W. E. Aytoun, H. Balzac, W. W. Collins,
Ch. Dickens, A. France, T. Gautier,
W. Irwing, N. MacLeod, P. Merimée,
E. A. Poe, W. Scott, J. Sheridan Le Fanu,
A. Villiers de L’Isle–Adam, E. M. De Vogue,
S. Warren, O. Wilde
Fantastyczne
opowieści
Tłumaczyli
Zofia Jachimecka, Zofia Krajewska, Romuald Pitera,
Wacław Rogowicz, Maria Traczewska
Spis treści
A. Villiers De l’Isle–Adam WERA
Théophile Gautier PANNA MŁODA Z KRAINY SNÓW
Eugene Melchior De Vogue PŁASZCZ JÓZEFA OLENINA
Prosper Merimée WENUS Z ILLE
Prosper Merimée LOKIS Rękopis prof. Wittembacha
Washington Irving NARZECZONY Z ZAŚWIATÓW
Walter Scott PRÓBA
Joseph Sheridan Le Fanu OBSERWATOR
Charles Dickens DRÓŻNIK
Charles Dickens WIERZCIE, JEŚLI CHCECIE
William Wilkie Collins KOBIETA ZE SNU
Norman MacLeod DUCH CHIRURGA
Oscar Wilde SFINKS BEZ TAJEMNICY
Samuel Warren ZŁODZIEJE ZWŁOK
William Edmonstone Aytoun CZŁOWIEK POD DZWONEM
Honore Balzac TAJEMNICZY DWÓR
Prosper Merimée BŁĘKITNY POKÓJ
Jean–Marie–Mathias–Philippe–Auguste, comte de Villiers de l’Isle–Adam CATALINA
Jean–Marie–Mathias–Philippe–Auguste, comte de Villiers de l’Isle–Adam DUKE OF PORTLAND
Edgar Allan Poe FAKTY W SPRAWIE PANA VALDEMARA
Anatole France PAN PIGEONNEAU
Theophile Gautier AWATAR
A. Villiers De l’Isle–Adam
WERA
„Miłość silniejsza jest niż Śmierć” — powiedział Salomon; tak, jej władza tajemnicza nie zna granic.
Działo się to o zapadającym zmroku jesiennego dnia, w tych latach, w Paryżu. Minęła już pora spaceru po Lasku i zapóźnione pojazdy, z zapalonymi latarniami toczyły się ku poważnemu przedmieściu Saint–Germain. Jeden z nich zatrzymał się przed portalem obszernej, pańskiej rezydencji, otoczonej odwiecznym ogrodem; nad obłąkiem bramy widniała tarcza kamienna z herbem starożytnego rodu hrabiów d’Athol, wyobrażającym w błękitnym polu pogrążoną, srebrną gwiazdę, z dewizą: Pallida Victrix {blada zwyciężczyni} pod koroną podpiętą gronostajami, z mitrą książęcą u szczytu. Ciężkie podwoje rozwarły się. Mężczyzna w wieku lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, w żałobie, z twarzą śmiertelnie bladą, wysiadł z karety. U podjazdu domownicy w milczeniu wznosili światło. Nie widząc ich, ciężko wszedł po stopniach do westybulu. Był to hrabia d’Athol. Chwiejnym krokiem poszedł na górę po białych schodach, wiodących do tego pokoju, gdzie tegoż jeszcze ranka ułożył na falach batystu, w trumnie obitej aksamitem i owiniętej w fiołki panią swych rozkoszy, swą blednącą małżonkę, Werę, rozpacz swoją.
Na górze drzwi otworzyły się lekko na pokój wysłany dywanem; uchylił portierę.
Wszystkie przedmioty były na tym samym miejscu, na którym hrabina zostawiła je w przeddzień skonu. Śmierć nagła raziła ją jak grom. W ostatnią noc jego ukochana zemdlała w tak otchłannych rozkoszach, zapamiętała się w tak wyszukanych pieszczotach, że sercu jej, wyczerpanemu upojeniem, zabrakło sił; wargi jej zwilżyły się raptownie śmiertelną purpurą. Zaledwie zdążyła dać swemu małżonkowi pocałunek pożegnania, uśmiechając się, bez jednego słowa, po czym jej długie rzęsy jak żałobne zasłony opadły na piękną noc jej oczu.
Minął dzień bez nazwy.
Około południa hrabia d’Athol po okropnej ceremonii w grobach rodzinnych odprawił z cmentarza czarną eskortę. Po czym, zamykając się sam na sam z pogrzebioną w czterech marmurowych ścianach, zawarł za sobą żelazne drzwi mauzoleum. Przed trumną paliło się na trójnogu kadzidło; świetlista korona z lamp u wezgłowia młodej zmarłej okalała ją gwiezdną aureolą.
On, stojąc w zamyśleniu, z jedynym uczuciem beznadziejnej tkliwości, trwał tam cały dzień. Około szóstej, o zmierzchu opuścił uświęcone miejsce. Zamykając grobowiec, wyrwał z zamku srebrny klucz i unosząc się na ostatnim stopniu progu, wrzucił go powoli we wnętrze grobu. Upuścił go na płyty wewnętrzne przez wycięty nad portalem liść koniczyny. Czemu to zrobił…? Na pewno na skutek jakiegoś tajemniczego postanowienia niewracania tutaj więcej.
A teraz był znowu w owdowiałym pokoju.
Okno pod sutą draperią z kaszmiru koloru ślazu, przetykanego złotem, było otwarte; ostatni promień zachodu oświecał duży portret zmarłej w starożytnej drewnianej ramie. Hrabia rozglądał się dokoła, widział suknię, rzuconą wczoraj na fotel, na kominku klejnoty, naszyjnik z pereł, na wpół złożony wachlarz, ciężkie flakony perfum, których Ona nie miała już wdychać. Na hebanowym łożu o skręconych kolumnach, nie posłanym, obok poduszki, na której pośród koronek był jeszcze widoczny odcisk uwielbianej, cudnej głowy, ujrzał chusteczkę z kroplami krwi, kiedy jej młoda dusza biła skrzydłami przez chwilę, otwarty fortepian z rozłożonymi nutami melodii, na zawsze niedokończonej, kwiaty indyjskie, zerwane przez nią w cieplarni i zamierające w starych wazonach saskich, a u stóp łoża, na czarnym futrze maleńkie pantofelki bez pięt ze wschodniego aksamitu, na których jaśniała wyhaftowana perełkami figlarna dewiza Wery: Qui verra Vera, l’aimera {kto ujrzy Werę, pokocha ją}. Nagie stopy ukochanej igrały w nich jeszcze wczoraj rano, całowane za każdym krokiem przez puch łabędzi! — I tam, tam, w cieniu zegar, którego sprężynę złamał, by nie bił odtąd żadnej godziny.
Więc ona odeszła…! Dokądże to…? I teraz żyć? Po co…? To było niemożebne, niedorzeczne.
I hrabia wstępował w otchłań rozmyślań.
Przeglądał myślą życie minione. Sześć miesięcy upłynęło od ich ślubu. Po raz pierwszy ujrzał ją na balu w ambasadzie, za granicą… Tak. Ta chwila stawała mu przed oczy, żywa i bardzo wyraźna. Tam jawiła mu się, promienna. Tego wieczoru wejrzenia ich spotkały się ze sobą. Rozpoznali się w tłumie tajemnym odczuciem dwojga istot pokrewnej natury, przeznaczonych do niewygasłej miłości wzajemnej. Zwodnicze uwagi, uśmiechy badawcze, insynuacje, wszystkie trudności, jakie gromadzi świat, by opóźnić nieuniknioną szczęśliwość tych, którzy należą do siebie, rozwiały się wobec spokojnej pewności, jaką od pierwszej chwili mieli względem siebie wzajem.
Wera, znużona nudnymi ceremoniami swego otoczenia, przy pierwszej okazji sprzeciwienia się jej woli sama poszła ku niemu, upraszczając tym w sposób dostojny banalne kroki, na które traci się drogi czas w życiu.
Och, jak przy pierwszych zaraz słowach puste sądy o nich ludzi obcych zdawały im się chmarą ptaków ponocnych, powracających w mrok! Jakie uśmiechy zamienili ze sobą! Jaki uścisk niewysłowiony!
A jednak ich natura była, zaprawdę, jedna ze szczególniejszych! Były to dwie istoty, obdarzone cudownym rozumieniem życia, lecz wyłącznie ziemskim. Wrażenia swe potrafili przedłużać z niepokojącą intensywnością. Zapamiętywali się zupełnie, pogrążając się w nie.
Przeciwnie, pewne idee, idea duszy na przykład, Nieskończoności, Boga nawet, były jak gdyby zakryte przed ich pojęciem zasłoną. Wiara wielu ludzi w rzeczy nadprzyrodzone była dla nich jeno przedmiotem nieokreślonego zdumienia, zamkniętą księgą, którą się nie zajmowali, nie mając danych ani do potępiania jej, ani do uznawania.
Toteż poznawszy dobrze, iż świat był im obcy, wnet po zawarciu swego związku odosobnili się w tym starym, poważnym pałacu, dokąd życie z zewnątrz nie przenikało dzięki rozległości otaczających rezydencję ogrodów.
Tutaj kochankowie zatopili się w oceanie tych męczących i przewrotnych rozkoszy, w których duch zlewa się z pełnym tajemnic ciałem! Wyczerpali gwałtowność pożądań, drżenia namiętności i szał pieszczot. Każde z nich stało się biciem serca drugiego. W nich duch przenikał tak doskonale ciało, iż kształty ich wydawały im się formą duchową i że uściski skuwały ich palącymi ogniwami w idealne zlanie się w jedno. Długie olśnienie! Nagle czar prysł; straszny wypadek rozłączył ich; ramiona ich rozplotły się. Jakiż mrok zabrał mu drogą zmarłą? Zmarłą! Nie. Czyż duszę wiolonczeli zabiera ze sobą krzyk pękającej struny?
Mijały godziny.
Patrzał przez okno w noc, posuwającą się w niebiosach; i Noc jawiła mu się jako żywa istota; wydawała mu się królową, idącą melancholijnie na wygnanie, i diamentowa klamra jej żałobnej tuniki, Wenus, sama jedna świeciła ponad drzewami, zatopiona w lazurowej głębi.
„To Wera” — pomyślał.
Na to imię, wymówione szeptem, zadrżał jak człowiek budzący się ze snu, po czym prostując się potoczył wzrokiem dokoła. Przedmioty w pokoju oświecało teraz blade światło, dotychczas niewyraźne, lampki, zbłękitniającej mroki, a którą noc, wzbiwszy się na firmament, ukazała tutaj niby drugą gwiazdę. Była to lampka o kadzidelnej woni, płonąca przed ikonostasem, relikwiarzem rodzinnym Wery. Tryptyk z kosztownego starego drzewa wisiał na rosyjskiej plecionce z łyka między lustrem a obrazem. Refleks od złoconego wnętrza padał chybotliwy na naszyjnik śród klejnotów na kominku. Nimb z jednej sztuki dokoła Madonny w szatach koloru nieba błyszczał złotem, a pośrodku krzyż bizantyjski o wysmukłych, czerwonych zarysach, rozpuszczonych w refleksie, rzucał krwawy cień na zapalony tym odblaskiem mat pereł. Od dzieciństwa Wera litowała się swymi wielkimi oczyma nad obliczem macierzyńskim i tak czystym dziedzicznej Madonny i nie mogąc z natury swej poświęcić jej, niestety, innej prócz zabobonnej miłości, ofiarowywała jej taką czasami, z naiwnością, w zadumie przechodząc koło lampki. Hrabia, tknięty na ten widok bolesnym przywołaniem do życia, sięgającym tajnych wnętrz duszy, wspiął się na palce, zdmuchnął szybko święte światełko i wyciągając po omacku rękę w ciemnościach w stronę torsady dzwonka, pociągnął za nią.
Na progu ukazał się służący. Był to starzec w czerni, w ręku trzymał lampę i postawił ją przed portretem hrabiny. Odwróciwszy się, z dreszczem przesądnego lęku ujrzał swego pana stojącego przed nim i uśmiechniętego, jak gdyby nic się nie stało.
— Rajmundzie — rzekł hrabia spokojnie — jesteśmy dziś bardzo znużeni, hrabina i ja; podasz wieczerzę około dziesiątej. A propos, postanowiliśmy odosobnić się jeszcze bardziej, tutaj, od jutra. Prócz ciebie, nikt z całej służby nie ma spędzić nocy w pałacu. Wypłacisz im pensje za trzy lata z góry i niech się wynoszą. Następnie założysz sztabę na bramie wjazdowej, zapalisz kandelabry na dole, w sali jadalnej, wystarczysz nam do usługi. Od dzisiaj nikogo nie będziemy przyjmowali u siebie.
Starzec trząsł się i patrzał nań badawczo.
Hrabia zapalił cygaro i zeszedł do ogrodu.
Służący pomyślał w pierwszej chwili, że ból zbyt ciężki, zbyt rozpaczny zmącił zmysły jego pana. Znał go od dziecka; pojął wnet, iż wstrząs zbyt gwałtownego przebudzenia mógł być fatalny dla tego lunatyka. Jego obowiązkiem było przede wszystkim poszanowanie takiej tajemnicy. Pochylił głowę. Być oddanym wspólnikiem tego obłędnego, religijnego marzenia? Posłuchać…? Służyć im w dalszym ciągu, nie zwracając uwagi na Śmierć? Co za dziwaczna myśl…! Czy przetrwa ona jedną noc bodaj…? Jutro, jutro, niestety…! Ha, kto wie…? Może…! Bądź co bądź, zamysł święty! Jakim prawem waha się…?
Wyszedł z pokoju, wykonał polecenia co do joty, i tego jeszcze wieczoru niesłychana egzystencja rozpoczęła się.
Chodziło o to, by stworzyć miraż straszliwy.
Skrępowanie pierwszych dni zatarło się szybko. Rajmund z początku z osłupieniem, potem dzięki pewnego rodzaju względności i tkliwości tak umiejętnie silił się na naturalność, że nie upłynęło i trzech tygodni, a sam czuł się chwilami jakby wyprowadzony w pole przez własną dobrą wolę. Uboczne myśli bladły! Niekiedy, doświadczając jakby zawrotu głowy, musiał powtarzać sobie, że hrabina istotnie zmarła. Wciągnął się w tę zagrobową grę i raz w raz zapominał o rzeczywistości. Niebawem potrzeba mu było długiego zastanowienia, by przekonać siebie i przyjść do równowagi. Widział jasno, że koniec końców odda się całkowicie oszałamiającemu magnetyzmowi, jakim hrabia nasycał stopniowo otaczającą ich atmosferę. Miał w sobie lęk, lęk niejasny, łagodny.
D’Athol istotnie żył w absolutnej nieświadomości śmierci swej ukochanej! Wszędzie i zawsze znajdował jej obecność, do tego stopnia kształt młodej kobiety złączony był z jego ciałem. To na ławce, w ogrodzie w dni słoneczne czytywał na głos jej ulubione poezje, to wieczorami, koło kominka, obok dwóch filiżanek herbaty na stoliku, rozmawiał z Iluzją, uśmiechniętą, siedzącą, w jego oczach, na drugim fotelu. Mijały dni, noce, tygodnie. Ani jedno, ani drugie nie wiedziało, czego dokonywali. A teraz działy się fenomeny osobliwe, kiedy trudno było dostrzec punkt, w którym imaginacja i rzeczywistość były identyczne. Jakaś obecność unosiła się w powietrzu; jakiś kształt silił się przebić przez zaporę, utkać swą formę w przestworzu, którego teraz określić nie było można.
D’Athol żył w zdwojeniu osobowości, jak iluminat. Słodka, blada twarz, dojrzana jak błyskawica między dwoma mrugnięciami powiek, słaby akord na fortepianie, uderzony znienacka, pocałunek zamykający mu usta, w chwili gdy miał zacząć mówić, powinowactwa myśli kobiecych, które budziły się w nim w odpowiedzi na to, co mówił, zdwojenie własnej jaźni takie, iż czuł jakby w płynnej mgle odurzająco rozkoszny zapach ukochanej obok siebie, a nocą, między czuwaniem a zaśnięciem słyszane bardzo ciche słowa — wszystko uprzedzało go. Było to zaprzeczenie Śmierci, podniesione do potęgi niesłychanej! Razu pewnego d’Athol uczuł ją i ujrzał tak wyraźnie obok siebie, że wziął ją w objęcia, lecz ruch ten rozwiał ją.
— Dziecko! — mruknął z uśmiechem.
I zasnął z powrotem, jak kochanek przy nadąsanej kochance, uśmiechniętej i zaspanej.
W dzień jej imienin umieścił przez żart nieśmiertelnik w bukiecie, rzuconym na poduszkę Wery.
— Skoro zdaje jej się, że umarła… — rzekł.
Dzięki głębokiej i wszechpotężnej woli pana d’Athol, który siłą swej miłości stwarzał życie i obecność swej żony w samotnym pałacu, egzystencja ta ostatecznie nabrała poważnego i przekonywającego czaru. Nawet Rajmund nie odczuwał teraz żadnego lęku, przywykłszy stopniowo do tych wrażeń.
Suknia z czarnego aksamitu, pojawiająca się na zakręcie alei, roześmiany głos, wołający nań z salonu, dzwonek rano, po przebudzeniu się, jak bywało ongi — wszystko to stało się dla niego zwykłe; można by rzec, że zmarła bawiła się swą niewidzialnością jak dziecko. Czuła, że jest tak kochana! I to było zgoła naturalne.
Upłynął rok.
W rocznicę, wieczorem hrabia, siedząc przy kominku w pokoju Wery, przeczytał jej florencką opowieść wierszem, Kallimak. Zamknął książkę, po czym nalewając sobie herbaty, rzekł:
— Douschka, czy pamiętasz Dolinę Róż nad brzegami Lahnu, koło zamku Czterech Baszt…? Ta historia przypomniała ci je, prawda?
Powstał i w niebieskawym lustrze zobaczył siebie bledszego niż zwykle. Wyjął z kubka bransoletę z pereł i przypatrzył się perłom z uwagą. Czyż Wera nie zdjęła ich z ręki przed chwilą, przed rozebraniem się? Perły były jeszcze ciepłe i ton ich zmiękł jakby od ciepła jej ciała. A opal tego naszyjnika syberyjskiego, który również kochał piękną pierś Wery do tego stopnia, że bladł chorobliwie w swej złotej oprawie, gdy młoda kobieta zapominała o nim jakiś czas! Ongi hrabina lubiła za to ten wierny kamień…! Tego wieczoru opal świecił, jak gdyby był dopiero co zdjęty i jak gdyby przedziwny magnetyzm pięknej zmarłej jeszcze go przenikał. Kładąc naszyjnik z drogocennym kamieniem, hrabia dotknął przypadkiem batystowej chusteczki, na której krople krwi były wilgotne i czerwone, niby goździki na śniegu…! Tam, na fortepianie, któż to przewrócił kartę końcową melodii z owych dni? Co to? Lampka święta zapaliła się sama przed relikwiarzem?! Tak, jej złocisty płomień oświecał mistyczne lica Madonny z zamkniętymi oczyma. A te kwiaty wschodnie, świeżo zerwane, co rozkwitały tam, w starych wazach saskich, czyja ręka je tam umieściła? Pokój zdawał się radosny i pełen życia, w sposób bardziej znamienny i intensywny niż zazwyczaj. Lecz nic nie mogło być niespodzianką dla hrabiego. To wszystko zdawało mu się do tyła normalne, że nie zwrócił nawet uwagi na to, iż biła godzina na owym zegarze, zatrzymanym od roku.
Tego wieczoru jednakowoż, można by rzec, hrabina Wera z głębi mroków czyniła przecudne wysiłki, by powrócić do tego pokoju, pachnącego jej osobą! Pozostawiła tutaj tyle z siebie! Wszystko, co stanowiło jej istnienie, tu ją ciągnęło. Czar jej unosił się tutaj, długie gwałty, czynione przez namiętną wolę jej małżonka, musiały były rozluźnić tutaj jakieś więzy Niewidzialnego dokoła niej…!
Obecność jej tutaj była wywołana koniecznością. Wszystko, co kochała, tu się znajdowało.
Musiała mieć ochotę przyjść uśmiechnąć się sobie jeszcze w tym tajemniczym zwierciadle, w którym tyle razy podziwiała swą liliową twarz! Słodka zmarła tam z pewnością zadrżała w swych fiołkach, pod zgasłymi lampami; cudna zmarła dygotała w podziemiu sama jedna, patrząc na srebrny klucz, rzucony na płyty posadzki. Ona chciała zabrać się i iść ku niemu, ona też! A jej wola gubiła się w myśli o kadzidle i osamotnieniu. Śmierć jest ostatecznym kresem ziemskim jeno dla tych, co spodziewają się w upragnieniu nieba, lecz i Śmiercią, i Niebem, i Życiem dla niej czyż nie był ich uścisk miłosny? A samotny pocałunek jej małżonka przyciągał jej wargi w mroku. A zamilkły dźwięk melodii, upajające dawne słowa, tkaniny, co pokrywały jej ciało i zachowały jego zapach, te klejnoty magiczne, które jej pragnęły, w swej tajemnej sympatii, a zwłaszcza olbrzymie i bezwzględne wrażenie jej obecności, przekonanie, podzielane w końcu przez same przedmioty, wszystko wołało ją tam, ciągnęło ją tam od tak dawna i tak niepostrzeżenie, że teraz, gdy ozdrowiała nareszcie ze śpiącej Śmierci, jej jednej już tylko brakowało!
Ach! Myśli są istotami żyjącymi…! Hrabia wyżłobił w próżni kształt swej miłości i oczywiście trzeba było, żeby tę pustkę wypełniła jedyna istota, która była z nim jednorodna, inaczej Wszechświat runąłby. Jawiło się w owym momencie wrażenie ostateczne, proste, absolutne, że ona musi być tutaj, w pokoju! Był tego tak spokojnie pewny, jak swego własnego istnienia, i wszystkie przedmioty dokoła niego były przesycone tą świadomością. Widziano ją tutaj! A że brakowało już tylko samej Wery, dotykalnej, zewnętrznej, trzeba było, żeby się tutaj znalazła i żeby wielki Sen Życia i Śmierci uchylił na chwilę swe wrota, wiodące w nieskończoność! Drogę zmartwychwstania wysłała wiara jego aż do niej! Świeży wybuch srebrem dzwoniącego śmiechu rozświetlił radością łoże miłosne; hrabia obrócił się. I oto tam, przed jego oczyma, stworzona wolą i pamięcią z fluidu, wsparta łokciami na koronkowej poduszce, podtrzymując ręką ciężkie, czarne włosy, z ustami rozchylonymi czarująco w uśmiechu rajskich rozkoszy, piękna na umór, nareszcie! — hrabina Wera patrzała na niego, jeszcze trochę śpiąca.
— Rogerze…! — rzekła głosem z oddali.
Zbliżył się do niej. Wargi ich złączyły się w rozkoszy boskiej, bezpamiętnej, nieśmiertelnej!
I spostrzegli wtedy, że w rzeczywistości byli jedną istotą. Godziny zerwały obcym im lotem trwanie tej ekstazy, gdzie łączyła się po raz pierwszy ziemia z niebem.
Nagle hrabia d’Athol zadrżał, jakby uderzony fatalnym przypomnieniem.
— Ach, teraz, przypominam sobie…! — rzekł. — Co się ze mną dzieje? Ależ ty jesteś nieżywa!
W tejże chwili, przy tym słowie mistyczna lampka ikonostasu zgasła. Blady świt banalnego, szarawego i zadeszczonego poranka przesączył się do pokoju poprzez szczeliny firanek. Świece zbladły i pogasły, dymiąc przykrym kopciem czerwonych knotów, ogień na kominku znikł pod warstwą ciepłych popiołów, kwiaty zwiędły i poschły w kilka chwil, wahadło zegara stopniowo powróciło do swej nieruchomości. Niezmienność wszystkich przedmiotów ulotniła się. Opal, martwy, już nie świecił, plamy krwi zakrzepły również na batyście obok niej; i rozpływając się w ramionach zrozpaczonych, usiłujących daremnie objąć ją jeszcze, płomienna, biała wizja powróciła w przestwór i zginęła w nim. Słabe westchnienie pożegnania, wyraźne, dalekie, doszło aż do duszy Rogera. Hrabia powstał, spostrzegł się, że jest sam. Marzenie jego rozwiało się w jednej chwili, zerwał magnetyczną nić swej promiennej osnowy jednym słowem. Teraz atmosfera była trupia.
Jak owe szklane łzy batawskie, skupione nielogicznie, a jednak tak mocne, że uderzenie młotkiem w ich grubszą część nie może ich rozbić, lecz które rozpadają się nagle w proch nienamacalny, jeśli się stłucze ich czubek, cieńszy od końca igły — wszystko zniknęło.
— Och! — jęknął. — Więc to się skończyło! Stracona…! Sama jedna! Którędy teraz dotrzeć do ciebie? Wskaż mi drogę, która może mnie doprowadzić do ciebie…!
Naraz, jak gdyby w odpowiedzi, jakiś błyszczący przedmiot spadł z małżeńskiego łoża na czarne futro z metalicznym brzękiem; promień okropnego dnia ziemskiego oświetlił go…! Opuszczony nachylił się, pochwycił i błogi uśmiech rozpromienił mu twarz, gdy poznał ów przedmiot; był to klucz od grobowca.
przełożył Wacław Rogowicz
Théophile Gautier
PANNA MŁODA Z KRAINY SNÓW
Pytasz mnie, bracie, czy kochałem. Tak, kochałem! Ta historia jest osobliwa i straszna; i nawet teraz, mając sześćdziesiąt sześć lat, ledwie śmiem dotykać popiołów tego wspomnienia.
Tobie nie mogę niczego odmówić, ale nigdy bym nie opowiedział tej historii komuś, kto by miał serce mniej zahartowane niż ty. Bowiem te rzeczy były tak dziwne, że trudno mi uwierzyć, iż zdarzyły się w moim życiu. Trzy lata ulegałem zwodniczym mamidłom szatana. Trzy lata byłem proboszczem w dzień, podczas gdy w nocy, we snach (ach, Boże, gdyby to były tylko sny!) wiodłem życie dziecięcia tego świata, zgubionej duszy!
Za jedno niewinne spojrzenie, rzucone na twarz kobiety, dusza moja miała być potępiona. Ale w końcu, z pomocą Boga i mojego świętego patrona, dane mi było odegnać złego ducha, który mnie opętał.
Prowadziłem podwójne życie, w dzień i w nocy. W dzień byłem niewinnym kapłanem Pana, oddanym tylko modlitwie i świętym sprawom, ale kiedy zamknąłem oczy, we śnie, byłem młodym rycerzem, kochankiem kobiet, miłośnikiem koni i ogarów, pijakiem, graczem, bluźniercą, a gdy budziłem się o świcie, zdawało mi się, że pogrążam się w sen i że tylko we śnie jestem księdzem. Niektóre wspomnienia z owych lat snów tkwią jeszcze we mnie, wspomnienia słów i rzeczy, których nic nie zagłuszy. Tak, chociaż nigdy nie opuszczałem ścian probostwa, ten, kto wysłucha mego opowiadania, uzna mnie raczej za człowieka, który żył życiem tego świata i porzucił go, by umrzeć bogobojnie i na łonie Pana dokończyć swych burzliwych dni, aniżeli za księdza postarzałego w zapomnianym kościele, w głębi lasów, daleko od spraw ziemskich.
Kochałem tak, jak nikt nie kochał, m...
chomaroma