Ballester Gonzalo Torrente - BLASKI I CIENIE - TOM 3 - SMUTNA WIELKANOC.rtf

(3340 KB) Pobierz

Ballester Gonzalo Torrente

BLASKI I CIENIE

TOM 3

SMUTNA WIELKANONOC

 

 

Podczas wiosny padało niewiele, w lecie nie spadła ani jedna kropla. Ku­ kurydza zmarniała, winnice podupadły. Kiedy wieje północny wiatr, ciemny tuman kurzu spowija miasteczko. Na dodatek przeżywamy inwazję much, zupełnie jakby wszystkie muchy świata wyznaczyły tu sobie spotkanie. Są wszędzie: na ulicy i w domu, złe, wściekłe, tną jak osy, brzęczą całe dnie, nawet w nocy nie dają spokoju. W kasynie gracze w lombra wystosowali do zarządu petycję, w której domagają się zakupu lepów oraz rozwieszenia ich w odpowiednich miejscach, może to coś da. Po rozpatrzeniu przez zarząd podania, zakupiono hurtem większą ilość lepów na muchy. Każdego ranka chłopak z baru zdejmuje długie żółte paski, oblepione zdechłymi owadami, wynosi na podwórze i tam pali, po czym rozwiesza świeże, a ich lśniąca po­ wierzchnia natychmiast pokrywa się setkami nowych ofiar. Mimo to w powie­ trzu i na ścianach inne muchy zajmują miejsca tych, co poległy, niczym niepo­ konana armia, dla której straty nie mają znaczenia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto godzinami wpatruje się w muchy i kiedy któraś się przylepi, kwituje to tryumfalnym okrzykiem:,, Trzysta sześćdziesiąta ósma!” Paski lepów nadają sali kasyna charakter ludowego festynu, a że okazały się niewystarczające, sprowadzono druciane pojemniki w kształcie ściętego stożka i rozstawiono je po kątach, węższą częścią do góry. Otwiera się je i wkłada do środka kostkę cukru; zwabione cukrem muchy włażą przez otwór i nie potrafią się wydostać, zostają w środku, kłębią się coraz bardziej jedna na drugiej, rozlega się stłumio­ ne bzykanie. Kiedy pojemnik jest pełen, chłopak z baru bierze go, przywiązuje sznurek i idzie nad morze topić muchy, potem go myje, znowu wkłada cukier i polowanie zaczyna się od nowa. Ludzie mówią, że Cayetano sprowadził z Anglii jakiś płyn zabijający je samym zapachem i dlatego w biurach stoczni much nie ma i można spokojnie pracować.

A ponieważ nie samo zło jest na świecie, sezon połowów był wspaniały.

i I

Ztcłasscsa sardynka, coś nadzwyczajnego, zarzucasz niewód i wyciągasz pełen. Zernsąd przyjeżdżają ciężarówki po ryby, ładuje się je do skrzyń t lodem i wywosi, ludzie mówią, że do Madrytu. Jednak kiedy ryby jest tyle, musi być tania i jej cena nie pokrywa wydatków. Tak samo jest w Vigo : w innych portach rybackich, Peztmego dnia przyjechało kilku, zorganizo­ wali spotkanie ze związkowym komitetem i uchwalili, że będzie się mniej łowić, żeby podnieść cenę towaru. Cayetano mówi, że gdyby w Pueblanueva była fabryka konserw, wyszłoby na to samo, a przynajmniej kobiety miałyby pracę. Nikomu jednak nie kwapi się zakładać w Pueblanueva fabryki kon­ serw. Dlatego też związkowi zbytnio się nie szczęści i Carlos Deza już kilka rasy musiał udzielać pożyczek w brzęczącej monecie na zapłacenie rachunków ca ikrę dorsza używaną jako przynęta.

Bo Carlos Deza wcale nie wyjechał. Najpierw mówił, że wyjedzie za kilka miesięcy, a potem w ogóle już o tym nie było mowy. Chyba czeka na tę Fran­ cuzkę; ma tu przyjechać, ale nikt nie wie kiedy. Od czasu do czasu ktoś o niej wspomni w kasynie, ale bez zbytniego zainteresowania. Prawdę powiedziawszy w kasynie mówi się niewiele. Nawet podczas gry: grywamy z głuchą zawzię­ tością. Często bywa, że któryś z graczy zaklnie nagle, walnie pięścią w stół i krzyknie, że do cholery z tym upałem i że upał i muchy to trochę za dużo, i że tego żadne nerwy nie wytrzymają. Ponieważ jednak w porze sjesty i pod wieczór nie ma nic lepszego do roboty, gra się dalej.

W połowie lipca don Carlos Deza zjawił się w kasynie i powiedział, że prace w kościele zostały zakończone i że jeśli chcemy, możemy iść je obejrzeć, bo naprawdę warto. Żar lał się z nieba i nikomu nie chciało się ruszyć, ale don Lino z powodu tej kultury, o której zawsze mówi, podniósł się i poszedł z don Carlosem. Rusztowań już nie było; obeszli cały kościół wewnątrz i na ze­ wnątrz. Don Lino wrócił zachwycony: przez ponad tydzień w kółko mówił

o              stylu romańskim, o tym, jak budowano siedem wieków temu, i że wtedy mu­ rarze też mieli związki zawodowe, tak jak teraz, i że masoni wywodzą się właśnie z tych związków. Wyjaśnił przy tym, jak do tego doszło, ale nikt nie zrozumiał. Ktoś oświadczył, że don Lino co wieczór, zanim pójdzie do kasy­ na, czyta w książce to, co potem mówi, i cała jego mądrość właśnie stąd. Rzecz w tym, że sztuka romańska i masoni nikogo nie obchodzą i na jedno wychodzi, czy kościół wygląda tak, czy inaczej. Niech się martwią księża, głównie don Julian, proboszcz z parafii Najświętszej Marii Panny; nieraz protestował, że prace trwają zbyt długo, a kiedy wreszcie murarze skończyli i do roboty zabrał ńę ojciec Quiroga i wraz z dwoma innymi mnichami zaczęli malować ściany, proboszcz poszedł do nich i powiedział, że wystarczyłoby pobielić wapnem i że w kościołach nigdy nie było malowideł. Ponieważ jednak Stara

w testamencie zastrzegła, że mają być, proboszcz nie miał nic do gadania. Od tej pory ojciec Eugenio wraz z dwoma mnichami pracują całe dnie i nikt nie wie, co robią, bo nikogo nie wpuszcza. Na drzwiach kazał wymiesić kar­ teczkę ,, Wstęp wzbroniony”. Tylko jeden Carlos ma prawo wejść.

Clara Aldán prawie nie wychodzi ze swojego sklepu. Otwiera go naj­ wcześniej ze wszystkich, zanim jeszcze na placu pojawią się stragany, i zaraz staje za ladą. Jej klientkami są głównie okoliczne wieśniaczki: świetnie po­ trafi się z nimi dogadać. Wystawia towar w drzwiach jak wszyscy, ale układa go tak, że bardziej przyciąga wzrok, toteż nigdy nie brak zoieśniaczek wy­ bierających to i owo. Podobno dużo sprzedaje. Ktoś, kto ją widział z bliska, mówi, że zeszczuplała i jest jeszcze ładniejsza. Zaczęła się dobrze ubierać. Na lato uszyła sobie dwie sukienki, jedną białą, drugą czerwoną, krótkie, z dekoltem. Ale nikt o niej źle nie mówi. Wieczorem zwykle wychodzi i spa­ ceruje po molo; zawsze sama. Don Cariosa nie widuje się przy niej, nawet nie zagląda do sklepu. Najwyraźniej coś się między nimi popsuło.

Ludzie mówią, że don Carlos całe dnie czyta, a nieraz i pisze. W dalszym ciągu mieszka u Starej; dopiero kiedy nadeszły upały, zostawił dom pod opieką służących i przeniósł się do dworu, leży wyżej i jest tam chłodniej. Spędził tak cały sierpień, nie schodząc do miasteczka, nawet po to, żeby zobaczyć, jak maluje brat Eugenio. Część lata mieszkali u niego rodzice i bracia Rosario; znaleźli tu schronienie, kiedy córka wyrzuciła ich z domu. Don Carlos oddał im szopę, a potem jakieś pomieszczenie na dole. W końcu wydzierżawił im fermę i trochę ziemi należącej do Starej, z dala od miasta, i osiedlili się tam z jednym z synów, bo drugi postanowił emigrować i wyjechał do Hawany. Don Carlos opłacił podróż. Pod koniec lata młodszy brat Rosario wrócił do pracy w stoczni za sześć peset dniówki. Martínez Couto opowiada, że don Carlos wstawił się za nim u Cayetana i ten go przyjął.

Rosario widuje się rzadko, i to wcześnie rano. Trochę ogorzała od słońca, ale w dalszym ciągu jest ładna i pulchna. Z mężem żyje dobrze; Ramón całe dnie pracuje na roli i jeszcze najmują ludzi do pomocy. Rosario jak dawniej szyje bieliznę, ale teraz bierze robotę do domu, tylko kiedy trzeba było obrębić prześcieradła Cariosa, przeniosła się na kilka dni do dworu. Nie brak takich, co pytają Paquita ,,Zegarmistrza”, czy spała wtedy z Carlosem, ale ten tylko chrząka i odpowiada, że jest, jak się komu wydaje: albo tak, albo siak. Można się domyślać, że owszem, sypiają ze sobą. I że len pomysł z przenie­ sieniem się do dworu z powodu upałów to tylko pretekst, żeby sobie ułatwić sprawę. Tak czy inaczej cała historia nie wzbudza już większego zaintereso­ wania i mąż Rosario chodzi sobie spokojnie po ulicach i nikt go nie wytyka palcami.

Cayetano jakieś dwa tygodnie spędził w Anglii i po powrocie, zabrał się ostro do pracy w stoczni. Prócz owadobójczego płynu przywiózł nowe maszy­ ny, tytoń fajkowy, który częściowo rozdał swoim ludziom, i krawaty. Cia­ steczka i marmoladki dla matki. Opowiedział w kasynie, co widział, a kiedy go zapytano, jak tam w Anglii z kobietami, odparł, że nie miał czasu, żeby myśleć o głupstwach. Na to wszyscy pootwierali usta i popatrzyli na siebie, a Cubeiro nie wytrzymał i głośno powiedział: ,, Toż to nie ten sam człowiek, ktoś go musiał zamienić!” Cayetano chyba nie wiedział, co odpowiedzieć, bo udał, że nie słyszy. Jednakże na balu, 15 sierpnia, zjawił się w kasynie i przetańczył z pół tuzina kawałków z Julią Marino. Ludzie nie mogli się nadziwić i szeptali, że chociaż z pewnym opóźnieniem, to jednak kilka miesięcy wcześniej udzielił pożyczki panu Marino, kiedy ten był w potrzebie.

Wszyscy nagle się uspokoili, bo pomyśleli, że wszystko wróciło do normy i można będzie spokojnie pożyć. Ale następnego dnia Julita na darmo wyszła z domu i chodziła po ulicach tam i z powrotem, robiąc wszystko, żeby go spotkać; Cayetano w ogóle nie opuścił stoczni, a wieczorem w czasie festynu na placu również się nie pokazał i panna Marino cały wieczór tkwiła u boku matki, zła, ze zmarszczonym czołem. Nazajutrz wysłali ją do Santiago, do krewnych, i została tam prawie do połowy października. Kiedy wróciła, nikt już o niczym nie pamiętał. Za to Julita nic tylko mówi o polityce. W Santiago wstąpiła do Juventud de Acción Popular i wróciła z poleceniem zorganizowa­ nia komórki w Pueblanueva. Razem z dawnymi słuchaczkami ojca Ossorio

i              jeszcze kilku innymi udało jej się zebrać dwadzieścia osób. Sama jest prze­ wodniczącą.

Wielką nowością jest kawiarnia. Marcelino ,,Pirigallo” miał spory pod­ niszczony lokal, gdzie nikt nie zaglądał. Kiedy umarł jego ojciec i zostawił pewną sumkę, odnowił całość. Ale w dalszym ciągu nikt do niego nie chodził. Wpadł wtedy na genialny pomysł: zrobił estradę, kupił stare pianino i za­ angażował jako pianistę jednego z tych, co to opuścili seminarium i teraz nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Śpiewaczki kabaretowe jadące z La Coruña do Vigo i z Vigo do La Coruna zbaczają z drogi w Santiago i wpadają na tydzień do Pueblanueva. Każdy tu coś dla siebie znajdzie: od takich, co wychodzą na scenę gołe, po kobiety przyzwoite i sentymentalne. Właśnie taka przyjechała na inaugurację; ,,Pirigallo” zaprosił wszystkich i artystka spotkała się z bar­ dzo gorącym przyjęciem; następnego dnia po obiedzie kawiarnia była wypeł­ niona po brzegi. Na ogół odbywają się trzy seanse; popołudniowy jest dla rodzin i wtedy artystki noszą się skromnie. Za to wieczorem, zwłaszcza kiedy mają tańczyć rumbę, do kawiarni wali miejscowa młodzież. Księża grzmią z ambony przeciwko kabaretowi. Młodzieżowy oddział żeński Acción Popular

przez dwie kolejne niedziele rozrzucał ulotki. Na darmo. Przyzwyczailiśmy się już, nikt nie protestuje i często ńę zdarza, że gracze przerywają partyjkę lombra i przenoszą ńę z kasyna do kawiarni „Pirigalla”, żeby popatrzeć na nogi tancerek. Kawa kosztuje ńedemdzieńąt pięć peset.

Pierwsze sztormy zaczęły się w końcu października. Potem nastały ulewne deszcze. Poczerniały kamienie, ściemniał tynk na ścianach domów. Nadciągnęły chłody. Na tle ciemnych sosnowych lasów zażółciły się poje­ dyncze kasztanowce. Na świętego Marcina przyszła zima.

Ojciec Eugenio przestał codzienną drogę z klasztoru odbywać pieszo. Jeździ teraz na mule, osłania się parasolem. Muła przywiązuje do kółka na podwórzu przed tawerną; tam się nim zajmują i dają mu paszę na koszt Carlosa Dezy.

Ojciec Eugenio idzie szybkim krokiem ulicą w górę, zmagając się z wia­ trem. Okutany w szarą pelerynę podąża wielkimi krokami. Na jego widok kobiety wychylają się ze straganów i robią znak krzyża. Któraś mówi:

              Ma w sobie diabła. Po oczach widać.

Ojciec Eugenio wchodzi do kościoła bocznymi drzwiami, zdejmuje pe­ lerynę, zawija rękawy. Carlos zwykle zostawia mu tytoń. Zapala papierosa

i              zabiera się do mieszania wapna i farby. Od pewnego już czasu pracuje sam. Dopalając pierwszego papierosa spaceruje i przygląda się nie ukoń­ czonym malowidłom. Nagle otrząsa się, wdrapuje na rusztowanie i zaczy­ na zawzięcie malować: nerwowe ruchy kielnią, długie, szybkie ruchy pędzla. Wściekły zapał trwa kilka minut, jakiś kwadrans. Potem Eugenio schodzi, spaceruje chwilę, znowu pali. Zapala i gasi światła, idzie w głąb kościoła, staje z boku albo wchodzi na chór. Coś szkicuje, poprawia zarys postaci na papierze albo w wyobraźni.

Nieraz niszczył to, co zrobił. Spokojnie, dokładnie, świadomie; staran­ nie likwidował fragmenty malowideł, przywracając ścianom dawny kolor gliny. Wtedy zadyszany przysiadał na ławce i czekał na Carlosa. Ten zja­ wiał się około jedenastej, przynosił coś do zjedzenia i trochę wódki na roz­ grzewkę. Ojciec Eugenio miał pozwolenie przeora: mógł jeść między go-

m i

dżinami posiłków i pić, jeśli go do tego zmuszał chłód panujący w kościele. Jedząc, chciwie słuchał słów Carlosa: pozwalały mu odzyskać wiarę w siebie.

Carłos na temat jego pracy wypowiadał się wyłącznie pochlebnie; nie­ rzadko z zachwytem.

              Pan tylko tak mówi, don Carłos, żeby mnie pocieszyć, trzeba to będzie jeszcze poprawić.

Bez słowa wdrapywał się znowu na rusztowanie i zabierał do malowania, zapominając o pozostawionym samotnie na dole Carlosie, który kostniał z zimna. Żeby nie zamarznąć, przebiegał szybko nawy; dźwięk jego kroków niósł się w wilgotnym powietrzu. Tak długo, aż się zmęczył.

              No to, ojcze, przyjdę w porze obiadu!

Zachodził do kasyna, czytał gazety, przyglądał się grającym w karty

i              wracał po mnicha. Zabierał go ze sobą do domu doni Mariany. „Rucha” podawała obiad. Potem pili kawę i ojciec Eugenio odchodził, żeby się modlić. Około trzeciej wracał do kościoła, zamykał się w środku i pracował do wieczora. Potem zabierał muła i jechał do klasztoru, po nocy, wśród wiatru i deszczu.

Spotykane na drodze kobiety omijały go z daleka.

              Ludzie mówią, że ma w sobie diabła.

Ojciec Eugenio podążał przed siebie zmagając się z wiatrem i parasolem. Nieraz czekał na niego przeor.

              No jak tam? prace postępują?

              Postępują.

              Zdąży ojciec na Boże Narodzenie?

              Mam nadzieję, może trochę wcześniej.

              Ludzie w miasteczku zaczynają już mówić o tych malowidłach.

              I co mówią?

              Dziwne rzeczy.

              Nie widział ich nikt oprócz doktora Dezy, a jemu się podobają.

              Tylko takie domysły, jak to zwykle. A może ktoś podpatrzył przez jakąś dziurę.

Proboszcz pchnął drzwiczki, były otwarte. Wśliznął się bezszelestnie

i              zamknął za sobą. Kościół był jasno oświetlony, panowała cisza. Zrobił kilka kroków, zaczął nadsłuchiwać, wyciągnął szyję, rozejrzał się: ruszto­ wanie wydawało się puste, w kościele jakby nie było żywej duszy. Skrył się za kolumną i zapuścił żurawia w kąt, gdzie nie docierało światło. Potem ostrożnie ruszył boczną nawą w kierunku absydy.

              Kto tam?

Gniewny głos dobiegał z chóru.

              To ja, ojcze Eugenio. Don Julian.

              Kto księdzu pozwolił wejść?

Proboszcz ruszył główną nawą. Ojciec Eugenio, do połowy ciała groźnie wychylony zza balustrady, wyciągniętym ramieniem wskazywał mu drzwi.

              Niech ojciec zejdzie! — krzyknął don Julian.

              Pytam, kto księdzu pozwolił wejść!

Rozległy się szybkie kroki: zakonnik schodził po krętych schodkach. Z łopotem habitu nerwowa postać sunęła pośpiesznie ku środkowi kościoła. Był wściekły.

Proboszcz z uśmiechem wyszedł mu na spotkanie. Nie zdjął księżego kapelusza, wymownym gestem wyciągnął dłoń z fałdów luźnej peleryny.

              Nie ma w tym nic złego, że przyszedłem obejrzeć swój kościół.

              Swój kościół? To nie jest kościół księdza i ksiądz o tym wie.

              Niestety to prawda, nie sądziłem tylko, że ojciec może popierać po­ dobne prawa.

              Zabroniłem tu wchodzić. To dotyczy wszystkich, księdza również. Dopóki kościół nie zostanie poświęcony, ksiądz nie ma tu nic do roboty. A poświęcenia, jak wiadomo, dokona przeor. Trzeba mieć pisemne ze­ zwolenie.

Proboszcz nie przestawał się uśmiechać.

              To z ciekawości, chciałem zobaczyć malowidła. Tyle się o nich mówi... Ojciec Eugenio wyminął go szybkim krokiem. Poszedł ku prezbiterium

i              wsunął rękę za kolumnę. Rozległ się trzask, w kościele zapanował mrok.

              Coś niecoś zobaczyłem... — powiedział z przekąsem proboszcz —

i              wcale mi się nie podoba.

Ojciec Eugenio ukazał się znowu.

              I co?

              Napiszę do biskupa. Te postacie nie mają nic wspólnego z chrześci­ jaństwem.

              Arcybiskup widział w swoim czasie szkice i całkowicie je zaaprobował.

              Mimo to do niego napiszę.

              Niech ksiądz robi, co chce.

Zaczął wstępować na rusztowanie. Zatrzymał go głos proboszcza:

              Niech ojciec poczeka.

Podszedł do niego.

              Tutejsi ludzie modlą się zwykle do świętej Rity, Matki Boskiej Bo­ lesnej, do Serca Jezusowego. Nigdzie ich nie widzę.

              Tutaj będzie Przenajświętsza Panna, już prawie gotowa. A ta wielka postać to Pan Jezus. Nie poznaje ksiądz?

              Pan Jezus? Widzę tylko pokaźnych rozmiarów straszydło. Ludzie nie będą się do tego modlić. Jeśli nie namaluje ojciec świętych, o których mówię, poproszę o przeniesienie mnie gdzie indziej.

         ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin