Giraudox Jean - ZUZANNA I PACYFIK - KIK.pdf

(560 KB) Pobierz
Giraudox Jean
ZUZANNA I PACYFIK
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Był to jeden z tych dni, kiedy nic się nie dzieje, a gwiazdy, wiedząc, że
życie, którym się zajmują stale od początku świata, toczyć się będzie
monotonnie aż do wieczora — tak jak kury, gdy się zanosi na słotę, wałęsają
się bez celu i chodzą po kominkach. Na niebie wszystkiego było po trochu.
Było i słońce, i księżyc za mgłą.
I noc, i ranek podane były na takich samych świetlistych obrusach. Wiatr
południowy wpadał na wiatr wschodni, wiejący prostopadle, a północno-
zachodmio-pokidmiawo- -wschodnie podmuchy muskały twarze pod kątem
prostym. Biły dzwony; kiedy ich serce uderzało w krawędź wschodnią, już
ciepłą, ton był o połowę łagodniejszy. Wszyscy wychodzili przed próg,
rzucając swój cień w słońcu. Listonosz posuwał się zygzakiem od chodnika
do chodnika, jakby się upił piękną pogodą i jakby ulica była nie dość
szeroka. Nie spieszyło mu się wcale, przyglądał się każdej rozrywanej
kopercie i śledził każdą nowinę wychodzącą z ukrycia w oślepiający blask
dnia. W pewnej chwili zaczął mi dawać ręką znaki, choć na poczcie . jest to
zakazane od czasów Morse’a, i pomachał do mnie listem, na którym
dostrzegłam australijski znaczek...
Zarumieniłam się...
Zawsze się rumienię, kiedy słyszę o obcym kraju..;
Miałam osiemnaście lat. Byłam szczęśliwa. Mieszkałam z moim opiekunem
w wąskim, długim domu parterowym;
wszystkie jego oszklone drzwi wychodziły na miasto, a wszystkie okna na
krainę wzgórz i strumieni, pokrytą latami pól i lasków kasztanowych... była
to bowiem stara, wysłużona ziemia limuzyńska. W dni targowe wystarczyło,
że po prostu obróciłam się na krześle i już zamiast rynku miałam przed sobą
puste pola, na których nie pasło się bydło. Przywykłam obracać się tak przy
każdej okazji, i dla każdego przechodnia, czy był to proboszcz, czy pod-
prefekt, szukałam przeciwwagi w pustkowiu i ciszy wzgórz; ale by zmienić
królestwo dźwięków, musiałam podejść do drugiego okna. Od strony ulicy:
dzieciarnia bawiąca się w pociąg, fonograf, gazeciarze, a także kaczki i
koźlęta, niesione w stronę kuchni, wydające krzyk coraz bardziej metaliczny,
w miarę jak stawał się ich krzykiem śmiertelnym. Od strony gór: prawdziwy
pociąg, porykiwania i beczenia, które zimą odgadywało się już z daleka po
obłoczkach pary unoszących się z pysków. Po tej też stronie był taras, gdzie
jadaliśmy latem. Gdy kwitły akacje, przez tydzień jadaliśmy je zapiekane w
cieście; gdy skowronki przeszywały niebo, jadaliśmy pasztet ze skowronków;
a gdy nadchodził dzień krótkotrwałego triumfu żyta nad pszenicą i jego kłosy
robiły się złociste, jadaliśmy naleśniki z żytniej mąki. Rozlegał się huk
wystrzału w lasku: to bekasy lecą przez cały dzień, w drodze — wyjaśniał
mój opiekun, chcąc wywołać rumieniec na mej twarzy — do centralnej
Afryki. Pasterka stukała donośnie jednym sabotem o drugi: dwadzieścia lat
temu odstraszano w ten sposób wilki, teraz były to lisy, a za dwadzieścia lat
miały to być już tylko kuny. Potem zachodziło słońce, rzucając promienie z
ukosa, jakby chciało przeszyć nimi na wylot moją prastarą krainę. Na
minutę kryło się do połowy za wzgórze, by — niczym aktor, gdy go oklaskują
— pojawić się znowu. Tu jednak panowała cisza... Patrząc na gałęzie i
drobne gałązki oświetlone od tyłu, miało się wrażenie, że drzewa podnoszą
ręce do góry, poddając się... Miało się ochotę je uspokoić... i mimo woli
dłonie wyciągały się uspokajającym gestem... Wielki ptak szybował wysoko
na niebie i tylko na niego padały jeszcze
promienie słońca; widok ten wzruszał, jak gdyby nie istniały na świecie inne
ptaki latające wysoko, tylko ten jeden krogulec, zawsze taki samotny i
świetlisty... Kłusownik łowił raki, jego latarka posuwała się wzdłuż stru-
mienia; zrywał się wiatr i podkasywał gałęeie przykutych do ziemi dębów i
olch, upodabniając je wszystkie do wierzb. Uśmiechałam się na widok tego
światełka droczącego się z wodą i na widok wiatru droczącego się z ziemią —
zaspanych, leniwie igrających czterech żywiołów. Z pierwszą gwiazdą nasze
twarze ginęły w mroku, aby wyłonić się na moment z pojawieniem się
następnej. Z góry Blond dobiegało pohukiwanie, był to puchacz se- weński,
największy, jak powiadał mój opiekun, po puchaczu andyjskim. Na niebo
wstępował księżyc okrągły i ogołocony z chmur, chwilami wydawało się, że
zaczyna się kręcić do tyłu, jakby miał zaraz zawirować, ten rydwan nocny,
jak go co wieczór nazywała Mademoiselle, księżyc, wyciskający łzy z moich
oczu, tak jak i z oczu pokrewnych mi istot, przypominający księżyc z
Batawii... Słychać było, jak Maria, składając w sypialni swą ostatnią wizytę,
ścieliła łóżka... Na ulicy zapalały się nagle gazowe latarnie i toczył się
prawdziwy nocny powóz, płosząc nietoperze... Wtedy właśnie rozlegał się
dzwonek i zjawiały się moje przyjaciółki.
Zaraz opowiem, jakiego były wzrostu i jaką miały karnację. Wysuwając je
wszystkie trzy przed siebie, zdołam może wreszcie rozpocząć tę historię.
Zaraz powiem, jak długie miały włosy i jaki był rozmiar ich bucika. Gdy
siadam przed pustą kartką papieru, te dwie istoty całkiem do siebie
niepodobne pierzchają, jak nasze cienie pod latarnią gazową, i ze mnie samej
też nic nie pozostaje Widocznie, pozostając zbyt długo w bezprzykładnym
odosobnieniu i saruotności, tyle razy z konieczności lub dla zabawy
pozwalałam memu sercu, mej woli, lub wręcz mojemu ciału panować nade
mną, a nawet dać się zastraszyć, jakby należały do jakiejś istoty
nieskończenie ode mnie potężniejszej i silniejszej, i przeciwnie, tylekroć
tłumiąc w sobie odruchy dziecka w kołysce, musiałam z wysił-
7
kiem wyławiać w głębi siebie samej najskromniejszą myśl, najdelikatniejszy
przejaw duszy, że teraz, gdy chcą opowiedzieć moje przygody, pozostaje mi
wyłącznie do wyboru gigantyczny lub mikroskopijny wizerunek własnej
osoby; na próżno, jak wszystkie pisarki-kobiety, aby nie traktować samej
siebie ze zbyt wielkim dystansem lub zbyt poufale, staram się oddzielić od
własnej psyche; na próżno męczę się nad pierwszym zdaniem, pierwszym
wspomnieniem, jakie mi przypadkowo przychodzi do głowy — koniec, ta
harda osóbka tkwiąca we mnie gotowa jest raczej opuścić mnie, gdy mierzę
w nią, w jej dłoń lub w ramię, a wtedy moje pierwsze zdanie pozostanie
zdaniem jedynym. Dziś więc, aby ją obłaskawić, przedstawię najpierw stadko
moich przyjaciółek, i jeśli natychmiast potem opowiem o sobie, mam szansę
ukazać w prawdziwych wymiarach — dwa centymetry niższa od Julii, bucik
dwa numery większy od bucika Wiktorii — duszę, której powiększaniem lub
pomniejszaniem nie będę się już zajmować w innych rozdziałach.
Wiktoria miała siedemnaście centymetrów w kostce, trzydzieści w łydce.
Urodziła się tego samego dnia co ja. Nasze życie od osiemnastu lat
przypominało mecz, każda z nas starała się go wygrać, zjawiając się o se-
kundę wcześniej przy stole lub z dziesięciocentymetro- wym wyprzedzeniem
w ogrodzie. Ja biłam ją tylko w biegach. Jeśli chodzi o dymy, o ptaki,
spostrzegała je już wtedy, kiedy dla nas były jeszcze niewidoczne. Zaś co do
jej wspomnień, to sięgały aż pierwszego roku życia, co jej rodziców wprawiało
w przerażenie. W nocy, słysząc kroki wieśniaka rozpoznawała, z jakiej jest
wsi, twierdziła bowiem, że każda gmina ma swój własny sposób chodzenia.
Wystarczyłaby niewielka liczba osób o tak wyostrzonych zmysłach, by na
terenie dokładnie zagospodarowanej Francji wszystko, nawet pracę
mysikrólika i kretów, poddać ludzkiej kontroli. Kiedy składała życzenia,
miało się wrażenie, że dokładnie w tym momencie, co do minuty, mija
rocznica naszych urodzin. Gdy mówiła: Masz rację!, czuło się w sobie
rzeczywiście ten błysk olśnienia i to
zadowolenie, które składają się na posiadanie racji. W niej każdy szczegół,
każdy rys twarzy nabierał wartości i odzyskiwał swe przeznaczenie; gdy
padało, gęste brwi chroniły jej oczy przed wodą spływającą po czole, ponie-
waż były zrośnięte, osłaniały także i nos; rzęsy skutecznie zasłaniały jej oczy
przed pyłem i zamykały się jak grzebienie, gdy trzeba było zatrzymać
ździebełko słomy; włosy miała tak długie, że mogły jej służyć za okrycie, a
ponieważ były złocistokasztanowe, czyniły ją niewidzialną, gdy ją okryły; jej
palec wskazujący drgał zawsze jak busola, a kiedy czyhając na zająca
siedziała w kucki, gotowa do skoku, rozumiało się, dlaczego kolana u kobiet
schodzą się do środka, a nie, jak u mężczyzn, rozchodzą na zewnątrz.
Julia Lartigue miała w sobie jeszcze więcej życia, ale za to mniej
przytomności umysłu. Oczy jej lśniły, gdy była głodna. Ślinka napływała jej
do ust, kiedy kupowało się perfumy, a poruszała nosem, kiedy była mowa o
Bogu. Dysponowała ogromnym wachlarzem nieadekwatnych zachowań; biła
po twarzy w tygodniu miłosierdzia, wyciągała rękę, aby się przekonać, czy
jest ładna pogoda, a kiedy rzęsa spadła jej na policzek, brała ją do ust i
chrupała. Na widok jakiegoś zwierzęcia naśladowała odgłos zupełnie innego,
a gdy zaczynała śpiewać, nie było powodów do niepokoju: znaczyło to, że jest
śpiąca. Czasem pudrowała się starannie, a mianowicie wtedy, kiedy wy-
bierałyśmy się kąpać w stawie. Mówiła bliźniaczymi zdaniami sprzecznymi ze
sobą, pierwsze zaczynało się od sło- iwa „fizycznie”, drugie od słowa
„moralnie”.
— Fizycznie jest do niczego — mawiała. — Moralnie jest doskonały.
Zmysłowo jest poważna. Moralnie jest płocha.
Do siebie samej również stosowała od dzieciństwa to rozróżnienie.
Głębokie rozmyślania podczas kwarantanny w wieku dziewięciu lat przecięły
ją na dwoje i przywykłyśmy odtąd zwracać się do niej po imieniu lub po na-
zwisku, w zależności od tego, czy chodziło o Julię fizyczną, czy też o jej
przeciwieństwo eteryczne. Nie myliła się nigdy.
— O czym myślisz, Julio?
Julia myślała o tym, że jej skóra przy potarciu pachnie śmiercią.
— Hej, Latrigue, o czym myślisz?
Chciałyśmy ją bowiem zaskoczyć, aby wyszła ze swej roli. Lecz Latrigue,
mimo zaskoczenia, a w dodatku pod naszym ciężarem, gdyż zwaliłyśmy się
na nią, myślała właśnie, o tym, że dusza jest nieśmiertelna.
Kierowałyśmy na nią wszystko, co w naszym mniemaniu było
uosobieniem królestwa fizycznego, kraby, raki, pająki, i wszystko, co
wykraczało poza nasze poczucie moralne, kazirodztwo, zabójstwo, taoizm,
zostawiając jej przyjemność doświadczania mrocznych zakamarków naszych
dusz. W ten sposób, raz lub dwa razy na minutę, z uśmiechem przechodziła
z nicości w stan łaski uświęcającej. Zapomniałam dodać, że jej lewa ręka
zawsze była zimna, a prawa gorąca... Liczyła się najmniej z nas wszystkich,
ale ilekroć coś nas wzruszyło, ilekroć zachodziło słońce, wołałyśmy ją
natychmiast, tak jak się kładzie jed- nogramowy odważnik na szali, aby
zrównoważyć opakowanie i uzyskać dokładną wagę.
Maria Sewera już nie żyje. Była skazana; uprzedzano nas, że niebawem
umrze; obserwowałyśmy ją bezustannie przez dziesięć lat i jest to wprost
niewiarygodne, jak mało może pojawiać się na twarzy przyjaciółki drgnień i
błysków, które nie zwiastowałyby jej śmierci. Każde jej pragnienie było dla
nas ostatnim jej pragnieniem, rzucałyśmy się je spełniać i doprowadziłyśmy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin