Dodany 18 grudnia 2014 przez Marlena
Podobnie jak np. witamina A czy K (witaminy rozpuszczalne w tłuszczach) – witamina E (jeden z najsilniejszych antyoksydantów występujących w przyrodzie) nie jest jednorodną molekułą, lecz grupą związków. Bo w grupie siła
Zatem gdy mówimy o witaminie E to co tak naprawdę mamy na myśli? Otóż jest to cała związków rodzinka: związki chemiczne o nazwie tokoferole (alfa, beta, gamma, delta) oraz tokotrienole (również oznaczone alfa, beta, gamma i delta). Jeden z nich rządzi stadem: alfa-tokoferol – ma największą aktywność biologiczną. Ale wszystkie są ważne i potrzebne, bo z kolei taki np. gamma-tokoferol ma największy wpływ na wzrost poziomu dyzmutazy ponadtlenkowej (SOD), czyli ważnego enzymu, chroniącego nas przed przed chorobami powiązanymi z przewlekłymi stanami zapalnymi w ustroju (np. choroby serca, choroba Alzheimera, nowotwory), jak również samym procesem przedwczesnego starzenia się. Z kolei to tokotrienole jak się okazuje mają głównie wpływ na prawidłowy poziom trójglicerydów we krwi. Witamina E jednym słowem zaiste jest potężnie działającym prozdrowotnym związkiem, który bardzo wiele potrafi dla nas zrobić.
Do czego zatem może nam być niezbędna witamina E?
W zasadzie do wszystkiego. Witamina E jest bowiem przechowywana w ustroju w wielu narządach, które wręcz nie wyobrażają sobie bez niej życia: w wątrobie, sercu, mięśniach, macicy, jądrach, krwi, nadnerczach, przysadce mózgowej i rzecz jasna w tkance tłuszczowej. W przeciwieństwie jednak do takiej na przykład witaminy A czy D nie jesteśmy w stanie jej magazynować w naszym organizmie długo: raptem kilka dni. Poprawia ona przyswajalność witaminy A. Sama z kolei znacznie wzmacnia swoją moc w obecności selenu (ok. 25 mcg selenu na każde 200 IU witaminy E).
Jej ewentualny nadmiar wydalany jest wraz ze stolcem. Jako aktywny antyutleniacz przeciwdziała utlenianiu się cząsteczek lipidów w naszym ustroju. Jeśli cierpisz na przewlekłe zmęczenie, szybko odczuwasz zmęczenie mięśni, spadek libido, masz problemy z płodnością, ze zbyt wysokim poziomem złego cholesterolu lub trójglicerydów, cierpisz na zespół napięcia przedmiesiączkowego, endometriozę, rozdrażnienie, osłabienie koncentracji i jasności umysłu, masz anemię, nadciśnienie, obniżoną odporność (wieczne infekcje!), włosy wypadają w przerażającej ilości, skóra usiewa się co rusz to nowymi zmarszczkami, cellulit nie chce się odczepić, masz kłopoty ze wzrokiem (zaćma, starczowzroczność), żylaki lub co gorsza masz symptomy choroby niedokrwiennej serca albo oznaki uszkodzenia systemu nerwowego – to na 99,99% brakuje Ci witaminy E!
Sceptyk zakrzyknie: to niemożliwe! Jedna witamina na tyle dolegliwości? To ma być jakiś żart? I na serce, i na żylaki, i na skórę, i na bezpłodność, i na padaczkę, i na zaćmę w oczach? Nie-mo-żli-we. A właśnie, że bardzo możliwe jeżeli weźmiemy pod uwagę następujące fakty:
– nasz organizm przeprowadza prawdopodobnie miliardy operacji biochemicznych na sekundę w różnych organach całego systemu (dokładnie ile, gdzie, co i jak, to jeszcze sami tak całkiem dokładnie nie wiemy, bo naukowcy jeszcze wszystkiego nie zbadali i każdego dnia odkrywają nowe rzeczy)
– jest zmuszony robić to operując na (zaledwie!) niewiele ponad tuzinie witamin. Większość z nich jest niezbędnych jako kofaktory (czynniki konieczne aczkolwiek dodatkowe, biorące udział w przemianach) by dane operacje przeprowadzić. Więc mimo tego, iż medialnie kładzie się taki nacisk na zapotrzebowanie na białka (musimy jeść dużo białka! Kojarzycie mantrę?), to same aminokwasy zdadzą się psu na budę gdy nie będzie kofaktorów czyli witamin i mikroelementów. Amen.
No właśnie – a z pustego i Salomon nie naleje. I dlatego gdy nam brakuje np. witaminy E to (podobnie jak w przypadku innych witamin, które też biorą udział w rozlicznych operacjach biochemicznych, a nie tylko jednej czy dwóch) może nam się to objawić w postaci różnorodnych symptomów, a nie tylko jednego czy dwóch. Nota bene nikt jakoś nie pyta dlaczego jeden antybiotyk o tzw. szerokim spektrum działania przynosi pozytywne rezultaty w stosunku do tak licznych szczepów drobnoustrojów i łykamy go łapczywie niczym młode pelikany „bo lekarz przepisał”, ale za to każdy patrzy niezwykle podejrzliwie na witaminę taką czy inną: jakże to, taka skromna nic nie znacząca witaminka potrzebna nam w mikro-ilościach ma niby tyle dolegliwości zlikwidować? Oj, lepiej nie brać za dużo bo jeszcze zaszkodzi Zauważyliście ten trend w myśleniu ludzi? Tak właśnie jest, tak się nam od dzieciństwa wtłacza do głowy. Że my witamin niby potrzebujemy w tyciutkich-tyciuteńkich, mikroskopijnych ilościach, podobno nawet wszyscy potrzebujemy identyczne ilości (co delikatnie mówiąc jest bardzo dalekie od prawdy) i tak ogólnie to mamy się nimi nie przejmować, bo i tak wystarczy nam zawsze to co mamy w zbilansowanej diecie.
I tu jest błąd, a już na pewno w odniesieniu do witaminy E, która co prawda występuje naturalnie w wielu produktach roślinnych, ale w niemal każdym z nich występuje w bardzo niewielkich ilościach (zaś w pokarmach odzwierzęcych występuje ona w ogóle już w ilościach doprawdy całkiem symbolicznych, więc śmiało można je nawet pominąć). Z wyjątkiem kiełków pszenicy, nasion słonecznika oraz migdałów, gdzie występuje obficie. Nieco mniej w orzechach laskowych i oliwie z oliwek, ale też ujdzie w tłoku. O kiełkach pszenicy i wyciskanym z nich oleju opowiem za chwilę.
Ile witaminy E potrzebujemy?
Obecne oficjalne zapotrzebowanie na witaminę E (takie minimalne, potrzebne w ogóle do przeżycia czyli obłudnie nazwane „zalecanym” RDA, dziennym zapotrzebowaniem) to jest w Polsce na dzień dzisiejszy ilość 12 mg. Przeliczając to na jednostki międzynarodowe wychodzi ok. 18 jednostek międzynarodowych, czyli IU (przelicznik to 1 mg =1,5 j.m.) – jest to śmiesznie mało. Należy jeszcze wziąć pod uwagę jeden fakt: witamina E nie jest syntetyzowana przez zwierzęta ani ludzi. Musi być ona człowiekowi dostarczona z zewnątrz – podobnie jak dzieje się to w przypadku witaminy C.
Taka przy okazji ciekawostka w jaki sposób organizacje rządowe manipulują cyferkami: początkowo gdy tylko ustalono RDA dla witaminy E (a zrobiono to dopiero w roku 1968, czyli wiele lat po jej odkryciu) zalecane RDA było większe (ok. 30 IU na dobę czyli ok. 20 mg na dobę) ale wkrótce organizacje dietetyków podniosły rwetes, że żaden normalny na umyśle dietetyk za żadne skarby nie jest w stanie przecież skonstruować zbilansowanej diety w której by było 30 IU witaminy E, bo przecież nie sposób codziennie pić szklankami np. oliwy z oliwek lub jeść kostkami masło, prawda? 1 łyżka oliwy ma zaledwie 1,8 mg witaminy E, zaś 100 g masła tylko 1,95 mg. Szybko zatem zmniejszono zalecaną (czyli minimalną) ilość witaminy E do ok. 1/2 tej dawki i… po kłopocie. Tak się dzisiaj wyznacza normy dla ludności
Jeśli palisz lub stosujesz hormonalną antykoncepcję doustną, to podobnie jak w przypadku witaminy C – również zapotrzebowanie na witaminę E będzie większe. Również przy zwiększonym spożyciu tłuszczu zarówno pochodzenia odzwierzęcego jak i roślinnych olejów zawierających znaczne ilości wielonienasyconych kwasów tłuszczowych Omega-6 jak sojowy, rzepakowy, sezamowy, krokoszowy, z pestek winogron czy kukurydziany zapotrzebowanie na witaminę E zwiększa się. A to z tego powodu, że witamina E chroni tłuszcze przed utlenianiem. Nie ma nic gorszego niż utlenione (zjełczałe) tłuszcze w naszym ustroju.
Witamina E dla zdrowych oczu
Nota bene większość ludzi nie spożywa nawet tych nędznych zalecanych jako niezbędne minimum 12 mg dziennie witaminy E, bo nie ma jej (wcale lub prawie wcale) w tym co tzw. „normalni” ludzie jedzą jako podstawę swojej diety: w białym pieczywie, w nabiale, wędlinach, mięsach i słodyczach. Nie ma jej w kawie, herbacie, red bulach, coli i w mleku też można powiedzieć, że nie (bo co to jest 0,04mg w szklance „zdrowego” krowiego mleka?).
I my się dziwimy, że choroby serca są na tej planecie główną przyczyną zgonów? Że coraz więcej par nie może mieć dzieci? Że coraz więcej ludzi cierpi na anemię pomimo panującego dobrobytu i nadmiaru wszelkiego pożywienia w cywilizowanym świecie? Że w takim stosunkowo niedużym (moim) mieście jak Elbląg (124 tys. mieszkańców) na operację zaćmy czeka się 3 lata, bo w kolejce przed pacjentem jest (bagatela!) 7 tysięcy osób? A w całym kraju zaćmę ma ponad 800 tysięcy ludzi w wieku ponad 60 lat! To nie są już pojedyncze przypadki, to już jest epidemia zaćmy. Niektórzy ludzie zanim doczekają się te 3, 4 czy czasem i 6 lat na operację (gdzieniegdzie zapisy są na 2020 rok) to zdążą już po prostu stracić wzrok. Jest tyle pacjentów chętnych do operacji zaćmy, że szpitale już ledwo dyszą. To wiecie co zamierza się zrobić? Podwyższyć kryteria kwalifikacji do operacji: dopóki nie stracisz 40% zdolności widzenia to nie zapiszą Cię w ogóle na operację zaćmy. To bardzo smutna wiadomość dla wszystkich cierpiących na tę chorobę.
Zauważcie proszę teraz: tyle nieszczęścia z powodu czego? Przywiązania do uświęconych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie kulinarnych tradycji (dostarczających witaminy E tyle co kot napłakał), w połączeniu ze zwykłą ignorancją i brakiem świadomości, że gdy witamina E jest codziennie dostarczana do ustroju w przyzwoitych ilościach, to nie masz szans na żadną zaćmę. Ani teraz ani nawet na starość!
Pamiętacie pana Antoniego Huczyńskiego, naszego dziarskiego dziadka? Ma 92 lata i… furda jakaś tam zaćma! On nawet czyta bez okularów Tylko że on codziennie (!) jada bogate w witaminę E pokarmy (migdały, orzechy, pestki), których „normalni” nie jedzą – no, chyba że „na święta” czyli raz do roku około Bożego Narodzenia gdy przychodzi czas na „bakalie”, wśród „normalnych” nie uznawane bynajmniej (w przeciwieństwie do takiego np. mięsa) za pełnowartościowy pokarm, lecz za rodzaj odświętnego dodatku smakowego, najchętniej dodanego jako dekoracja do ciasta upichconego z białej oczyszczonej mąki z nieodzownym dodatkiem białego rafinowanego cukru i sztucznej margaryny. Takich „frykasów” pan Antoni nie jada, bo zamiast tego codziennie zjada bardzo dużo świeżych warzyw i owoców oraz domowe świeżo wyciskane soki warzywne, czego „normalni” też raczej nie robią (w związku z czym za karę potem na starość czekają np. 6 lat na operację swojej jakże troskliwie wyhodowanej osobiście zaćmy). Na ostatnim webinarze p. Antoni zdradził, iż codziennie wychyla szklaneczkę własnoręcznie wykonanego soku marchwiowego, a tam jest sporo zarówno witaminy E jak też i karotenoidów oraz wit. C, równie ważnych w utrzymaniu dobrego widzenia do późnych lat. [1]
Od siebie dodam, że odkąd zaczęłam regularnie pić soki warzywne (z czego moje carottini jest jednym z najbardziej przeze mnie ulubionych) to poprawił mi się wzrok: nie tylko dostałam receptę na słabsze soczewki (od 40 lat jestem krótkowidzem i zdążyłam się już przyzwyczaić do mojej wady wzroku), ale też pozbyłam się przede wszystkim coraz bardziej dokuczliwych oznak presbyopii (starczowzroczność, kiedy nie możemy czytać z bliska, tylko coraz dalej musimy odsuwać rękę). Presbyopia, którą zaczęłam odczuwać tuż po przekroczeniu 40-stki „groziła” mi zakupem drogich soczewek dwuogniskowych lub progresywnych, alternatywą zaś była ingerencja w organizm: drogi zabieg laserowy lub równie droga operacja wewnątrzgałkowa. Takie oto jedynie sposoby na zjawisko starczowzroczności zna okulistyka konwencjonalna. Podziękowałam Po tym jak zmieniłam dietę, zaczęłam pić moje soki, pić moje ulubione mleko migdałowe zamiast dotychczasowego krowiego i codziennie zjadać porządną porcję zieleniny (pokochałam sałatki!) to ta moja presbyopia zaczęła się cofać. Z radością i zadziwieniem po jakimś czasie zauważyłam, że już nie muszę odsuwać od siebie telefonu komórkowego aby odczytać SMS-Y! Ponieważ nie brałam w tym czasie żadnych suplementów czy innych „magicznych” specyfików – tego cudu mogła dokonać tylko jedna rzecz: moje codzienne jedzenie i picie.
Moja pani okulistka nie miała żadnego wytłumaczenia na to. Oficjalnie presbyopia jest zjawiskiem „normalnym” (czyli jak mówi encyklopedia fizjologicznym), w sumie można powiedzieć nieuleczalnym (chyba że operacją), z czasem postępującym i dotyka musowo absolutnie każdego człowieka w miarę jak on się starzeje. Czyli jakby nie ma wyjścia – im jesteś starszy tym coraz dalej musisz odsuwać rękę, aby móc coś przeczytać. Tak mówią źródła oficjalne. Dzisiaj już wiem, czego nie mówią: że starczowzroczność można cofnąć za pomocą jedzenia naszego powszedniego. I nie, nie jest to pieczywo
Nie wykluczam, że wpływ mógł mieć u mnie także przeprowadzony post warzywno-owocowy: na wykładzie dr Dąbrowska opowiadała historię pacjenta cierpiącego na zaawansowaną retinopatię, który odzyskał zdolność widzenia po kilku rundach postu Daniela przeplatanych okresami zdrowego żywienia. Więc dieta i post mają niewątpliwie znaczenie dla naszego wzroku. Retinopatia, zaćma, zwyrodnienie plamki żółtej czy starczowzroczność są schorzeniami degeneracyjnymi, zwyrodnieniowymi, zatem dokonując regeneracji i rewitalizacji całego organizmu również oczy mogą odzyskać sprawność.
Ileż to kasy przemysł zarabiać musi na drogich dwuogniskowych i progresywnych szkłach i soczewkach dla starszych osób (już po 40-stce pojawić się może potrzeba ich zakupu), o tych drogich operacjach nie wspominając – a wystarczy jak się okazuje oczyścić organizm, pić soczek z marchewki (beta-karoten, witamina C), zamienić mleko krowie na migdałowe (witamina E) i pochłaniać codziennie michę smacznie doprawionej zielonej sałatki (kwas foliowy, witamina C) aby tego „fizjologicznego” zjawiska jak starczowzroczność równie fizjologicznie się ze swojego życia w kilka miesięcy pozbyć. A przynajmniej nie zawadzi spróbować – warzywa jeszcze nikogo nie zabiły, chyba że spadły komuś na głowę z dużej wysokości
Podsumowując: będziesz jadł i żył „normalnie” to będziesz miał „normalne” wymienione w encyklopedii choroby na starość. Jedząc zwyrodniały pokarm będziesz miał zwyrodniałe ciało. Nie ominie Cię na przykład starczowzroczność i zaćma. Nie ominą Cię inne zwyrodnieniowe choroby cywilizacyjne jak np. miażdżyca. Na dodatek będziesz święcie przekonany, że skoro tak piszą w encyklopedii i tak powiedział lekarz, to „tak już musi być”, będziesz myślał „po co mam jeść zdrowo, i tak wszystkich nas dopadną te choroby, a poza tym wszystko jest dzisiaj zatrute, nawet ta marchewka”. Dopóki nie zadasz sobie pytania czy może być inaczej, dopóki nie ośmielisz się spróbować zrobić coś (a może nawet wszystko?) inaczej niż „wszyscy”, ci uznawani za „normalnych”.
Bądź nienormalny! Myśl, pytaj i działaj. Pamiętajmy, że jakość naszego życia wyznaczana jest przez jakość pytań jakie sobie zadajemy, przez jakość działań jakie podejmujemy. Większość osób nie zadaje sobie żadnych pytań. Przez całe życie! Wolą słuchać tylko – co mają do powiedzenia inni (media, eksperci, lekarze itd.) powielając cudze przekonania, z których najczęściej wynika, że działań podejmować nie warto, bo i tak jest wszystko stracone, więc jedyne co można to podeprzeć się lekami czy zabiegami medycznymi i „jakoś” funkcjonować. Dlatego osoby te (stanowiące większość społeczeństwa) funkcjonują „jakoś” (wraz z upływem latek coraz gorzej), w związku z czym mamy to co mamy: szpitale nie nadążają, zaś apteki wyrastają na rogu każdej ulicy w naszych miastach jak grzyby po deszczu. Grupa „normalnych” czyli żyjących „jakoś” jest kołem napędowym wielu gałęzi gospodarki narodowej, więc się o nich dba jak nie przymierzając o grupę trzymającą władzę, szczególnie o to by nie zmienili swoich przekonań, nie zaczęli zadawać pytań i nie podejmowali „nienormalnych” działań. Będąc przy tym kompletnie zniewoleni cieszą się złudnym poczuciem wolności i radości z życia, które tak naprawdę na końcu okazuje się jedynie kiepską jego imitacją, odbitą w krzywym zwierciadle namiastką.
Czy na pewno chcesz dołączyć do grupy funkcjonujących „jakoś”? To daje poczucie bezpieczeństwa: będziesz „normalny”. Ale nie jestem pewna, czy ogrom cierpienia związany ze znoszeniem chorób cywilizacyjnych jest wart bycia „normalnym”. Niech każdy to rozważy we własnym sumieniu. Czy woli od życia JAKOŚĆ czy „jakoś”. Ci co chcą od życia JAKOŚĆ są z kolei przez resztę „normalnego” społeczeństwa uważani za nawiedzonych i nienormalnych. Muszą też opuścić swoją dotychczasową strefę komfortu, co bywa bolesne i wymaga sporo wysiłku i pracy nad sobą.
Witamina E dla płodności
Nasi przodkowie mieli fajnie, bo przez całe tysiąclecia nawet nie mieli pojęcia, że coś takiego jak witamina E istnieje. Jedli sobie znaczy się np. orkisz, różne orzechy, dłubali pestki, kiełkowali nasionka i rozmnażali się dzięki temu obficie jak nakazano w Biblii, ale aż do roku 1922 nie mieli przy tym pojęcia co takiego dobrego wcinają (choć wiedzieli, że jest to dla ich zdrowia korzystne, ale jeszcze nie wiedzieli dlaczego). W roku 1922 dwaj naukowcy (dr Herbert Evans i jego asystentka Katherine Bishop) odkryli witaminę E i od tej pory nic już nie było takie samo.
Evans i Bishop spostrzegli mianowicie, że szczury karmione jedynie słoniną utraciły płodność (nota bene pod żadnym pozorem nie polecam żywienia się samą słoniną i podobnym jadłem). Dodanie do ich diety sałaty oraz kiełków pszenicznych spowodowało przywrócenie płodności! To było niezwykle ważne odkrycie: oznaczało bowiem, że w tym jakże powszechnie pogardzanym „zielsku” jest coś niezwykle cennego: badacze najpierw nadali „temu czemuś” nazwę „anti-sterility factor” czyli czynnik przeciw-bezpłodnościowy. Już w roku 1931 duński badacz Phillip Vogt-Moller informował na łamach czasopisma medycznego „Lancet”, że niedobór witaminy E sprzyja skłonności do samoistnych poronień. Do roku 1939 pomógł on kilkuset kobietom utrzymać upragnioną ciążę po prostu podając im olej z kiełków pszenicy. W istocie potem badania potwierdziły, że witamina E jest niezbędna dla skutecznego zajścia w ciążę i to nie tylko dla kobiet: jeśli mężczyzna chce mieć nasienie zdolne do zapłodnienia to musi również zjadać pokarmy bogate w witaminę E, inaczej może sobie co najwyżej pobudować dom i posadzić drzewo, ale ze spłodzenia potomka będą zwyczajne nici.
Tak, proszę panów, nasienie też podlega zjawisku stresu oksydacyjnego. Jak się okazuje witamina E ma spory wpływ na płodność i na jakość nasienia: w badaniach bezpłodnych mężczyzn podawano im codziennie 400 mg witaminy E oraz 225 mcg selenu i po trzech miesiącach stwierdzono znaczącą poprawę jakości nasienia, w przeciwieństwie do grupy kontrolnej, która dostawała witaminy z grupy B. [2]
Witamina E dla zdrowego układu krążenia
Pionierami badania i klinicznego zastosowania witaminy E w celu przywracania równowagi organizmu zaburzonego rozmaitymi stanami chorobowymi (szczególnie tymi będącymi następstwem stresu oksydacyjnego) byli dwaj kanadyjscy lekarze: bracia Wilfrid i Evan Shute. Evan był specjalistą ginekologiem i położnikiem, zaś Wilfrid był specjalistą chorób serca, kardiologiem.
Oto co udało im się ustalić i dokonać podczas dwudziestu lat praktyki lecząc w tym czasie ponad 30.000 pacjentów dawkami od 400 do nawet 8000 IU witaminy E dziennie:
1936 r: bogaty w witaminę E olej z kiełków pszenicy leczy chorobę niedokrwienną serca
1940 r.: witamina E może być czynnikiem prewencyjnym przy endometriozie u kobiet oraz czynnikiem leczniczym w miażdżycy
1945 r.: witamina E wykazuje działanie w przypadku krwawień skóry i błon śluzowych oraz w zmniejszaniu zapotrzebowania na insulinę u diabetyków
1946 r.: witamina E w znaczący sposób pomaga w gojeniu się ran, w tym wrzodów (wykwitów) skórnych. Wykazuje też skuteczność przy chromaniu przestankowym, ostrych stanach zapalnych nerek, zakrzepicy, marskości wątroby, zapaleniu żył. Witamina E wzmacnia i reguluje pracę serca.
1947 r.: witamina E sprawdziła się użyta przy gangrenie, chorobie Burgera, retinopatii i zapaleniu naczyniówki oka.
1948 r.: witamina E jak się okazało pomaga chorym na toczeń rumieniowaty i tym cierpiącym na „krótki oddech” (astma)
1950 r.: witamina E okazała się być efektywnym środkiem na żylaki jak również na rozległe oparzenia.
1954 r.: bracia Shute publikują podręcznik dla lekarzy („Alpha Tocopherol in Cardiovascular Disease”)
1956 r.: wychodzi książka popularno-naukowa dla pacjentów („Vitamin E for ailing & healthy hearts”)
Robi wrażenie taka spuścizna, prawda? Niestety jak niełatwo się domyślić, prace doktorów Shute na temat witaminy E zostały zrazu przyjęte delikatnie mówiąc wrogo przez establishment medyczny: z miejsca ośmieszone i zaprzeczone badaniami przeciwstawnymi (tzn. że witamina E nie wykazuje żadnych własności zdrowotnych ani terapeutycznych i należy sobie dać z nią spokój). Sęk w tym, że przeciwnicy albo używali w swoich badaniach witaminy E za mało by wywołać efekt (np. mierne 15 mg czyli tyle co nic), albo zamiast naturalnego D-alfa-tokoferolu używali dużo mniej skutecznej syntetycznej formy czyli DL-alfa-tokoferolu, który człowiek nauczył się syntetyzować na początku lat 40-tych ubiegłego wieku. Nie dziwota, że im badania „nie wyszły”: postępując w taki sposób można „dowieść” przecież wszystkiego. Przyczyna tej niechęci do prac braci Shute była prozaiczna: witamina E (ta naturalna) jest zwyczajnie za dobra na zbyt wiele rzeczy.
Sprawy się nieco zmieniły dopiero po kilkudziesięciu latach, kiedy to w Harvard School of Public Health w 1992 roku zrobiono badania na sporej grupie osób, które udowodniły, iż dostarczając do ustroju 100 IU witaminy E codziennie zmniejszamy swoje ryzyko zapadnięcia na choroby serca co najmniej o połowę. Ile osób dostarcza wraz z dietą taką ilość witaminy E do swojego organizmu każdego dnia? Niemal nikt! Czy można się zatem dziwić, że według statystyk zabójcą numer jeden współczesnych społeczeństw są właśnie choroby serca i krążenia? Nawet nie nowotwory, o których jest tak głośno. Choć jak się okazało witamina E gra rolę także i w zapobieganiu nowotworom.
Również w latach dziewięćdziesiątych miały miejsce badania naukowców Departamentu Rolnictwa USA na Uniwersytecie Wisconsin w Madison (USA), podczas których odkryto, że tokotrienole zawarte w witaminie E powodują spadek poziomów „złego” cholesterolu LDL i czynią to równie skutecznie jak antycholesterolowe leki zawierające statyny (lecz bez skutków ubocznych jakie statyny powodują). W przeciwieństwie do statyn tokotrienole nie powodują też spadku poziomu innej substancji ważnej dla zdrowia każdej naszej komórki, koenzymu Q10, a wręcz przeciwnie – podnoszą jego poziom. [5]
I co? I pstro – nikt się tymi badaniami zbytnio nie przejął: jak bowiem ...
Kebek