Waldorff Jerzy - CZARNE OWCE DLA APOLLA.rtf

(1282 KB) Pobierz

Jerzy WALDORFF

Czarne owce dla Apolla

 

Jakie zmienne wędrowanie!.

CHOĆ OGROMNY, wyglądał z daleka — z tarasu dworca Le Bourget — jak wysmukła, lśniąca w październikowym słońcu biała ważka i, dalibóg, nie miał w sobie nic | trumny, którą w nim upatrywał Hanuszkiewicz. Później dopiero, kiedyśmy po wysokich schodach wdrapali się do je­go kabiny, i ten samolot trochę zaniepokoił specyficzną, duszną ciszą wnętrza, które odcinało nas od świata, a taiło w,sobie zapowiedzi, czego?... O tym na dwoje babka wró­żyła. Mogła wróżyć tylko na dwoje!

Tymczasem sadowiliśmy się, jeszcze rozgrzani mi­łym ciepłem, jakim wypełniły nas pożegnalne kieliszki whi­sky, ofiarowane przez radcę Ambasady. Wcale dobrze pre­zentujący się dyplomata o wyrazie twarzy zawodowego optymisty upewniał, że możemy wracać z Paryża do War­szawy zadowoleni z misji, jaką nam powierzono.

Dla mnie, pamiętającego wszystkie po kolei typy maszyn pasażerskich, począwszy od jednośmigłowej na sześcioro podróżnych, jaką leciałem w 1928 roku, w nagrodę za maturę; dla mnie w samym już starcie odrzutowca jest coś wspaniałego doprawdy! Wzmagające się mruczenie tur­bin, aż do tłumionego izolacją ścian huku, aż do wibrowania kadłuba, potem krótki rozbieg i samolot podnosi się przo­dem w górę, oderwany nagle od ziemi, jak gdyby stawał się Ganimedem w chmury uprowadzanym przez Zeusa, co­raz wyżej i wyżej, póki się znów do poziomu nie wypro­

stu je, huk turbin powróci w senne mruczenie, a świat w do­le, 2 tej wysokości ponad dziesięciu tysięcy metrów, zamie­ni się w spokojną, wyzwoloną od jakiegokolwiek ruchu, zielonkawoburą nieckę.

Pod warunkiem, że w ogóle będzie się go widziało przy sprzyjającej pogodzie, co nad środkową Europą nie­łatwe! Także i nam odebrana była melancholijna . przyje­mność żegnania się z Paryżem ostatnim nań spojrzeniem, ogarnięcie wędrującymi oczyma jednocześnie wszystkich je­go piękności, od parku des Buttes-Chaumont, półkolem po­przez plac de la Nation i Sekwanę, potem bulwarami St.- -Marcel, Port-Royal, Montparnasse, de Grenelle i znów skok przez Sekwanę, aż do placu Gwiazdy, wbrew obrońcom tradycji przemianowanego na plac Generała de Gaulle. W środku cała widoczna z góry Wyspa Świętego Ludwika, Inwalidzi, Pole Marsowe; a w poprzek pas dwóch najpięk­niejszych ulic Europy, Rivoli i Pól Elizejskich, spięty klam­rą placu Zgody.

Zresztą te stare cuda zaczynają blednąc w panora­mie Paryża, zdominowane ostrym, zimnym blaskiem dziel­nicy przyszłości, zapowiedzi Paryża XXI wieku — zjeżonej wieżowcami La Défense. Dlatego może i lepiej, że prze­biwszy pułap chmur widzieliśmy nisko pod sobą tylko ich martwą, lekko sfalowaną powierzchnię: scukrowaną Sa­harę. Później drażni to, gdy przez wewnętrzne głośniki sły­szy się informacje pilota — właśnie przelatujemy linię Renu! Znajdujemy się nad Wartburgiem! — a skoro wyjrzeć przez okno, nie widać nic, krom owej chmurnej równiny. Raz tyl­ko, w przelocie nad Bałtykiem ,do Bergen, oglądałem groź­ną walkę chmur z morzem,, posępne wiry mgieł przeszy­wane błyskawicami. W ich przerwie, kiedy się na chwilę rozdarły, w otchłannej głębi powierzchnia morza zdawała się całkiem czarna, a wyobrażałem sobie, jaki tam piekielny chaos, przepierania się gór wody ztoałwanionych, smaganych wiatrem, świst i łoskot, na co patrzyliśmy z naszych wyso­kości otoczeni spokojem, żeglując pod szafirowym niebem, w blasku słońca.

Teraz frunęliśmy równie pogodnie, lotem nie zamą­conym żadnymi demonstracjami atmosfery, w poczuciu do­skonałego bezpieczeństwa. Na przekór kasandrycznym kra­kaniem Adama Hanuszkiewicza, który od rana, przy śnia­daniu, zanim jeszcze opuściliśmy Royaumont, przepowiadał 6

fatalne wydarzenia podczas drogi. Ponoć przez radio słyszał relacją, że jakiś samolot, bliźniak naszego, rozbił się wczo­raj, startując z lotniska pod Moskwą, a nas może uratować tylko fortunny przypadek, jeżeli sdę okaże, iż z Warszawy przysłano stary, ale pewny model czterośmigłowca, w któ­rym niechby i trzy śmigła ustały w wirowaniu, jeszcze można lądować na czwartym. Jak na złość w porcie Le Bourget ujrzeliśmy podstawiany o barwach polskich od­rzutowiec, Hanuszkiewicz łyknął więc ostatnią whisky ta­kim gestem, jak gdyby Kordianem był decydującym sdę atakować Belweder, aliści wszystko odbywało się potem gładko i przepowiednie tymczasem jeszcze się nie spraw­dzały.

Osób spoza naszego grona w ogóle nie mieliśmy wokół siebie. Przynajmniej w kabinie, gdzie nas ulokowano. Poprzez drzwi z przodu mogliśmy dostrzec jedynie plecy pi­lota i pomocnych nawigatorów, i z boku tych drzwi spo­glądał na nas z mosiężnej płaskorzeźby patron samolotu, Mikołaj Kopernik, trochę jakby ironicznie, jak gdyby dzi­wiło go, na co też ważyliśmy się tak beztrosko.

Po dwóch stronach miałem Puzynę i Tadeusza Łom­nickiego. Przed nami spał w fotelu Konrad Swinarski. Za­snął jak mógł najprędzej, bo on cały ten pobyt w Opactwie traktował jako dogodną okazję wypoczynku. Poniekąd przy­musowego, więc bez wyrzutów sumienia. W spotkaniu ludzi teatru, w ich dyskusji udziału nie brał, myśląc na pewno

o              tym, oo będzie robił, sikoro powróci do reżyserskiej pra­cy w Krakowie. Jego też jedynego spośród nas miała do­paść skrzydlata śmierć za parę lat, w katastrofie lot­niczej pod Damaszkiem. Właśnie dlatego, że się spieszył | chciał jak najrychlej być znów w kraju, nie odłożył fa­talnej. podróży and o dzień, mimo złych przeczuć i złych znaków.

Spotkanie teatralne francusko-polskie na poddaszu Opactwa Royaumont miało powodzenie największe, jakkol­wiek i o tę frekwencję baliśmy się ogromnie! Po przeczy­taniu w „Le Monde” felietonu zapowiadającego Dni Pol­skie, w którym z góry sumitowano się, że brak liczniej­szych uczestników tych imprez nie będzie oznaczał małego we Francji zainteresowania naszym krajem. Tłumaczono, że to tylko przedostanie się autem przez mosty na Sekwa­nie jest trudniejsze znacznie od przelotu z Warszawy do

Paryża. Istotnie! Kiedyśmy jechali później na przyjęcie do Ambasady, watahy aut tarasowaty nam drogę już na s/krzy­żowaniu autostrad przed bramami Paryża, a przez śród­mieście brnęliśmy wolniej od piechurów, którzy mijali nas chodnikami.

Przecież jednak publiczność nie zawiodła. Sala za­pchana była po części kudłatą młodzieżą w strojach... Je­den nosił szwedzkie rajtarskie buty nad kolana, fiołkowe spodnie, czarną kurtę amerykańskiego kwakra, zaś na gło­wie miał pastusi nadwiślański kapelusik ze zmiętoszonego filcu, a wokół nad rondem krasną wstążkę.

Między polskimi eminentami siadło mniej francus­kich znakomitości teatralnych, niźłi zapowiedziano. Tak to bywa wszędzie z różnymi kongresami! Aleć nie brakło ludzi ważnych, na czele z reżyserem Jorge Lavellim, który swą dużą karierę zaczął od wystawienia w paryskich teatrach Iwony, księżniczki Burgunda i Ślubu Gombrowicza. Zresztą dyskusja toczyła się nie tyle między sąsiadami przy „okrą­głym stole”, ile pomiędzy stołem a publiką.

A!kcen<ty podniośle teoretyczne wniósł Grotowski. Podziwiałem niezwykłego apostoła komunału! Mówił rzeczy oczywiste od czasów tragedii starogreckiej, o potrzebie for­sowania rampy teatralnej, o przybliżeniu widzom aktora ja­ko człowieka niosącego miłość i pociechę drugiemu człowie­kowi. Te stare wszakże marzenia mistrz z Wrocławia prze­kazywał tak sugestywnie, hipnotyzersko niemal, że — cho­ciaż podawane złą francuszczyzną — fascynowały odbior­ców z Royaumont i pobudzały do pełnych zachwytu okla­sków, podobnie jak audytoria w USA, Kanadzie, we Wło­szech i gdziekolwiek indziej. Podczas recepcji w Ambasa­dzie zgłosił się u drzwi młody człowiek, który powiedział, że nie ma zaproszenia, ale musi wejść, żeby dotknąć Gro­towskiego. Wpuszczono go., dotknął d iposzedł szczęśliwy.

Teraz Grotowski-koryfeusz sukcesu rozmyślał sa­motnie na przodzie samolotu, tuż za kabiną pilota. Nad oparciem fotela widzieliśmy tylko niepokojone strumieniem powietrza z wentylatora jego delikatne, 'blade włosy. Ste­wardesy zaczęły roznosić w szklaneczkach na taoach soki do wyboru, pomarańczowy d grejpfrutowy, a taikże maruną coca- -colę. Ciche, bezosobowe i ładne, jak meble, na których miło spocząć okiem. Ich uśmiechy miały w sobie coś i błysków na politurze.

j Osobiście czułem się tak jeszcze, jak gdybym nie opuszczał starych murów Opactwa. Może inni podobnie to odczuwali, że tylko/przeszliśmy z jednego refektarza do dru­giego o wiele mniejszego, ale za to położonego znacznie wyżej. Byliśmy dalej sami między swymi i mogliśmy kon­tynuować rozmowy. Konstanty Puzyna, w przeciwieństwie do Grotowskiego umysł jasny i precyzyjny, dlatego w wy­powiedziach ndewolny od (intelektualnych wątpliwości i za­hamowań, zaczął w sobie rozważać świeże francuskie do­znania:

              Gzy w istocie.| przynajmniej w jakiejś mierze... przyczyniliśmy się do uściślenia, choćby do częściowej se­lekcji tego wszystkiego, co powinno być bez przerwy szere­gowane i wartościowanie... a także przez nas w skromny sposób porównywane w stosunkach między nami i nimi?

Stewardesy ponownie zjawiły się w przejściu mię­dzy szeregami foteli, pragnąc zebrać szklanki po sokach. Przywołałem jedną z nich uśmiechem i gestem ręki,.ooś tam jej mówiąc zdawkowego, żeby zamaskować niechęć dania odpowiedzi Puzynie, trudnej, a nie byłem pewien, czy słusz­nej. Ja to wszystko widziałem w inny sposób, ale tylko z jed­nego mojego punktu patrzenia.

Pozornie miłosne gry między Francją i Polską trwa­ją od kilku wieków, lecz jedynie z naszej strony była za-, wsze chęć prawdziwa zbliżenia się do Francuzów, fascyna­cja ich kulturą, czy może tylko wspaniałym obyczajem, ukształtowanym przez bogactwo równie trwałe i duże jak polska ibieda. Orni powodowali się polityką, chęoią rozbudo­wania u nas sfery swych wpływów, raczej militarnych i go­spodarczych niż w dziedzinie kultury. Zresztą, i słusznie, z małym robili to przekonaniem! Za Henryka III Walezju- sza czy Ludwika II de Conde, zwanego wielkim Kondeuszem, który — zapewne niestety! — nie dostał się na tron polski po Janie Kazfimiemi.

W tym łożu miłosnym, zaścielanym co pewien czas od nowa, Francuzi zdradzali wszakże — jak znudzony ko­chanek ziewaniem — swą doskonalą obojętność dla wewnę­trznych polskich spraw ich całkowitą ignorancją. Kiedy tuż przed drugą wojną światową jechałem pociągiem z Paryża do Genewy, poznałem w przedziale wędrującego na odpo­czynek w góry profesora francuskiego gimnazjum. Zgadało się, którędy będę wracał do kraju. Powiedziałem, że przez

Włochy i Austrię, drogą na Mediolan, Wiedeń i dalej. Był zdumiony! Przecież — zawołał — prościej byłoby wsiąść w Marsylii na statek płynący do Odessy i już znalazłby się pan w domu.

Czy to, że samolot spłynął na niższy pułap, czy spotkaliśmy aż tak wysokie stado chmur, dość że otaczały nas teraz zewsząd, lekkie, prześwietlone słońcem, pierzaste, ale w zetknięciu z maszyną nieoczekiwanie oporne. Zda­wało się, iż masywny odrzutowiec musi rozbijać je, torując sobie drogę, dlatego przyhamowuje i wzdryga się przy każ­dym z tych eterycznych kontaktów. Możliwe było jednak, że to któryś z demonów powietrza dla zabawy chwyta za skrzydło aeroplanu, targając nim w dół i w górę.

Z drugiej strony kabiny, spoza przejścia dobiegł podniesiony głos Adama Hanuszkiewicza, który widać za­czął nową kłótnię z Arturem Sandauerem, chyba że taką erupcją energii dodawał sobie tylko otuchy. Co tu ukrywać! Wobec najmniejszych zakłóceń lotu nieswojo ęzują się ludzie przyzwyczajeni do twardej ziemi pod stopami. Łomnicki za­reagował na własny sposób, próbując zaklęcia niesfornych potęg. Uśmiechnął się i powiedział:

              To jedna z moich przyjemniejszych podróży po

wojnie.

* * *

Moja pierwsza podróż po wojnie zaczęła się na ma­łej podwarszawskiej stacyjce kolejowej, na przełomie lute­go i marca, kiedy na ziemiach polskich już było po wszyst­kim, ale gdzieś tam dalej stawiali Niemcy jeszcze opór dwóm ofensywom, od wschodu i zachodu. Mrozy ustępo­wały, lecz panował ziąb podpędzany wiatrem, przenikający wszelką odzież. Wiatr gwizdał poprzez wywalone okna bud­ki stacyjnej, tarmosił kawałkami blach w pobliżu, a było to jak gra solistów na pierwszym planie, na tle wielkiego szu­mu lasu, który po obu stronach toru kołysał się, chwilami przystawał drętwo, a potem znów się zrywał do boryka­nia z wichurą, coraz posępniej ciemny w zapadającym zmierzchu.

Po peronie kręciło się kilkanaście osób, rozdeptu­jąc śnieg w burą kaszę. Przytupywali, bili ramionami dla rozgrzewki, ale się nikt nie odzywał, bo po oo? Ludzie 10

w słownych kontaktach z ludźmi szukają zazwyczaj po­twierdzenia jakichś swoich przypuszczeń, usłyszenia jeszcze raz tego, co wcześniej sami sobie powiedzieli. Nowych wia­domości oczekują najchętniej dla uzupełnienia brakujący­mi elementami kompozycji świata już obmyślonej tak, że­by w niej można się było czuć spokojnie i pewnie.

Tymczasem wokół nas, w dniach owej ustępującej zimy wszystko jawiło Się niepewne i tak dalece niewiado­me, że trudno było nawet opraeć na czymś domysły. Losy kraju? Uchwytny kształt, choćby zaczątek form przyszłe­go żyda?... W ogromnym chaosie, gdy rozpadały się resztki dawnego bytu i codziennych nawyków, pokonane armie ustępowały, a zwycięskie niosły na sztandarach... Właś­nie, oo?

Należało chwilowo ograniczyć próby sensownego ustawienia się wobec tylu zagadek do jednego problemu: czy oczekiwany pociąg nadejdzie? kiedy? dokąd można bę­dzie nim pojechać?

Osobiście chciałem się dostać do Łodzi, gdyż po­dobno tam urządzono zastępczą stolicę, z braku Warszawy. Przyszykowałem się starannie! Ze wsi, w której zapadliśmy na zimę, poszedłem do Grodziska i na targu, za bransoletkę mamy, kupiłem baranicę. Obszerną, do pół łydek, z kołnie­rzem rozłożystym aż na ramiona, z czarnego włosia. Za­pewne dziedziczoną po jakimś warszawskim stróżu. Także czapę z zajęczych skórek, wełniane rękawice i skarpetki, no i pasek do przepasania się w tym kożuchu. Zresztą ubra­nie | buty miałem letnie, tak jak wyjechałem z Warszawy w liipcu pod Kampinos, gdzie mnie zaskoczyło Powstanie

i              skąd już nie było powrotu.

Cały potrzebny zasób ruchomości upakowałem w plecak: puszki z cukrem, herbatą, chleb zawinięty tak, żeby sechł jak najwolniej, kilka chustek do nosa i zapaso­we obuwie. To było wszystko, oo miałem i mogło przydać się do startu w walce o niewyobrażalną egzystencję. Plecak zaś posiadał przymioty dodatkowe, że nie zajmował rąk,

1              grzał w plecy, gdym stał i wypatrywał raz z wiatrem, raz pod wiatr, czy nie nadchodzi skądś pociąg, aż do bólu oczów wiercąc wzrokiem ooraz bliżej napierające ciemności. Ile czasu oczekiwania mogłem już mieć za sobą? Dwie go­dziny? cztery lub pięć?...

Zegarek wymieniłem na żywność jeszcze przed na­

byciem kożucha, ale to było bez znaczenia, w naszym rozbi­tym życiu czas przestał istnieć, bo nie miał oo regulować. Liczyły się tylko dni i trwożne noce, a pojedyncze godziny spychało się jakoś, mozolnie, chyba że nagle zaczynały pły­nąć szybkim ciurkiem, podganiane jakimiś niespodziewa­nymi zdarzeniami, nadziejami — na krótko, po czym ułuda zapadała w zwątpienie i znowu nic się nie działo dookoła człowieka, chooiaż świat przewracał się do góry nogami.

Było już prawie ciemno, ale jednak ciemnością przenikalną o tyle, że majaczyły w niej zarysy stacji, linie szyn pod rysowane śniegiem i nawet masa lasu różniła się od trochę rzadziej mrocznego nieba, gdy wreszcie — z wiel­kiej dali —1 dobiegł długi gwizd lokomotywy. Czekający przestali 'tupać i zamarli w pół kroku, w przyhamowanych nagle ruchach, żeby nie zgubić w wietrze drugiego gwizdu, jeśliby nastąpił i potwierdził ten pierwszy. Za chwilę loko­motywa powtórzyła swój sygnał, ale jeszcze nie można było zorientować się wśród szumu lasu, z której strony pociąg nadejdzie.

Ktoś blisko mnie, jakaś postać szczupła i pewnie młoda, zeskoczył z peronu na tory, ukląkł i przyłożył głowę do szyn, jak to robili w jego niedawnych lekturach traperzy z Dzikiego Zachodu, tropiąc uchem tętent watahy Indian. Niepotrzebnie! Już było słychać sapanie parowozu i nawet stukot kół o spoiwo szyn. Pociąg wjechał na stację, zatrzy­mał się i, tak długo wyczekiwany, teraz był między nami.

Przytoczył się od zachodu, więc dążył ku Warsza­wie, oo zresztą Wszystko jedno. Byle się stąd wydostać, a w Warszawie łatwiej będzie o połączenie bezpośrednie z bliską Łodzią, jeżeli tylko zdobędę teraz miejsce, zanim pociąg ocknie się i ruszy dalej. Bo stanął od razu martwy i po­nury, jak gdyby umarł na zawał lokomotywy i miał tu zo­stać na zawsze.

Od przodu trzasnęły jakieś drzwi, towarzysze ocze­kiwania rozbiegli się wzdłuż wagonów, a ja daremnie usi­łowałem dobić się do któregoś z przedziałów. Wagony były stare, nie nadawały się widać do transportów wojskowych, więc ich nie wyewakuowano do Niemiec. Odgrzebane z pro­wincjonalnych remiz, wróciły do życia na prawach upiorów, ale traktowanych wedle surowych zasad współczesności, bez szacunku.

W żadnym przedziale nie paliło się światło, a nie-

mai we wszystkich powybijane były szyby, zastąpione tu­łowiami ludzkimi albo jakimiś betami, co razem upchano we wnętrzach do granic ich pojemności. Przebywający tam szczęśliwi, że sami jadą, na łomotanie amatorów podróży z tej stacyjki nawet nie odpowiadali wymysłami, jeno głu­chą obojętnością spoza drzwi o zablokowanych klamkach.

Kiedym biegł, tarmosząc za nie, pociąg ruszył. Ogar­nęła mnie panika. Z zaschniętego gardła lęk osunął się łech­czącą falą do podbrzusaa, paraliżując nogi jak z waty. Trzeba było, żebym na jakieś przywarcie do pociągu zdecy­dował się natychmiast, jeżeli nie miałem przegrać i zostać. Szereg mosiężnych uchwytów na zewnętrznej ścianie wa­gonu zaczął przesuwać się przede mną zrazu wolno, potem szybciej. Pod uchwytami, na wysokości kół toczących się szynami ze szklanym poświstem, prowadził wzdłuż całego waigonu drewniany stopień — dosyć szeroka deska, na poły ośnieżona i oblodzona.

Złapałem za któryś z przemykających uchwytów, skoczyłem na deskę, ale się obśliznąłem. Na chwilę zawi­słem, wlokąc czubkami butów po peronie, lecz zebrałem się w sobie, podciągnąłem i otom stał zadyszany, gdy po­ciąg — nabierając tempa — pruł w ciemność, otoczony parą

i              czadem węglowym, które w zimnym i wilgotnym powie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin