Niven_Larry_-_Dziedzictwo_Heorotu_T1.rtf

(1355 KB) Pobierz
LARRY NIVEN JERRY POURNELLE

LARRY NIVEN     JERRY POURNELLE
STEVEN BARNES

 

 

 

DZIEDZICTWO HEOROTU

 

Przełożył Jan Pyka

 

 

Jack Cohen to światowej sławy specjalista w sprawach płodności i rozrodczości. Jest także zapalonym wielbicielem literatury science fiction i - zainspirowany swoją wiedzą o co dziwaczniejszych ziemskich stworzeniach - bez prze­rwy wysuwa nowe pomysły dotyczące obcych form życia. Ma również zwyczaj dzielić się swoimi koncepcjami z naj­bliżej znajdującym się pisarzem science fiction.

Kiedy opisywał afrykańską żabę o odrażających zwycza­jach, był właśnie w domu Larry'ego Nivena.

Upłynęło wiele czasu, Jack. Dziękujemy, że czekałeś.

Teraz ty musisz zadbać o potrzeby ludu;

Ja odchodzę, wzywany przez Los!

Zgromadź wojów wokół mego stosu

I usypcie mi kopiec wysoko, na urwistym brzegu;

Niech wszyscy żeglarze Kurhanem Beowulfa

Odtąd go zwą.

 

Ostatniś z krwi Wagmunda!

Los zmiótł wszystkich moich bliskich,

Wszystkich dzielnych wodzów!

Teraz ja muszę za nimi podążyć!

 

Beowulf, król Geatów*[1]

1
CAMELOT
 

Nie głoszą, że zostaną obudzeni przez swojego boga

na krótko przed czasem dojrzewania orzechów.

Rudyard Kipling, Synowie Marty

 

- Cad! Poczekaj!

Cadmann Weyland uśmiechnął się do siebie i wbijając pięty w zbocze, zatrzymał się.

Ukrywając rozbawienie, zajął się dostrajaniem dalmierza swojej kamery. Po miesiącach spędzonych na Avalonie ciągle jeszcze miał wrażenie, że cienie są zbyt ostre, a światło zbyt błękitne. Były to jednak bardzo subtelne różnice, widoczne tylko wtedy, gdy używał tak dobrze sobie znanego urządzenia jak kamera.

Płaski obraz kolonii zyskał głębię, a rejestrator w jego plecaku zawibrował bezgłośnie, zapisując taśmę hologramami budynków, zaoranych pól i zagród ze zwierzętami, widocznych w leżącej poniżej dolinie. Kolonia była odległa o dziesięć kilometrów, ale elektronicznie wzmocnione soczewki ściągały jej niskie budynki tak blisko, że wydawało się, iż można ich dotknąć.

Obraz podskoczył, gdy Sylvia wpadła na niego. Uratowała się przed upadkiem, opierając dłoń na jego plecach.

- Och. Przepraszam.

- Masz - powiedział, podając jej kamerę. - Zobacz, co zbudowaliśmy.

Z wyraźną wdzięcznością zaakceptowała ten pretekst do wypoczynku. Spływała potem, jej krótkie brązowe włosy przykleiły się do czoła, a piegowate policzki płonęły rumieńcem.

Po sześciu milach marszu w dół Sylvia była zmęczona. W ciągu ostatniego tygodnia miała conajmniej tuzin powodów, aby się zatrzymać. Kamyki w butach. Rzepy pod bluzką.

Cadmann zachichotał w duchu. Kolonijna biolog była równie twarda, jak uparta. Nie chciała się przyznać do zmęczenia. Jest także w trzecim miesiącu ciąży, pomyślał. Nie chce przyznać, że między płciami są jednak istotne różnice. Niech więc tak będzie.

Ernst zsunął się do nich po zboczu. Para wielkich, srebrzystych, przypominających ryby stworzeń, które koloniści nazwali łososiami, klasnęła o jego muskularne plecy. Na jego szerokiej twarzy pojawił się dobroduszny uśmiech.

- Już zmęczona, Sylvio? Powinnaś ćwiczyć! Trenować! Mogę ci pokazać.

Sylvia roześmiała się.

- Nie teraz, Ernst, dziękuję.

- Później.

Biedny skurczybyk, pomyślała. Ernst Cohen był w układzie słonecznym jednym z największych autorytetów w dziedzinie biologii rozrodczości, a poza tym człowiekiem piekielnie inteligentnym. Można to było zauważyć na dowolnym przyjęciu: wszyscy rozmawiają, aż nagle Ernst wypowiada zdanie lub dwa i połowa zebranych milknie, gdy reszta boryka się z następstwami jego stwierdzenia. Ale to było dziesięć lat świetlnych temu. Ernst wyszedł z lodowatego snu z umysłem dziecka.

Sylvia popatrzyła na dolinę i westchnęła błogo.

- Wspaniałe ujęcie, prawda? - W głosie Cadmanna, zazwyczaj szorstkim i dudniącym, brzmiała zaduma. - W "National Geographic" będą zachwyceni. - Przykucnął obok niej. - Jak się czujesz?

- Zupełnie dobrze - mruknęła. Odwróciła się, ogrzewając go swoim uśmiechem. - Ale będę zadowolona, gdy wrócę wreszcie do domu.

Była prawie dwadzieścia lat młodsza od niego. Miała błyskotliwy umysł i złote oczy, które jaśniały nad galaktyką piegów. Jej ciąża niczego nie zmieniła. To było cudowne i jednocześnie frustrujące: przebywanie z nią sprawiało, że zapominał o latach i łamaniu w kościach. Jej oczy, jęknął w duchu. Jest zupełnie zwyczajna z wyjątkiem tych oczu. Boże, pomóż mi.

Przełęcz, którą właśnie trawersowali, znajdowała się u podstawy największej góry na wyspie. Wyższy z jej dwóch szczytów wznosił się na ponad trzy tysiące dwieście metrów. Oba tonęły we mgle. Na niebie widać było szybujące pterozaury o delikatnych, nietoperzych kształtach, które niemal nie ruszając skrzydłami, to znikały w chmurze, to znów się z niej wyłaniały. Ernst patrzył na nie z grymasem pełnej zaintrygowania koncentracji na twarzy. Co sądziłby o nich doktor Ernst Cohen? - przyszło mu na myśl. To nie są prawdziwe pterozaury. Nie brak tu i innych osobliwości. Podobałoby mu się tutaj...

- Obudzili go dwa razy - odezwała się Sylvia. - Może gdyby zostawili go zamrożonego...

- Potrzebowaliśmy go - przerwał jej Cadmann. - Naprawdę go potrzebowaliśmy.

Ale Ernst nie był członkiem załogi. Mógł spać do końca podróży, lecz mieli problem z jedną partią zamrożonych embrionów i obudzili go. Rozwiązał problem, zamrozili go znowu, a potem pojawił się nowy problem... I oto jeden z najmądrzejszych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, nosi za mną próbki. Jasna cholera! - zaklął w duchu.

Kilometr kwadratowy baterii słonecznych połyskiwał srebrzyście na wzgórzach ponad kolonią. Przy nasłonecznieniu, jakie mieli tego dnia, osadnicy byli niezależni od reaktorów atomowych swych ładowników. W ciągu następnych czterech miesięcy zabiorą się do budowy elektrowni termojądrowej. Gdy ją zakończą, kolonia zostanie ostatecznie założona i ludzie będą się mogli zacząć rozprzestrzeniać po powierzchni Tau Ceti IV.

W każdym razie po powierzchni Camelotu. Wyspę oddzielało od kontynentu osiemdziesiąt kilometrów burzliwego oceanu. Zagospodarowanie lądu o rozmiarach porównywalnych z Nową Gwineą było wystarczająco ambitnym zadaniem dla pierwszej międzygwiezdnej kolonii założonej przez Ziemian. Zack wiedział, co robi. Należy izolować problemy...

A więc gdzie są problemy?

- Tam jest śnieg - powiedział i przesłoniwszy oczy, zaczął się wpatrywać w wieczne chmury na szczycie. Narty, pomyślał. Nie przywieźliśmy nart. Mamy różne sztuczne tworzywa. Carlos może mi zrobić parę nart.

Sylvia oddała mu kamerę. Starając się, by jej głos brzmiał bezbarwnie, powiedziała:

- Nie musisz się wyprawiać na kontynent. Masz wiele do zrobienia tutaj, wokół obozu.

- Nic z czym jakikolwiek w miarę zdolny człowiek nie mógłby sobie poradzić.

- Nie jesteś geologiem. I tak wykonywałbyś tam najgorsze prace. - Popatrzyła na niego z góry i westchnęła z irytacją. Wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać. - Czy ty po prostu nie chcesz sobie zapolować na dinozaury?

- Jasne! Który chłopiec nie chciałby ustrzelić brontozaura? - Schował kamerę do futerału, który wisiał mu na ramieniu. - Czasem żałuję, że nie przywieźliśmy ze sobą zarodków kilku niedźwiedzi lub górskich lwów...

Uśmiechał się, kiedy to mówił, ale Sylvia nie była wcale pewna, czy naprawdę tylko żartuje.

Cadmann przeczesał palcami gęste czarne włosy. Nie było na nich ani śladu siwizny, ale lata poryły mu twarz zmarszczkami. Sprawność ciała utrzymywał dzięki intensywnym ćwiczeniom, na które każdego dnia poświęcał godzinę. Pamiętał jednak czasy, gdy nie musiał tak regularnie ćwiczyć, aby utrzymać kondycję. Teraz jednak, gdy miał czterdzieści dwa lata, poważnie się zastanawiał nad przedłużeniem treningu do półtorej godziny. Jestem coraz wolniejszy, stwierdził. Ona nosi dziecko innego mężczyzny, a ja wolałbym raczej być z nią niż... z Mary Ann Eisenhower? Pomyślał o czterech lub pięciu innych kobietach, które dość jasno dały mu do zrozumienia, jakie są ich intencje wobec niego. Phyllis McAndrews. Jean Patterson, smukła, jasnowłosa agronomka, która, jak głosiła plotka, robiła najlepszy masaż na całej planecie. Po prostu nie był zainteresowany. Czas robi swoje, uznał. Moje gruczoły pewnie wysychają.

Sylvia uśmiechnęła się do niego.

- Tylko prawdziwi dżentelmeni potrafią nie zauważyć, że dama opóźnia ich marsz - powiedziała.

Ernst starannie trzymał się poza zasięgiem słuchu. Inteligencja go opuściła, ale pozostały mu dobre maniery. Sylvia wskazała kciukiem dwa srebrnoczarne stworzenia w kształcie torped, wiszące na plecach Ernsta. Tak na oko piętnaście i dwadzieścia funtów. Jedno z nich wciąż jeszcze otwierało pysk; jego skrzela, jakby zbyt odległe od głowy, wciąż się poruszały... w gruncie rzeczy wcale nie wyglądały jak ziemskie łososie, ale z drugiej strony nie przypominały także żadnych innych ziemskich stworzeń...

- Wiecie co? Przygotuję dziś kolację - zapowiedziała. - Wybierzemy się wszyscy na plażę na łososia z rusztu.

Ruszyli znowu w dół zbocza, a Sylvia ujęła Cadmanna pod rękę.

- Jesteś pewna, że Terry nie będzie miał nic przeciwko temu? - zapytał, uśmiechając się złośliwie.

- Och, daj spokój. Jestem po prostu biedną, ciężarną panią biolog, którą cieszy obecność silnego mężczyzny... a poza tym Terry zna cię od lat.

- Może nie jestem wcale takim niewiniątkiem, jak ci się wydaje.

Prychnęła.

- Nikła szansa. Kiedy uzyskam pewność, że pociąga cię moje ciało, a nie rozum, zemdleję.

Rzucił jej taksujące spojrzenie.

- W którą stronę padniesz?

- Bądź cicho.

Roześmiali się oboje. Słońce świeciło jaśniej niż zwykle.

- Złote pola. Srebrne rzeki. Cadmann zaśmiał się ponownie.

- Ja tu widzę dostępną przez cały rok wodę i urodzajne pola.

- Mogłam się tego spodziewać.

Ktoś musi tak na to patrzeć, pomyślał.

Strumień przepływał za obozem i z urwiska wpadał do rzeki Miskatonic, największej na wyspie. Osiem kilometrów na południe teren porośnięty trawami kończył się na wypalonym, poczerniałym półokręgu skał stanowiących naturalną przecinkę przeciwpożarową i zaczynała się gęstwina gigantycznych ciernistych krzewów. Koloniści wybrali piękne miejsce na kolebkę nowego świata, tak ładne, że czuł się tu... prawie spokojny. Sytuacje takie jak ta wprawiały go w zakłopotanie. Trudno mu było zapomnieć o przeczuciach i znaleźć sobie jakieś zadanie, całkowicie absorbujące i najlepiej mało ryzykowne.

W jego ramię wbiły się smukłe palce.

- Hej, wielkoludzie. Nie zapominaj o mnie. To miał być nasz wspólny spacer. Postaraj się zabawiać mnie choć przez chwilę. - Milczał w dalszym ciągu. - Tau Ceti Cztery - powiedziała, cedząc słowa przez zęby.

- To dobra nazwa...

- Ale?

- Nie wiem.

- Za mało poetycka?

Pomógł jej przejść przez skałę. Skupienie się na grze, do której go zapraszała, wymagało wysiłku.

- Czytałem wiersze...

- Kiplinga. - Roześmiała się. - W porządku. Wiem, że jesteś bardziej oczytany ode mnie. I zachowam twoją tajemnicę. Sama nie wiem, "Avalon" brzmi zupełnie dobrze. Ale są inne nazwy. Piękne, ekscytujące nazwy różnych miejsc znanych z historii lub legend. Shangri-la, Babilon...

- Xanadu?

- Oczywiście. Pellinore. Pokręcił głową.

- Musi ci chodzić o Pellucidar. Pellinore był królem. Jednym z rycerzy Okrągłego Stołu.

- No cóż... być może. Ale w gruncie rzeczy nie chodzi mi także o Pellucidar. Na tej wyspie nie ma żadnych prawdziwych drapieżników. Z wyjątkiem indyków i innych zwierząt, które sami przywieźliśmy, nie ma tu niczego, co byłoby większe od owada. Nawet życie roślinne. Niska trawa i cierniste drzewa. To wygląda jak czysta tabliczka, gotowa do zapisania. Albo park. Cadmann...

- Czy to cię niepokoi? - zapytał.

- Cóż, najgorsze, co może z tego wyniknąć, to zniszczenie środowiska naturalnego jednej wyspy. To nie to samo, co wypuszczenie tych wszystkich ziemskich stworzeń na kontynent.

- Dlaczego się tym przejmujesz?

- Hm...

W tej chwili podbiegł do nich Ernst, wskazując palcem w górę.

- Ptaki. Wielkie ptaki. - Przemknęły nad nimi dwa wielkie kształty o wachlarzowych skrzydłach. Cadmann obserwował stworzenia do chwili, gdy zatoczywszy koło nad równiną, zniknęły we mgle, która opadała aż do połowy zbocza Wielkiej Szarej Góry. - Tam gniazda? - zapytał Ernst. - Dlaczego tam? - Znowu zmarszczył czoło.

- Widzisz? Mamy tu towarzystwo - rzekł Cadmann.

- Pterozaury? - odparła z powątpiewaniem. - Boją się nas o wiele bardziej niż my ich. A największym z nich może starczy sił na uniesienie w miarę dużego łososia, nie wspominając już o owcy.

- A co z małym dzieckiem? - zapytał.

Potraktowała to poważnie i zastanawiała się przez chwilę.

- Nie sądzę, aby należało się tego bać. Prawdę mówiąc, nie widziałam tu niczego większego od mewy, i to mnie dręczy. Ta ekologia jest zbyt prosta. Jeśli usunąć pterozaury, zostaną tylko małe owady i te wielkie ryby.

- Łososie.

- Oczywiście to nie są prawdziwe łososie. Jeśli weźmiemy pod uwagę nasze pstrągi, sumy oraz indyki, okaże się, że sprowadziliśmy tu więcej zwierząt, niż zastaliśmy. To trochę niesamowite. - Zamyśliła się. Przez chwilę szli w milczeniu, wyszukując bezpieczną drogę na stromym zboczu, aż Sylvia odwróciła się i powiedziała: - Wiesz, w tych pterozaurach jest coś zabawnego.

- Co?

- Pamiętasz tego, który złowił łososia w jeziorku?

- Oczywiście. Przypominał mi albatrosa, którego widziałem na południowym Pacyfiku. - I dodał w myślach: Gdy płynąłem Ariadną z dobrym północnym wiatrem milion lat... nie, nie milion lat, o wiele więcej niż milion mil temu. Przy odrobinie szczęścia, zanim umrę, zbudujemy tu szkunery.

- Czy to nie wyglądało zabawnie? Nie potrafię dokładnie oddać tego, o co mi chodzi, ale ta scena przywiodła mi na myśl stary film przyrodniczy Walta Disneya, który puszczono od tyłu, aby akcja wyglądała śmiesznie.

- Od tyłu?

- Ptak wpada do wody szybko i energicznie, chwyta zdobycz, po czym wzbija się w powietrze leniwie, bez pośpiechu. Ten ptak zbliżał się do powierzchni wody powoli i wystartował szybko, prawie tak, jakby... - Zmarszczyła czoło i potrząsnęła głową, jak ktoś usiłujący rozerwać pajęczynę myśli. - Mniejsza z tym. Szukam dziur w całym.

- Albo widzisz coś, czego tu nie ma. Byłabyś zachwycona, gdyby w tym systemie pojawiło się coś tajemniczego.

- Jak to się stało, że znasz mnie tak dobrze?

- Zawsze rozumiem kobiety innych mężczyzn.

- Aha.

Bez ostrzeżenia Cadmann rzucił się do biegu, ściągając Sylvię w dół przez ostatnie dwadzieścia metrów stoku. Zaczęła zjeżdżać na piętach, aby zwolnić, zaskoczona, ale i ożywiona jego nagłym wybuchem energii.

Cadmann obejrzał się do tyłu i zobaczył, że Ernst także biegnie, wyglądając przy tym na wystraszonego.

- Zatrzymaj się! - powiedział do Sylvii i krzyknął: - Ernst! Wszystko w porządku, Ernst! Biegniemy dla zabawy! Chcesz się ścigać?!

Grymas strachu zniknął z twarzy Ernsta; zwolnił.

- Wyścig. Jasne, Cadmann. Startujemy?

Stanęli razem, dali Sylvii sto metrów forów i pobiegli.

Nawet tak daleko od obozu ciągnął się poczerniały pas drogi, którą mogli podążać. Była szklista i chrzęściła pod nogami.

- Twoja droga! - krzyknął Ernst. - Twoja!

- Jasne! - Tak było. Ostatni raz, kiedy naprawdę mnie potrzebowali, westchnął w duchu. Ernst szedł pierwszy z miotaczem do wypalania chwastów, przerobionym z wojskowego miotacza ognia. On sam prowadził buldożer, żałując przez cały czas, że nie mają wystarczająco dużo paliwa, aby użyć ładownika. To by dopiero była droga! - pomyślał. Unosząca się nad ziemią Minerva stopiłaby skałę na dobre. Mimo to poczuł dumę, gdy patrzył na kilometry czarnej wstęgi, którą stworzył własnym wysiłkiem i dzięki własnym umiejętnościom. Pochylił się, aby zbadać powierzchnię drogi, i zauważył kilka malutkich, niebieskawych gałązek, które wybiły się z ziemi.

W tej chwili podbiegła do niego zadyszana Sylvia.

- Może powinniśmy posypać ziemię solą i zaorać, zanim zrobisz jeszcze jeden przejazd.

- Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie. Nie dociera tu zbyt wiele ciężkich maszyn.

Kłęby kurzu wznoszone przez traktory na odległych polach wyglądały jak dymy małych ognisk. Pierwsze plony zostały zebrane. Teraz musieli już tylko powiększać powierzchnię upraw, przygotowywać ziemię pod próbne zasiewy i magazynować ziarno oraz nasiona na wypadek złego roku.

Kolonia rozwijała się wspaniale. Była to zasługa Zacka Moscowitza - administratora, świetnego faceta, uwielbianego przez wszystkich Zacka. Kolonia była jego wielkim sukcesem i nic mniejszego od prawdziwej katastrofy nie mogło zatrzymać jej rozrostu na powierzchni wyspy i ostatecznie całej Tau Ceti IV.

Rolnictwo. Żywność, witaminy, trochę wygód, podsumował Cadmann. To już mamy. Teraz pora na poszukiwania surowców. Rudy żelaza odkryli już na samej wyspie, a laboratorium orbitalne znalazło coś, co zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem wyglądało na złoże blendy uranowej. Leżało w głębi kontynentu, odległe o tysiące kilometrów oceanu i skalistych pustyń - ale tam było.

Żelazo i uran. Fundamenty imperium.

- Synowie Marty.

- Co? - zachichotała Sylvia.

- To Kipling. Przepraszam. Politycy to synowie Marii. Oprócz nich są jeszcze ci, którzy są siłą napędową cywilizacji. "Nie głoszą, że zostaną obudzeni przez swego boga na krótko przed czasem dojrzewania orzechów..." Och, mniejsza z tym.

Ten dzień wydawał mu się całkiem znośny, przypominał Pierwsze Dni, kiedy wraz z Sylvią i pozostałymi Pierwszymi spadli z grzmotem z niebios w skrzydlatym ładowniku.

Ma wszystkie właściwości lotne cegły, pomyślał. Zostawiliśmy za sobą linię ognia i grzmotu, która przekreśliła całe niebo. Na orbicie czekało stu osiemdziesięciu kolonistów, zimnych jak trupy i mniej więcej równie aktywnych, podczas gdy my obejrzeliśmy dokładnie tę obcą planetę, wybraliśmy miejsce na założenie miasta i po raz pierwszy postawiliśmy nasze stopy na skałach tego świata.

Sondy National Geographic Society dostarczyły wielu informacji. Na Tau Ceti IV występowały tlen, woda i azot. Planeta była chłodniejsza od Ziemi, miała więc mniejsze strefy klimatu umiarkowanego, ale duża część jej powierzchni nadawała się do życia. Wiedzieli, że będą na niej rośliny, domyślali się również obecności zwierząt. Ludzie powinni tam znaleźć odpowiednie warunki do życia - a może jednak nie? Prawdopodobnie tak, ale całkowitą pewność można było uzyskać tylko wówczas, gdyby polecieli tam jacyś ochotnicy.

Życie na Ziemi było dostatnie, wygodne, satysfakcjonujące, ale toczyło się pośród widocznych wszędzie tłumów. Na wyprawę zgłosiło się czterdzieści milionów absolwentów uniwersytetów. Po pierwszym przesiewie wyeliminowano nałogowych ochotników, czubków, którzy przeczytali w swoich horoskopach, że muszą znaleźć dla siebie inne niebo, kandydatów z alergiami lub innymi przypadłościami, geniuszy, którzy nie tolerowali życia w ścisku, towarzystwa innych ludzi albo rozkazów... Poważnie rozważono kandydatury około stu tysięcy ochotników; prawie dwustu z nich wybrało się na podbój Tau Ceti IV. Ośmioro zmarło po drodze.

Żadnego świata nigdy nie opanują roboty, pomyślał Cadmann. Potrzeba do tego ludzi, którzy zamrożeni przebędą przestrzeń, którzy spędzą w niej sto lat... Te pierwsze dni były dobre. Byliśmy towarzyszami na dzikim, nie okiełznanym lądzie. A potem znaleźliśmy raj i oni wcale już mnie nie potrzebują. Potrzebują Sylvii. Potrzebują inżynierów, traktorzystów i, Boże nam pomóż, administratorów, księgowych, ale nie żołnierza.

Po pastwiskach wędrowały teraz owce i cielęta. Źrebięta skubały trawę. Już wkrótce obóz będzie pełen dzieci, pachnących i radośnie krzyczących; do czego im będzie potrzebny pułkownik (emerytowany) Cadmann Weyland z Sił Pokojowych Narodów Zjednoczonych?

Zwierzęta... ich ciche, odległe głosy wyrwały Cadmanna z zadumy. Zbliżali się do rzędów wilgotnej, porytej bruzdami ziemi. Pierwsze grupy kolonistów, spryskując poszycie i zarośla galaretowatym paliwem z miotaczy ognia, oczyściły grunt, nie stapiając go jednak w żużel. Wypaloną ziemię już dawno zaorano i przygotowano do zasiewu. Gleba na wyspie była bardzo żyzna i potrzebowała tylko odrobiny nawozów azotowych, aby zapewnić dobre zbiory.

Jeden z farmerów zauważył ich i przyhamowawszy nieco swój traktor, pomachał ręką, a Ernst uniósł dwa łososie w geście tryumfalnego powitania. Cadmann wiedział, że dalej są źrebaki i cielęta, ciągle jeszcze zbyt młode, aby mogły pociągnąć przygotowane dla nich pługi. W sumie była to dość niezwykła kombinacja - rolnictwo oparte na zaawansowanej technologii i sile mięśni. W razie konieczności kolonia mogła powrócić do najstarszych i najpewniejszych metod produkcji. Rosły tam łany pszenicy, rzędy szpinaku i soi. W przefiltrowanych przez mgłę promieniach Tau Ceti ich liście i łodygi połyskiwały zdrowo. Pomiędzy polami ciągnęły się rowy irygacyjne, zasilane wodą ze strumienia, który przepływał pod niskim mostkiem, mijał obóz i spadając z ciągnącego się za nim urwiska, łączył się z rzeką Miskatonic.

Byli już tak blisko, że zaczęły do nich docierać odgłosy głównego obozu: szum lekkich maszyn, wybuchy śmiechu, jękliwy wizg pił oraz tokarek do drewna i metalu.

Na peryferiach obozu znajdowały się zagrody dla zwierząt. Osobne dla psów, świń i solidny wybieg dla koni. Kurniki postawiono przy warsztacie mechanicznym, bliżej zabudowań obozowych.

Cadmann przystanął, aby sprawdzić stan ogrodzenia. Twarz starego żołnierza skrzywiła się w grymasie niezadowolenia. "Gorący drut" nie był nawet ciepły; prąd został wyłączony przed miesiącami. Natomiast drut kolczasty na przestrzeni, którą obejmował wzrokiem, przynajmniej w trzech miejscach opadał aż do ziemi. Cadmann zamyślił się i zeskrobał kciukiem warstewkę rdzy.

- Zostaw to - popędziła go Sylvia.

- Popatrz tylko na to. - W jego głosie pobrzmiewało rozgoryczenie i apatia. - Drut luźny, linia zasilania przerwana. Czy nie ma już nikogo, kto by się choć ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin