Podpalacze ludzi t.2.doc

(767 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

 

Podpalacze ludzi II

 

Przełożył: Janusz Wojdecki

Tytuł oryginału: THE BURNING

 

 

SCAN-dal


Rozdział 14

 

Z ojcowską troską, która bardziej niż sam ból przywiodła Lloyda na krawędź płaczu, aptekarz posmarował mu dłonie kremem antyseptycznym i zabandażował.

— Doprawdy miał pan szczęście, wszystkie są powierzchowne — rzekł, zdejmując okulary w ciężkiej szylkretowej oprawie i rozmasowując palcami głębokie wgniecenia po obu stronach nosa. — Kłopot w tym, że powierzchowne oparzenia są najbardziej bolesne. Moja matka zawsze przykładała na nie kurzy smalec. Oparzelina goiła się świetnie, tyle że potem całymi dniami włóczyła się za mną połowa kotów z sąsiedztwa. Niech pan weźmie dwie pastylki tylenolu teraz, a dwie następne przed pójściem do łóżka i nie prowadzi dziś samochodu.

Mieli właśnie podejść do kasy, gdy drzwi drogerii otworzyły się i do środka wkroczył szczupły starszy pan w kapeluszu z szerokim rondem i szarym garniturze. W ślad za nim postępowała wysoka kobieta o ciasno splecionych blond warkoczach. Czarny skórzany płaszcz, długi aż do samej ziemi, miała nie zapięty i widać było, że pod spodem nosi coś, co wyglądało na obcisły kostium kąpielowy z czarnej skóry. Obydwoje czekali przy stojaku z gazetami, wertując egzemplarze „Sunset” i Przepisy na barbecue, póki Lloyd i Kathleen nie skierowali się w stronę wyjścia. Wówczas kobieta zrobiła krok naprzód, zastępując im drogę.

— Panie Denman — powiedziała z silnym niemieckim akcentem. — Pan ma coś, co należy do mnie.

Lloyd zawahał się, czując, jak serce poczyna mu szybciej pracować.

— Nie bardzo rozumiem, jak to możliwe — odparł. — Nawet pani nie znam.

Mężczyzna odłożył gazetę z powrotem na stojak i postąpił krok w przód, robiąc minę, która nadała mu wygląd świńskiego pęcherza rozpiętego na drucianym wieszaku do garniturów.

— Niech mi wolno będzie się przedstawić. Otto Mander, mój drogi panie. A to Helmwige von Koettlitz.

Hełm albo Wigwam czy coś w tym rodzaju. Helmwige.

— Cóż, miło mi państwa poznać — rzekł Lloyd. — Ale jeśli szukacie frajera, to nie macie szczęścia.

Otto wydał z siebie suche, opanowane kaszlnięcie.

— Bynajmniej nie szukamy frajera, panie Denman, i pan o tym dobrze wie. Tropił mnie pan z równą gorliwością, co ja pana. Teraz zaś ma pan coś, co należy do nas, i byłbym wdzięczny, gdyby pan to zwrócił, nie zmuszając nas do uciekania się do jakiejkolwiek nieprzyjemnej konfrontacji.

— Czy Celia jest w samochodzie? — zapytał Lloyd.

— Nie rozumiem, panie Denman. Byłem przekonany, że pańska narzeczona nie żyje.

— Co pan powie? Widziałem ją dziś wieczorem.

— Lloyd… — wtrąciła Kathleen — chciałabym już stąd wyjść.

— W porządku — odparł. — Jeżeli ten pan zgodzi się odpowiedzieć na kilka pytań.

— Oczywiście. — Otto skinął głową. Jego oczy błądziły nieobecnie po sklepie, jak gdyby prowadziły nieustanną kontrolę, ustawicznie czegoś szukając. — Przed nikim nic nie ukrywam, panie Denman, i nie uczyniłem niczego takiego, czego bym musiał się wstydzić. Odpowiem na wszelkie pytania, jakie uzna pan za stosowne mi zadać, tak wyczerpująco i otwarcie, jak tylko będę potrafił. Jednakże najpierw proszę o amulet.

Lloyd potrząsnął głową.

— Najpierw pytania, później amulet.

— Zmuszony jestem nalegać, by oddał mi pan amulet, panie Denman, i żeby pan to zrobił w tej chwili.

— Przypuśćmy, że go mam. I co w nim takiego cholernie ważnego?

Helmwige postąpiła krok naprzód i stanęła tak blisko Lloyda, że piersią oparła się o jego ramię, a na policzku poczuł jej oddech.

— Panie Denman, dla pana ten amulet nie ma żadnego ziemskiego zastosowania, dla nas jednak ma znaczenie zasadnicze.

— Chce pani powiedzieć — zasadnicze dla Celii?

— Pańska narzeczona niestety nie żyje. Osobiście zidentyfikował pan jej zwłoki.

Zaniepokojona Kathleen błagała:

— Proszę cię, Lloyd, chodźmy już stąd. Lloyd jednak odrzekł:

— Widziałem się z nią dziś wieczór. Nie uda się wam przekonać mnie, że to nieprawda. Ona w jakiś sposób żyje. Śledziła mnie.

Otto zasznurował wargi.

— To halucynacja, mój drogi panie. Żywi to żywi, a martwi to martwi. Nie istnieje żaden stan przejściowy.

— Nie tego uczy pan na zebraniach swej grupy.

Otto w jednej chwili skupił wzrok na twarzy Lloyda, jak gdyby miał zamiar wypalić mu w czole dziurę. Lecz oczy mówiły jedno, a usta drugie.

— Jest pan dżentelmenem, panie Denman. Człowiekiem honoru. Powinien pan zrozumieć, że amulet nie należy do pana. Bardzo ważne jest, byśmy go mieli.

— Czy Celia żyje? — zapytał go Lloyd.

Otto nic nie odpowiedział, wpatrywał się weń jedynie wciąż tym samym zapalającym wzrokiem.

— Wyrobił pan sobie o nas fałszywe pojęcie, panie Denman — rzekła Helmwige. — Oddajemy cześć naszym symbolom, ale nie paramy się czarnoksięstwem.

— Widziałem ją na własne oczy, panno von…

— Koettlitz — podpowiedziała Helmwige. — Lecz to oczywiście niemożliwe. Pańska narzeczona, obawiamy się, odeszła bezpowrotnie.

— Ona żyje — powtórzył Lloyd.

Otto znów upodobnił się do rozpiętego na drucie pęcherza.

— W takim razie jest pan pewnie miłośnikiem Goethego? Und so lang du das nicht hast dieses: Stirb und werde! Bist du nur ein trüber Gast auf der dunkeln Erde.

Wykrzywiając się w dalszym ciągu, powiedział:

— Co znaczy: „Tak długo, jak nie uda ci się zrozumieć tej prawdy, że śmierć cię odmieni, pozostaniesz jedynie nieszczęsnym gościem na tej ponurej planecie”.

— Wierzę, że Celia w dalszym ciągu żyje — powtórzył Lloyd. — Nie wiem dlaczego ani nie wiem w jaki sposób. Być może całkiem zbzikowałem. Wiem jednak, że ona jeszcze żyje i wiem, że wy wiecie i dlaczego, i w jaki sposób.

— Proszę, proszę! Ależ wszyscy mamy prawo do własnych fantazji i odchyleń od normy — odparł Otto. Jego śmiech mógł orzech kokosowy wysuszyć na wiór. — Nalegam jednak na zwrot amuletu.

— Bo w przeciwnym razie? — Lloyd rzucił mu wyzwanie.

— Lloyd, chodźmy już, proszę — powiedziała Kathleen. — Wcale mi się to nie podoba.

— Bo w przeciwnym razie? — powtórzył stanowczym głosem Otto. — Chce pan wiedzieć, co w przeciwnym razie? Cóż, powiem panu tyle: jeśli kategorycznie odmówi pan zwrotu amuletu, będzie pan płonął i płonął, póki nie wygrzebię amuletu z pańskich prochów.

Lloyd zadygotał z bólu i gniewu. Sam nigdy nie nazwałby się człowiekiem odważnym, jednak jego zabandażowane dłonie i spalony dom, śmierć albo i nie śmierć Celii, spalenie Sylvii i spalenie Marianny, spalenie męża Kathleen — wszystko to sprawiło, iż przekroczył ową umowną granicę, którą jego przyjaciel, prawnik Dan Tabares, nazywał linią MTWD. Gdy raz już przekroczyłeś linię MTWD, cokolwiek by się zdarzyło, ty po prostu Masz To W Dupie.

— Zejdź mi z drogi, staruchu! — rozkazał Ottonowi.

— Ejże! Nie zwracaj się do pana Mandera bez należytego szacunku! — wtrąciła się Helmwige, nacierając do przodu ramieniem.

Lloyd próbował zachować spokój, lecz nie było to łatwe.

— Zejdź mi z drogi, słyszysz? — nalegał. — Jeśli nie zejdziesz mi z drogi, to, wierz mi, nie mam zamiaru wołać kierownika ani wzywać policji. Po prostu stłukę cię jak psa, bez względu na twoje osiemdziesiąt lat, a potem zrobię to samo z tą tutaj panną Przecenioną Skórzaną Kanapą.

Otto zadarł do góry brodę w hamowanej furii. Szyja wysunęła mu się spomiędzy brzegów przyżółconego kołnierzyka niczym żółwiowi ze skorupy.

— Nie zachowuje się pan jak człowiek rozsądny, mój drogi panie. Wszystkie pańskie kłopoty zostałyby rozwiązane po prostu przez oddanie amuletu, który w żadnym razie nie jest pańską własnością. Nie ma pan do niego prawa. Jestem pewien, że policja to zrozumie.

— Zejdź mi z drogi — nalegał Lloyd.

Nastąpiła długa chwila milczenia. Wszyscy nawzajem usiłowali przewidzieć swe reakcje. Wreszcie bez ostrzeżenia Lloyd popchnął Helmwige do tyłu na wystawę lakierów do paznokci. Po podłodze rozsypały się z brzękiem czerwone i różowe buteleczki. Potem wbił Ottonowi łokieć głęboko w zapadniętą klatkę piersiową. Starzec stęknął głucho i złapał się za pierś.

Lloyd chwycił Kathleen za rękę i otworzył drzwi drogerii na oścież. Razem przebiegli przez chodnik, zderzając się po drodze z chłopcem na deskorolce oraz parą w bermudzkich szortach i baseballowych czapeczkach, wskoczyli do BMW i z piskiem opon odbili od krawężnika, zostawiając za sobą na jezdni czarne zygzaki gumy.

Otto wypadł za drzwi i z miejsca przycisnął do czoła obie dłonie.

Otto! — krzyknęła Helmwige. — Vorsicht! Er hat den Talisman!

Lecz wściekłość Ottona była zapiekła niczym ceramiczna mozaika i nic nie było w stanie jej rozproszyć, przynajmniej nie w owej chwili. Ostra ognista strzała pomknęła po czarnej nawierzchni w ślad za samochodem, przez chwilę rozświetlając blaskiem tylny zderzak. Lecz Lloyd jechał już zbyt szybko i BMW z rykiem silnika zniknęło z pola widzenia, nim ogień zdążył się na dobre rozgościć.

Scheiss! — zaklął Otto. Okręcił się na pięcie i sztywno pomaszerował do zaparkowanego mercedesa. Szarpnął drzwi od strony pasażera, jak gdyby chciał je wyrwać z zawiasów. Helmwige obeszła samochód dookoła i otworzyła drugie drzwi.

— Co teraz? — zapytała.

— Za nimi, oczywiście! — polecił jej Otto. — Dalej, szybko, szybko! Dlaczego stoisz w miejscu, gapiąc się na mnie jak idiotka? Za nimi!

— Mogli gdziekolwiek skręcić — odcięła się Helmwige.

— Rób, co ci każę! — wrzasnął. — Za nimi! Samochód szarpnął i odbił od krawężnika. Z tylnego siedzenia pochyliła się do przodu postać o ziemistej twarzy.

— Jeśli go złapiecie, nie zrobicie mu krzywdy, prawda? — zapytała.

— Co ty sobie myślisz, że jestem verrückt? — odwarknął Otto. — A kim byś była bez swojego talizmanu? Wieczną salamandrą! Żywym ogniem!

 

Lloyd pędził, kierując się na północ od Del Mar. Niezdarnie i urywanymi ruchami prowadził samochód zabandażowanymi gazą dłońmi. Hamował z poślizgiem, ile razy zdarzyło mu się trafić na czerwone światła, i spoglądając przez ramię, niecierpliwie zwiększał obroty, by wyrwać prosto przed siebie, gdy tylko światła zmieniały się na zielone.

— Mój Boże, Lloyd! — rzekła Kathleen. — Czy jadą za nami?

Lloyd rzucił okiem we wsteczne lusterko.

— Nie widzę ich jeszcze.

— Może dali za wygraną?

— Nie — odrzekł. — Za bardzo potrzebują tego amuletu.

— Ależ oni są straszni! Grozili ci takimi okropnymi rzeczami! Nie możemy wezwać policji?

— Pewnie, że możemy. Ale jak myślisz, co z tym fantem pocznie policja?

— Nie mam pojęcia. Ale oni podpalili twój dom, podpalili twój samochód! Pewien jesteś, że policja nie może ich o nic oskarżyć?

Lloyd potrząsnął głową.

— Kathleen, nie chcę wzywać policji. Jeśli zadzwonię na policję, nigdy nie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi. Nie pozwolą mi. Poza tym cóż takiego im powiem? „Moja zmarła narzeczona podpaliła mój dom, a potem ten zasuszony starszy pan zapalił mi kierownicę w samochodzie z odległości dwudziestu metrów”. Jak sądzisz, czy mi uwierzą?

— Ale oni nam grozili, ścigają nas.

— Powiedz mi tylko — odrzekł Lloyd — jak jechać do twojego domu. Jeszcze nas nie dogonili.

— Lloyd, ja się boję!

— Ja też. Ale wezwanie policji nic nie pomoże. W gruncie rzeczy jeszcze pogorszy sytuację.

Kathleen na moment ucichła. Ale zaraz powiedziała:

— Naprawdę sądzisz, że Celia jeszcze żyje?

— Owszem, zaczynam naprawdę w to wierzyć.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedziała Kathleen. Lloyd znów zerknął do wstecznego lusterka.

— Tak jak i ja. Jednak Otto obiecał każdemu, kto przyszedł do jego sekty, że będzie żył wiecznie. Wygląda na to, że mu się udało. W każdym razie w przypadku Celii. Widziałem ją! Nie była taka sama jak przedtem, ale nadal była Celią.

— Ludzie nie mogą umierać, a potem ożywać na nowo. Lloyd potrząsnął głową.

— Nie wiem. Może i w jakiś sposób mogą. Wygląda na to, że ma z tym coś wspólnego śmierć w płomieniach. Być może jeśli się spalisz, będziesz żyć wiecznie.

Kathleen powiedziała zdawkowo, nieobecnym głosem:

— Możesz tu skręcić w prawo.

Porzucili drogę nad brzegiem oceanu i rozpoczęli wspinaczkę ku górskim szczytom. Lecz gdy wjechali na pierwsze wysokie wzniesienie za międzystanową, Lloyd przekonał się, że ich tropem podąża pojedyncza para reflektorów, nie nazbyt blisko, lecz wystarczająco, by nie stracić ich z oczu.

— Obejrzyj się — powiedział do Kathleen. — Nie sądzisz, że to oni?

Przysłoniła dłonią oczy.

— Nie jestem pewna, ale chyba tak.

— W takim razie trzymaj się mocno. Tu właśnie odczepimy się od nich na dobre.

Lloyd przycisnął do oporu pedał gazu i BMW wyprysnął naprzód z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zaledwie kilka sekund zabrało im dotarcie do następnego skrzyżowania, gdzie Lloyd ostro zahamował i skręcił w prawo, gasząc jednocześnie światła. Potem skręcił w lewo, zjeżdżając zupełnie z drogi, i samochód, podskakując i szarpiąc, począł pokonywać drogę w dół piaszczystego zbocza, z rzadka porośniętego kępami kaktusów. Gdy przejeżdżali przez ciąg kolein skalnych, zawieszenie BMW zaczęło denerwująco stukać, a tłumik raz po raz uderzał o ziemię. Lecz Lloyd już po chwili wcisnął samochód za zasłonę wysokich zarośli i zaparkował.

— W żaden sposób nie mogą nas teraz znaleźć — powiedział do Kathleen. — Dajmy im jeszcze jakieś dziesięć minut, by się zmęczyli szukaniem, i jedziemy do ciebie.

Zaledwie kilka sekund później ujrzeli na głównej autostradzie mijające ich światła. Następnie przejechała ciężarówka i cała procesja samochodów. Lloyd wypuścił z płuc powietrze przez stulone wargi.

— Zastanawiam się, do czego im jest potrzebny ten amulet — powiedziała KathTeen.

— Nie mam pojęcia. Może należy do ich przedmiotów liturgicznych. Otto na ścianie domu ma wymalowany taki sam znak, tylko o wiele większy.

— Ci ludzie są tacy niesamowici. — Kathleen przeszedł dreszcz. — Nie mogę uwierzyć, by Mikę chciał z nimi przestawać.

Czekali w milczeniu przez kolejne pięć minut. Wreszcie Lloyd powiedział:

— Myślałem o badaniach twojego męża. Czy jest jakiś sposób, by zapoznać się z ich wynikami?

— Po co?

— Po prostu zgaduję. Marianna podejrzewała u siebie raka piersi, a jeśli twój mąż dowiedział się, że jest z nim bardzo źle… być może to właśnie uczyniło ich o wiele bardziej podatnymi na idee kogoś takiego jak Otto. Poza wszystkim innym obiecał im wieczny żywot.

— Chyba mogłabym zadzwonić do doktora Krantza. Lloyd popatrzył na zegarek. W dalszym ciągu paliły go dłonie, lecz tylenol uśmierzał po części ból.

— To tylko strzał na oślep. Próbuję jednak podążać każdym możliwym tropem.

— Nie uważasz, że…? — rozpoczęła Kathleen.

Lloyd popatrzył na nią z ukosa. Domyślał się, co jej chodzi po głowie i co zamierzała powiedzieć. Wysłuchała cierpliwie jego opowieści o ujrzeniu Celii na pokładzie „Gwiazdy Indii” i w latarni morskiej Toma Hama, o włamaniach i ukrytym w pianinie Wagnerowskim libretcie. Lecz trudno było się dziwić, że utrzymując, iż Celia nadal pozostaje żywa, nieco nadwerężył jej wiarę.

Nie bacząc na to potrząsnął głową.

— Nie, nie wydaje mi się, bym zaczynał wariować. Nie jestem przesądny, nie wierzę nawet w astrologię. Nie wierzę również w siły nadprzyrodzone. Ale widziałem Celię i nie był to ani miraż, ani halucynacja, ani złudzenie optyczne. Wszystko ma swoje wytłumaczenie. Nie wiem jeszcze jakie, ale mam zamiar się dowiedzieć i z pewnością się dowiem.

Podniósł do góry amulet.

— W pierwszej kolejności mam zamiar się dowiedzieć, co kryje się za tym. Potem zamierzam pójść z librettem Wagnera do kogoś, kto się trochę zna na muzyce.

— Zatem wszystko w porządku — zgodziła się Kathleen. — Ja zaś zadzwonię do doktora Krantza i zapytam o wyniki badania Mike’a. Lecz jeśli nic z tego nie wyniknie… cóż, nie przepadam za tym, by ścigali mnie ludzie pokroju tego twojego Ottona. To mnie przeraża.

Lloyd podniósł do góry obandażowaną dłoń i przyrzekł uroczyście:

— Jeśli nie dowiemy się niczego sensownego, wówczas sprawa przestaje ciebie dotyczyć. Masz na to moje słowo.

Przechyliła się ze swojego siedzenia i niespodziewanie pocałowała go w policzek.

— Niezły byłeś tam w tej drogerii. Jak na Zabójczej broni.

— Pochlebstwami daleko ze mną nie zajedziesz.

— Hm, na początek wystarczyłoby do domu.

 

Nie było ani śladu mercedesa. Lloyd ostrożnie wyprowadził BMW zza zasłony zarośli i z powrotem na autostradę. Skręcił w prawo i z powrotem wjechał na wijącą się zakosami szosę, która przez Rancho Santa Fe i dalej brzegiem jeziora Hodges powinna doprowadzić w końcu do Escondido. Noc była wyjątkowo czarna, wprost ociekała dziwną atramentową czernią, jak gdyby niepostrzeżenie cały świat zatonął w gigantycznym wycieku ropy.

Rancho Santa Fe było jasno oświetlonym, czyściutkim jak z obrazka miasteczkiem, a jego ulice odznaczały się nienaturalną pustką, jak gdyby wszystkich dorosłych mieszkańców zabrali ze sobą przyjaźnie nastawieni kosmici. Lecz skoro tylko znów wyjechali w góry, z powrotem okryły ich ciemności. Płaszczyzna jeziora Hodges rozpościerała się pomiędzy czarnymi zalesionymi brzegami, zdradzając swoją obecność jedynie połyskującą od czasu do czasu na powierzchni iskierką.

Kathleen spróbowała złapać dziennik radiowy, by posłuchać, czy nie było jakichś komunikatów o pożarze domu Lloyda, lecz natrafiła tylko na sześć czy siedem stacji nadających muzykę country i nudny tasiemcowy wywiad na temat szpitala Marynarki Wojennej. Zgasiła radio.

— Co masz zamiar zrobić — zapytała — jeśli okaże się, że Celia wciąż żyje?

— Wolałbym o tym nie myśleć — odparł Lloyd. — Przechodzą mnie ciarki.

— Mimo to wciąż jeszcze ją kochasz, nieprawdaż? W ten sam sposób, w jaki ja wciąż kocham Mike’a?

Lloyd prowadził przez krótką chwilę w milczeniu. Wreszcie odrzekł:

— Kochałem ją taką, jaka była. Lecz taka, jaką widziałem dziś wieczór… no cóż, zupełnie nie przypominała tamtej. Wyglądała naprawdę dziwnie. Skórę miała jakąś taką… czy ja wiem… poszarzałą i chyba nie miała oczu. Była żywa, a jakże. A przynajmniej chodziła, mówiła i rozpoznawała mnie. Ale wyglądała jak martwa. — Odchrząknął. — Przez cały czas próbuję nie dopuszczać do siebie słowa zombie. To brzmi jak z jakiejś idiotycznej kasety wideo dla nastolatków, gdzie zmarli przechadzają się po ulicach.

Kathleen nic na to nie odpowiedziała, przeszedł ją tylko dreszcz, jak gdyby poczuła oddech śmierci.

Skręcili w stronę Escondido. Dom Kathleen stał na południowo–zachodnim przedmieściu, w ustronnym zaułku naprzeciw winnic Wytwórni Win Braci Altmann. Gdy zbliżali się, dotknęła ramienia Lloyda.

— Lepiej zwolnij — powiedziała. — Wjazd jest pod bardzo ostrym kątem.

Reflektory BMW wyłoniły z mroku skrzynkę na listy z nazwiskiem M. Kerwin, wypisanym srebrnymi odblaskowymi literami. Świętej pamięci M. Kerwin. Lloyd zwolnił i w ślimaczym tempie wjechał na ostro zakręcający podjazd.

— Lucy i Tom prawdopodobnie nie wrócili jeszcze z Rancho Bernardo — rzekła Kathleen. — Mieli dziś wieczorem odwiedzić moich rodziców. Mama była dla mnie taka dobra.

Lloyd ujrzał piętrowy domek stojący wśród kwiatów i krzewów. Po czym, ku swej zgrozie, zobaczył zaparkowanego pod nim srebrnego mercedesa. Obok stały łatwe do rozpoznania i groźne postacie Ottona i Helmwige. Za nimi zaś jeszcze jedna, dobrze ukryta w cieniu, w płaszczu, czarnym turbanie i ciemnych okularach.

— O Boże, to oni! — wykrztusiła Kathleen głosem ze strachu podniesionym o oktawę wyżej.

Lloyd wrzucił wsteczny bieg i odwrócił się na siedzeniu.

Opony zapiszczały w proteście, gdy wóz cofał się pełnym gazem, zataczając się od jednej krawędzi podjazdu do drugiej, podczas gdy Lloyd za kierownicą usiłował trzymać się linii prostej. Z okropnym hukiem uderzyli w niski mur retencyjny tuż przy wyjeździe i Lloyd musiał z powrotem wrzucić jedynkę i dać kawałek do przodu, by uwolnić zderzak od cegieł.

W świetle halogenowych reflektorów Lloyd ujrzał, jak Otto postępuje krok w przód i podnosi ręce do czoła. Jego twarz była nienaturalnie biała, oczy zaś niczym ostrza szpilek świeciły mu żółtym blaskiem, martwe i jasne jak oczy węża. Sieknąwszy z bólu, Lloyd popchnął z powrotem dźwignię biegów w położenie wsteczne i począł tyłem objeżdżać zakręt podjazdu, cały czas trąc o ścianę. Dojechali niemal do skrzynki na listy, gdy wszystkie cztery opony BMW wybuchnęły płomieniem. Kathleen zaczęła krzyczeć.

— Trzymaj się! — wrzasnął Lloyd. — Wszystko w porządku! Prawie się nam udało!

Tylny zderzak samochodu uderzył w skrzynkę i zgniótł ją na płask. Wreszcie Lloyd zdołał odwrócić samochód i pomknęli w ciemną noc z oponami sypiącymi iskrami jak ognie sztuczne lub rozgrzane do czerwoności koła lokomotyw linii Union Pacific, zjeżdżające ze zboczy Sierry i za całe zabezpieczenie mające własne hamulce.

— Skąd się dowiedzieli, gdzie mieszkam? — krzyczała Kathleen, gdy z rykiem silnika pędzili w otoczeniu migoczących płomieni. — W jaki sposób znaleźli mój dom?

Lloyda kusiło, by odpowiedzieć: „Być może Mike również wciąż jeszcze żyje. Może to on im powiedział”.

Uznał jednak, że jak na jedną noc Kathleen dość już najadła się strachu. Poza tym myślał teraz przede wszystkim o tym, jak ugasić opony.

Przemknęli obok stojącego na poboczu szosy hydrantu irygacyjnego. Lloyd zahamował z poślizgiem i cofnął BMW, póki nie stanęli tuż przy nim.

— Wysiadaj! — rzucił Kathleen. — Ostrożnie! Nie stój za blisko! I miej oczy otwarte, czy nie nadjeżdża Otto!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin