Brian Kate - Reed Brennan 06 - Impreza musi trwać.pdf

(638 KB) Pobierz
Brian Kate
Impreza musi trwać
Dla prawdziwych dziewczyn z Billings
z wyrazami wielkiej wdzięczności:
dla Lanie, Sary, Katie, Lynn, Allison,
Emily, Courtney, Liii, Lucille, Kelly,
Carolyn, Sarah, Erin, Lee, Roxy,
oraz dla Josha, Paula,
Matta i Baby V.
Płytko
Śmierć.
Nie tak miało być. Znam tylko dwie osoby, które nie żyją, i obie zmarły młodo. Obie były
piękne. I zginęły straszną, okrutną śmiercią.
Zmarły przeze mnie.
Chwila. Moment. Nie tak.
Nie przeze mnie. Nie mogę tak myśleć. Inaczej zwariuję. Thomas zmarł, bo Ariana była
obłąkana. Cheyenne zginęła, bo cierpiała na zaburzenia. To nie była moja wina. Nie moja.
Dlaczego w takim razie uparcie powraca do mnie myśl, że gdybym nigdy nie przybyła do
Easton Academy, zarówno Thomas, jak i Cheyenne byliby nadal wśród żywych?
Chodziliby teraz po kampusie. Śmialiby się. Flirtowali. Żyliby. Cheyenne właśnie to
chciała mi powiedzieć w mailu, który mi przysłała tamtej nocy, kiedy zginęła.
Zapomnij o tamtej notatce. Ty mi to zrobiiaś. Zniszczyłaś mi życie.
Nie żyje. Przeze mnie.
- Co za dzień - powiedziała Constance Talbot, owijając się ciaśniej tweedowym
płaszczem, gdy wiatr zdmuchiwał z jej twarzy kosmyki rudych włosów. Zimne
wrześniowe niebo było szare i zachmurzone; zanosiło się na deszcz. Przechodzi-! łyśmy
właśnie przez dziedziniec na samym środku kampusu Easton Academy, razem ze
współlokatorkami, również dziewczętami z Billings. W sobotę były dwadzieścia cztery
stopnie, a teraz, raptem dwa dni później, niecałe trzynaście. Kapryśną pogodę w Nowej
Anglii trzeba polubić! Constance wtuliła pucułowate policzki w kołnierz i spojrzała na
brukowaną ścieżkę prowadzącą do stołówki. W takich chwilach z łatwością mogłam sobie
wyobrazić, jak wyglądała w dzieciństwie. Prześliczna.
Delikatna. Niewinna.
- Cieszę się, że mój płaszcz dotarł w sobotę - powiedziała Sabinę DuLac. Jej nowy
płaszcz, z białego i jasnoniebieskiego błyszczącego materiału, ze staromodnymi
kryształowymi guzikami, doskonale pasował do jej oryginalnego stylu. Ubranie tworzyło
atrakcyjny kontrast z jej ciemnymi włosami i złotawą karnacją. - W Bostonie było zimno -
dodała.
Prawda. W weekend Sabinę odwiedziła siostrę w Bostonie. Zupełnie zapomniałam ją
spytać, jak było i jak się ma jej sio-stra. Ale ze mnie przyjaciółka. Będę musiała pamiętać,
żeby później ją o to zagadać.
- Tutaj też był mróz. I skończyło się na tym, że sporo czasu spędziłyśmy poza
akademikiem -
powiedziała Constance. - Bo atmosfera była zbyt przygnębiająca? - zapytałam. Przecież w
sobotę rano znalazłyśmy zwłoki Cheyenne. Zaledwie dwa dni temu. Rozumiem, dlaczego
wszyscy omijają szerokim łukiem Billings House. Podobnie jak Sabine, opuściłam
kampus i wyjechałam na weekend do Nowego Jorku z moim chłopakiem, Joshem
Hollisem. Nie
chciało mi się tu wracać, ale nie miałam wyboru. Billings to mój dom. Te dziewczyny,
ściśnięte dookoła mnie z zimna, towarzyszące mi teraz w drodze na śniadanie, były dla
mnie jak rodzina. Na dobre i na złe.
- Tak, atmosfera, a poza tym wszędzie było pełno policji - powiedziała Tiffany
Goulbourne, sprawdzając ustawienia swojego miniaturowego aparatu fotograficznego. -
Przeglądali rzeczy Cheyenne, robili zdjęcia jej pokoju…
- Po co? - zapytałam. Przyjechałam z miasta późno w nocy i jeszcze wszystkiego nie
słyszałam.
- Żeby potwierdzić, że to było samobójstwo - odparła Tiffany. Wyglądała na chorą. Wiatr
szarpnął do tyłu poły jej długiego, białego płaszcza, ale wydawało się, że nawet tego nie
zauważyła. Była jedną z tych dziewcząt, które potrafią doskonale wyglądać nawet, gdy się
leje żar z nieba, jest mokro albo pada deszcz ze śniegiem. Wysoka, o hebanowej karnacji,
z krótkimi czarnymi włosami i wielkimi brązowymi oczami; miała kości policzkowe jak
modelka, ale chętniej stawała po drugiej stronie obiektywu - żadna z dziewcząt z Billings
nie potrafiła tego zrozumieć.
- Podejrzewam, że po tym, co było w zeszłym roku, policjanci są po prostu ostrożni. Chcą
się upewnić, że w sprawie Cheyenne nie ma żadnych wątpliwości.
- Pytali nas nawet o ciebie, Reed - powiedziała Astrid Chou ze swoim eleganckim
brytyjskim akcentem. Wiatr postawił na sztorc jej czarne krótkie włosy. - O twoją kłótnię
z Cheyenne.
- Co takiego? - wykrztusiłam. Serce waliło mi jak młotem. - Chyba nie sądzą, że to ja…
- Nie! Nie! - odparta Astrid, z początku żywo, później pocieszająco. Położyła mi dłoń na
ramieniu i utkwiła we mnie spokojne spojrzenie swych ciemnych oczu. Astrid dołączyła
do nas w tym roku, ale poznałam ją zeszłego grudnia, na przyjęciu świątecznym u
Cheyenne w Litchfield. Przez jakiś czas wydawało mi się, że ona i Cheyenne są
najlepszymi przyjaciółka-mi, ale wkrótce okazało się, że mamy ze sobą więcej wspólnego,
niż przypuszczałam.
Podobnie jak ja Astrid nie tolerowała szalonych pomysłów Cheyenne na otrzęsiny czy
ostracyzmu, jakiemu poddawała na chybił trafił niektóre dziewczyny świeżo przyjęte do
Billings. Czułam, że mogłybyśmy się naprawdę zaprzyjaźnić. Jako że miała dość dziwny,
oryginalny styl i szczere, bezpośrednie poczucie humoru, obie nas uważano w Billings za
sympatyczne wariatki.
- Powiedziałyśmy im, że to była zwykła sprzeczka między dziewczynami - wyjaśniła
Tiffany
- Nic takiego. Zdarza się co jakiś czas. Oczywiście policja nie sądzi, że miałaś z tym
cokolwiek wspólnego.
- Po prostu musieli nas popytać - dodała Sabinę. - Taka już ich robota.
Mimo że ich argumenty były całkowicie logiczne, musiałam na chwilę przystanąć. Krew
pulsowała mi w skroniach. To było samobójstwo. Samobójstwo. Miałam na to dowód. Jej
drugi list w moim komputerze - nie żebym koniecznie chciała go pokazywać
przyjaciółkom albo policji. I owszem, z drugiej notatki, którą Cheyenne wysłała tylko do
mnie, wynikało, że to moja wina. Ale ja jej nie zabiłam. To obłęd.
Moje najbliższe przyjaciółki stanęły dookoła mnie, czekając, aż otrząsnę się z szoku. W
tym czasie kilka pozostałych dziewczyn z Billings pobiegło naprzód, chcąc się schro nić
przed mrozem.
- Reed, nikt nie uważa, że miałaś z tym cokolwiek do czynienia - powiedziała Constance.
-
Nie przejmuj się…
Z trudem przełknęłam ślinę. -Ale przecież podejrzewali, że Cheyenne mogła zostać… To
słowo nie przeszło mi przez gardło. Nie po raz kolejny. Nie.
Tiffany przełknęła ślinę i zacisnęła pełne usta.
- Może po prostu chcieli sprawdzić jedną z możliwością Nie mogłam się ruszyć.
Morderstwo?
Czy uważali, że Cheyenne mogła zostać zamordowana? Ale dlaczego? Co mogło im
podsunąć pomysł, że ktoś pragnął jej śmierci? Poza mną, oczywiście. I naszą kłótnią. Ale
to nie była moja wina. Cheyenne próbowała ukraść mi chłopaka.
Wyraźny, metaliczny dźwięk piły mechanicznej przeciął powietrze. Na dziedzińcu
wszyscy zamarli w bezruchu. Chmara ptaków zleciała z pobliskiego dębu, skrzecząc
szaleńczo i strącając na trawnik pomarańczowe liście. Serce nagle podeszło mi do gardła.
Zastanawiałam się, kiedy znów poczuję się bezpiecznie tutaj, w kampusie.
- Co to, u diabła, było? - spytała Tiffany. Podniosła aparat, chcąc uchwycić lecące ptaki.
Nigdy nie przepuszczała okazji do zrobienia ciekawego zdjęcia.
Przy uchylonych drzwiach do Mitchell Hall, głównego budynku na północ od stołówki,
zebrał
się już tłumek uczniów. Znajdowała się tam między innymi Wielka Sala, kilka pokoi
przeznaczonych do spotkań i cmentarz sztuki. Pospieszyłyśmy w tamtą stronę. Cokolwiek
działo się w Easton Academy, dziewczyny z Billings zwykle wiedziały o tym pierwsze.
Co tym razem?
Kilka osób prześliznęło się tylnymi drzwiami i przemknęło do szerokiego korytarza,
podążając za dźwiękiem piłowania, dudnieniem i krzykami. Ja jednak przystanęłam na
progu.
Tuż obok znajdowały się okna cmentarza sztuki. Świadomość tej bliskości zmroziła mi
krew w żyłach.
Josh i Cheyenne. Josh i Cheyenne. Josh i …
- Reed? Chodźże!
Rose Sakowicz chwyciła mnie za rękę, prawie wyrywając mi ramię z barku. Była
niezwykle silna jak na taką drobniutką osóbkę. Choć z drugiej strony spędzała masę czasu
na nowoczesnej siłowni Easton Academy lub na korcie tenisowym, rywalizując z resztą
drużyny.
Odwróciłam wzrok od drzwi cmentarza i skupiłam się na powiewających czerwonych
lokach Rose, gdy obie szłyśmy za tłumem wzdłuż korytarza. Po lewej stronie widniały
podwójne drzwi do Wielkiej Sali. Po prawej znajdowało się olbrzymie, ośmiokątne
solarium z dużymi oknami, które wychodziły na doskonale utrzymany teren Easton
Academy. W pomieszczeniu było sporo skórzanych kanap, mahoniowych regałów
pełnych książek, roślin doniczkowych i orientalnych dywanów. Miało to być miejsce,
gdzie mogliby się spotykać uczniowie, ale nie umieszczono w nim ani telewizora, ani
stołu bilardowego, ani nic innego, co mogłoby służyć rozrywce, nie licząc oczywiście
klasyki literatury. Nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek tam przesiadywał. Aż do teraz.
Wydawało się, że połowa szkolnej społeczności cisnęła się na środku Sali - w której
wszystkie meble były nadal zakryte plastikowymi pokrowcami - i wpatrywała się w
siedmiu robotników tłukących młotami niedaleko tylnej ściany.
- Co się tu dzieje? - zapytała Tiffany, podchodząc, aby pstryknąć kilka zdjęć.
- Nic nie słyszałyście? - zakrzyknęła z tyłu Missy Thurber.
-O czym?- spytałam.
Missy rzuciła mi swój wymuszony uśmieszek i zadarta nos tak wysoko, iż przez chwilę
byłam przekonana, że przez wielkie dziurki w nosie widzę jej migdałki
- Amberly Carmichael. Właśnie tu idzie - powiedziała, odrzucając na plecy gruby, jasny
warkocz.
- Niemożliwe - powiedziała Constance.
- Jakim cudem nic o tym nie wiedziałyśmy? - zapytała Tiffany.
- Kim jest Amberly Carmichael? - chciałam wiedzieć. Wszystkie dziewczyny się
roześmiały, a Missy przewróciła
oczami, co chyba było główną rozrywką w jej życiu.
- Amberly Carmichael, z Carmichaelów z Seattle - powiedziała. - Daj spokój, Reed,
przecież nawet ty powinnaś wiedzieć, kim ona jest.
Missy cmoknęła z dezaprobatą. Zaczynałam się zastanawiać, co by się stało, gdybym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin