręce opuszczone, ja podniosłem swoją. Było nas sześcioro, tych z podniesionymi w niewłaściwym momencie rę kami. Pozostali wciąż byli zagłębieni w „Expressie Wieczornym”. Praw dę mówiąc, nie wiem, jak w takiej maleńkiej gazetce znajdowali tyle tak ich pochłaniającej lektury. Raptem całego czytania jest na dziesięć minut, a nasze zebranie trwało ponad dwie godziny.
— Czyś pan zwariował? — wybuchnął nazajutrz dyrektor. — Po diabła pan w ogóle polazł na to zebranie? Nie zgadza się pan ze słuszną linią, no to nie, siedź pan w domu i nie dawaj wyrazu. A jeśli już pan tam jest, to reprezentuje pan nasze liceum, jego tradycje, dobre imię...
— Właśnie tak sobie pomyślałem — powiedziałem niepewnie.
— Dobre imię szkoły polega na tym, żeby go nie szargać! Rozumie pan? Żeby nikt nam tu nie wtykał nosa! A pan... — Dyrektor podszedł do drzwi, uchylił je i krzyknął: — Nie ma mnie dla nikogo! — Potem
przez chwilę milczał. — Pan jest zagrożony — powiedział sapiąc. — I ja w niczym nie mogę panu pomóc.
’ — Dziękuję, panie dyrektorze, ale ja naprawdę nie wymagam....’i
■ — Wie pan, kto by mógł panu pomóc? „Dłubak”. Idź pan do nie- Ź go, padnij mu do kolan, powiedz pan, że podniósł pan rękę przez ga piostwo — zrób pan coś! Działaj pan!
— Dziękuję, panie dyrektorze — powiedziałem — nie zrobię 1 tego.
Spostrzegłem, że stary, skołowacony dyrektor patrzy na mnie jak na gościa z innej planety. Zresztą on nie tylko mnie nie rozumie, ¡¡f w ogóle przestał rozumieć, co się wokół niego dzieje — dom wariatówil za którym nie można nadążyć — rozumie tylko, że należy być pozytyw-1 nym, że należy stosować się do uchwał, okólników i zarządzeńJ Ukształtował się po pierwszej wojnie, był zamiłowanym społecznikiem pracował niejako w innym języku, tego dzisiejszego w ogóle nie roza-i mie. Jest poczciwy, pełen dobrej woli, ugodowości, czuje się niepełna*! wartościowy i usiłuje to pokryć gadulstwem, niezręcznym i anachronicM nym. Kopałem go kiedyś pod stołem, kiedy na radzie pedagogiczni!1' znal, że należy ustosunkować się do kraju, który ostatnio znalazł sję w naszej prasie w charakterze worka treningowego. Mówił z pół godzi ny i przez ten czas, zanim wydusił z siebie potępienie agresorów, zdążyły ich obsypać tyloma komplementami, że Dłubak nie był w stanie zapa-| miętać. Dłubak to przezwisko nauczyciela historii. Jest ono znane w ca łej Europie, bo podobno nawet na Łuku Triumfalnym w Paryżu mieście; jakiś jego pamiętliwy uczeń napisał węglem: „Dłubak — ch...” Wszyscy! go tak nazywają. Nie pochwalam tego sposobu wyrażania dezaprobaty^ ale przezwisko—i to na ogół ze wzmiankowanym dodatkiem — przyję ło się i posługują się nim nawet przełożeni mojego szanownego kolegi z drugiego ministerstwa, w którym okazjonalnie pracuje.
— Mam się spodziewać przeniesienia? — spytałem.
— Może da się jeszcze coś zrobić — odparł stary, nié patrząc mi w oczy. — Gdyby pan doktor napisał oświadczenie, że w rzeczywistości popiera... Warto, panie doktorze...
— Nie zrobię tego — powiedziałem stanowczo. Przestąpiłem z nogi na nogę, bo mój chory, znerwicowany pęcherz odezwał się.
— Dlaczego nie? Pacę słów.
— Nie wiem sam. Ale nie zrobię.
To może pana drogo kosztować i trzeba zapobiec...
— Trudno. Gotów jestem ponieść konsekwencje. — Wciągnąłem powietrze, pomogło, pęcherz jakby posłuchał perswazji.
— Nie boi się pan? — spytał dyrektor.
— Nie ■— oświadczyłem i poczułem, że jestem bliski szczęścia. Wydawało mi się, że moja biedna wąska klatka piersiowa wzdyma się i rozrasta. — Nie boję się.
Dyrektor przez chwilę milczał. Potem otworzył szufladę i wyjął z niej pobrudzoną kartkę papieru w jedną linię. Drukowanymi i kośla wymi zarazem literami nagryzmolono na niej zdanie, wyrażające na coś tam niezgodę.
— Co pan o tym sądzi? — spytał dyrektor.
— Znowu ktoś się męczył lewą rąką — stwierdziłem. — Nie myśli pan dyrektor, że to sprawka ucznia?
"— Znaleziono to w ubikacji nauczycielskiej — odpowiedzią®, przy glądając się kartce.
— Wyhodowaliśmy żmiję na własnym łonie — podsunąłem.
— Ja tego nie powiedziałem — żachnął się stary. — Ktoś jest dzie cinny i nieostrożny.;— Po Chwili dodał, nie patrząc na mnie: — Do ma tury zostaje sześć tygodni... Niech pan oszczędza nas i,siebie...
Ach, więc on mnie podejrzewa... Pomilczałem chwilę, żeby nie od razu zaprzeczyć, znowu czułem, jak wzbiera fala szczęścia, a potem oświadczyłam:
— To nie ja, panie dyrektorze.
Dyrektor nie odpowiedział i możliwe, że wcale mi nie uwierzył. Spostrzegł, że przestępuję z nogi na nogę, bo mruknął:
-— No to niech pan już idzie.
Podreptałem do ubikacji. Przesiedziałem tam kilka minut, a kiedy wychodziłem, spojrzałem na napis wyskrobany nad rolką papieru higie nicznego, były to trzy litery i wykrzyknik. Spojrzałem i pomyślałem: a więc On działa!
Ten ktoś był nieustraszony, konsekwentny i nieuchwytny. Upra wiał swoją kłopotliwą działalność od pół roku, a więc zaczął, zanim tamci przystąpili w marcu do szturmu, śmiało można powiedzieć, że On zaczął pierwszy. Buntownicy zawsze zaczynają pierwsi!
Jego obecność ujawniła się po raz pierwszy na jakiejś konferencji, na której Dłubak referował sprawy międzynarodowe. Zanudzał ze trzy kwadranse, potem nastąpiła przerwa na papierosa, a kiedy wróciliśmy do sali, Dłubak znalazł na stole prezydialnym, naprzeciwko swojego krze
sła, kartkę z napisem BZDURY. Tylko tyle. Widzieliśmy, jak odczytu jąc to poczerwieniał. Powiódł szybkim, wylęknionym spojrzeniem po sali i zmiął kartkę. Głos zabrała łacinistka. Mówiła z kwadrans o wyso kim poczuciu moralnym Rzymian, o wierności państwu, Skale Tarpejs- kiej i tu regere imperio Wergilego. Dłubak tymczasem rozmiął kartkę i starannie ją wygładził. Potem widziałem, że wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła. A potem kawałkiem irchy długo przecierał zamglone oku lary.
Odtąd napisy pojawiały się częściej. Na kartkach, na tablicy, w ubikacji. Zawsze krótkie, dosadne: NIE! — BZDURY — KŁAMST WA — HAŃBA etc. Protestujący musiał być człowiekiem eleganckim, bo nigdy nie używał wyrażeń trywialnych, choć słówko merde w tych okolicznościach napraszało się. Dłubak usiłował zachować spokój. Zwiększył tylko jakby grubość szkieł, stał się niezwykle czujny, wyda wało się, że nie chodzi, tylko podkrada się, mimo zażywnej postaci, jak kot.
A myśmy się bawili. Próbowaliśmy odgadnąć, kto jest tym siewcą anarchii i propagatorem obcej ideologii. „Jakaś kobieta — twierdziła pani Ina, siedemdziesięcioletnia nauczycielka, która w roku tysiąc dzie więćset piątym brała udział w strajku szkolnym. —Tylko kobieta może prowadzić taką kampanię, powstrzymując się od wulgarnych słów”. „To pani nie zna dzisiejszych kobiet — odpowiedział jej geograf, mło dy, kędzierzawy brunet z latynoskim wąsikiem. — Wszystkie są perwer syjne, a będąc zakonspirowane, dałyby upust zamiłowaniom, które obracają się wokół jednej rzeczy”. Pani Ina oburzyła się: „Syneczku, pan nie zna kobiet! Pan ma tylko zepsutą wyobraźnię!” Geograf, który nigdy o nic się nie obrażał, odparł z uśmiechem: „Niech pani sama po wie, droga koleżanko, czy nasz świątobliwy doktor nie jest tu odpowie dniejszym kandydatem?” I wskazując na mnie, zwrócił się do Dłubaka: „Na pana miejscu zająłbym się osobą kolegi Dominika. To jest ptaszek. Ścichapęk”. „Nie ma ptaszków ścichapęków” — oświadczyła zoologica, młoda dziewczyna, rok po studiach. Na ostatnim balu maturalnym zja wiła się z doklejonymi rzęsami, a łacinistka przestała ją odtąd zauwa żać. Roześmiałem się skwapliwie, podczas gdy Dłubak tłumaczył spło szony: „Koleżanki! Koledzy! O co chodzi? Jakieś głupie żarty. To na pewno robi uczeń”. Ja na to: „Nie lekceważyłbym tego, panie profeso rze. — Czułem, że muszę jakoś podeprzeć znaczenie tego, co się u nas dzieje. — To bardzo podstępna robota — ciągnąłem, podczas gdy pę
cherz cisnął mnie w podbrzuszu. — Podkopuje monolit naszej jedności — zasuwałem bełkot. — To wprowadza ironiczny nawias, perskie oko. Uziemia wszelką wzniosłość. Jednym słowem: psuje”. Pani Ina do mnie: „Czy pan nie przesadza?” Kiedy milczałem, powiedziała z nie winną minką, od której nagle odmłodniała o dwadzieścia lat: „Mnie, odkąd te kartki się u nas pojawiły, życie bardziej bawi. To ekscytują ce”.
O tych napisach mówił na radzie pedagogicznej dyrektor. Najpierw mówił o tradycjach walki o wolność, potem stwierdził, że te napisy to dziecinada, którą należy potępić, ale to potępienie oplótł taką ilością zastrzeżeń i usprawiedliwień, że omal nie wyszedł z tego panegiryk na cześć nieuchwytnego sprawcy. Dyrektorowi trochę głos drżał ze zdener wowania, mylił czasy i przypadki, za to Dłubak, do którego dyrektor właściwie się zwracał, nadal zachowywał spokój. Ale stracił go wresz cie! Po jakiejś mówce na radzie pedagogicznej, kiedy pochyliwszy gło wę, przecierał zadowolony z siebie szkła, dostał nagle papierową kulką w czoło. Wszyscy zrozumieli, że sprawca jest blisko, że siedzi wśród nas, słucha i reaguje. Pani Ina dotknęła mojej ręki drżącą dłonią i szep nęła: „Boże, co to będzie”... A Dłubak pośpiesznie nałożył okulary, rozwinął papierową kulkę — i spąsowiał. „Bez... bezczelność!” — wy buchnął. Wołaliśmy, żeby przeczytał głośno, Dłubak wzdragał się, ale beztroski geograf podbiegł, wyrwał mu kartkę i wybuchnął śmiechem. „CZYŻBY — przekazał nam. — CZYŻBY ze znakiem zapytania!” Wszyscy zrozumieli, że cały wykład Dłubaka został raptem podważony. Ironiczne zapytanko, porozumiewawcze, przyjazne niemal odwołanie się do świata realnego, zdruzgotało tamtego za jednym zamachem. „Ja na to nie pozwolę! — charknął. — Ja sobie wypraszam! Ktoś tu pożału je! Ja wyciągnę konsekwencje! Obniżenie autorytetu władz! — I dodał groźnie: — Niech sprawca nie myśli, że ja nie wiem. Ja wiem !” Wie dział, czy nie wiedział, jedno było pewne: ten cios wreszcie odczuł.
Na mój widok w pokoju nauczycielskim wszyscy umilkli. Łacinist- ka wyjęła grzebień i zaczęła przeczesywać swoją szpakowatą, rzednącą czuprynę. Geograf poczęstował zoologicę carmenem i przyjął od niej ogień. Pani Ina uśmiechnęła się do mnie i spytała:
— Po burzy?
— Wyładowania trwają — odpowiedziałem. Zbliżyłem się do
li
Dłubaka i oznajmiłem: — Chciałbym najuprzejmiej donieść, że tajem niczy agent wznowił działalność. Widziałem w ubikacji duże NIE z wy krzyknikiem. Wyskrobane paznokciem.
— Kiedy pan widział? — spytał wyraźnie zaskoczony.
— Przed chwilą.
— Ja też tam byłem przed chwilą i nic nie widziałem. Dziwne, ja koś tak nagle zdążyło się wyskrobać.
— Nie ma w tym nic dziwnego — mówiłem. — Wróg jest szybki.
— No, teraz wróg się nie ukryje, sam się zdemaskował — mruknął Dłubak. — Nadchodzi moment i każdy się samookreśla. Nawiasem, uprzedzam pana, że niezależnie od tego, jak postąpi dyrektor, ja, po wczorajszym pańskim wyczynie, będę musiał zająć stanowisko.
Przypatrywałem mu się i myślałem, skąd ja znam ten mięsisty nos?
Taki nos widziałem u kogoś sympatycznego i uczciwego ;— i to wydało mi się upokarzające. Ludzie powinni mieć na twarzy znamiona swojej podłości. Może wprowadzić odznaki? „Za podłość”, „Za donos”, „Za oszczerstwo”. Noszone w klapie po prawej stronie marynarki. W święta państwowe traktowane ulgowo, noszenie nieobowiązujące.
— Nie rozumiem, skąd to wzburzenie, panie profesorze — powie działem spokojnie. — Czy miła pańskiemu sercu rezolucja nie została uchwalona? Jeśli rezolucja miała zbawić Polskę, to wszystko jest w po rządku, żadnego wstrząsu nie ma, ponieważ nie obowiązuje u nas libe rum veto. Niech pan nie zapomina, przecież jest pan historykiem i tak dalej, że kult jednomyślności zgubił Polskę. — Mówiłem i słyszałem trwożliwy chichot kilkorga obecnych. — Nie ma pan pojęcia, co to za ulga, można powiedzieć „nie” ze świadomością, że od tego żaden sejm nie będzie zerwany. Zwycięży opinia większości, a ona jest, sądząc z głosowania, po stronie pana przyjaciół. Mój sprzeciw nie miał żadne go znaczenia. Ot, taki sobie gest. A pan, kolego, przecież nie jest żad nym szlachetką, tylko zdrowym kmieciem, skąd u pana te saskie nale ciałości?
Zoologica roześmiała się i zaraz umilkła. Pani Ina zaszeleściła ga zetą:
— Wie pan, doktorze, kiedy czytam te bzdury, sama mam ochotę coś na ścianie napisać.
— A może to pani? — zażartował geograf i pogromił jej palcem.
Zoologica zbliżyła się do Dłubaka i poprawiwszy mu krawat, po wiedziała miękko:
— Dłubak, pan jako kolega powinien pomóc Dominikowi, wycią gnąć go z tej kabały, pan przecież dużo może.
Dłubak rozanielił się:
— Czy pani myśli, że ja nie zrobiłbym tego? Ja chętnie. Jeśli kole ga powiada, że to był gest bez znaczenia... To jest podstawa, możemy się tego trzymać. Pan doktor sporządzi pisemko, że podniósł dłoń na skutek roztargnienia. Albo że nie dosłyszał. Że nie miał pan zamiaru się przeciwstawiać, ponieważ... i tak dalej... coś o lojalności.
— Tak, niech pan to zrobi — namawiała mnie łacinistka. — Oczy wiście, że to roztargnienie! Wszyscy możemy poświadczyć, że pan dok tor jest roztargniony.
Zawsze uważałem ją za Pierwszą Sprawiedliwą, za Niezdolną Do, w każdym razie za kogoś z dużej litery. Teraz jej gotowość poświadcze nia, że jestem tuman, uderzyła mnie nieprzyjemnie. W ustach czułem przykry smak, jakbym rozgryzł cierpki kartofel.
— Nie jestem bynajmniej roztargniony — powiedziałem prostując
się.
Wziąłem dziennik i czując nierówne, lękliwe bicie serca poszedłem do klasy maturalnej. Mówiliśmy o współczesnej literaturze. Mówiliśmy
o niej tak, jak gdyby nie istniał Dłubak, wymysły w prasie i te wszystkie pijackie pogróżki, które biedni linotypiści zmuszeni są potem składać. Zakończyłem lekcję pięć minut przed dzwonkiem, bo zapiekło w okoli cach pęcherza. Dwaj chłopcy wyszli za mną na korytarz, chyba chcieli mi coś powiedzieć, ale się nie odważyli. Za nimi sunęła cichutko Irka Łapińska, porcelanowa, jasnowłosa, najbardziej aryjska dziewczyna w klasie. Zatrzymałem się i pomachałem im ręką. Chłopcy ukłonili się pospiesznie, a Irka dygnęła. Chwilę tak przyglądaliśmy się sobie w przy jaznym, porozumiewawczym milczeniu.
Na ulicy złapał mnie geograf. Wyszczerzył w uśmiechu rząd bia łych zębów.
— I po co panu to było? Co panu z tego przyjdzie? Uratował pan
coś?
Spytałem:
— Pan też jest za jednomyślnością?
— Głową muru nie przebijesz. Odwołaj pan swoje „nie” i będzie spokój. Nie widzi pan, że wszyscy są przeciw panu?
— Właśnie dlatego nie mogę odwołać. Właśnie dlatego — powtó rzyłem.
Geograf nie zrozumiał. Wyszczerzył jeszcze raz zęby i stanął w stu metrowej kolejce do autobusu.
Zaraz potem miałem jeszcze jedną rozmowę, krótką. Stara nauczy cielka, pani Ina, ściskając mi dłoń, szepnęła jedno słowo:
— ...
Danuskazet