Krzysztof Beśka - Stanisław Berg 02 - Pozdrowienia z Londynu.pdf

(2496 KB) Pobierz
F
abryczna syrena zakończyła kolejny dzień pracy. Zawyła krótko
i ochryple, jakby ten, kto ją uruchomił, robił to bez przekonania. Bez
pewności, czy jeszcze warto i jest komu ogłaszać, że już można wyłączyć
maszyny, zdjąć fartuch, nacisnąć czapkę, włożyć kapotę. I w spokoju
sumienia, pewnym jutra, pójść do domu.
Tak naprawdę bowiem nikt z ludzi, którzy w ten niezbyt pogodny
październikowy dzień opuszczali mury zakładów włókienniczych „Lechtex”
w Łodzi, nie był pewny, czy jutro nie zastanie ich bramy zamkniętej na
cztery spusty. A w okienku portierni – nieznanego człowieka w garniturze
i nieskazitelnie białej koszuli, z przyklejonym uśmiechem rozdającego
wszystkim tak samo białe kartki, na których czyjaś ręka podpisała wyrok: na
bruk! W połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku nikogo już to
nie dziwiło.
– Do widzenia, pani Leokadio. – Pełniący służbę strażnik uśmiechnął się
do przechodzącej przez bramę kobiety, odruchowo poprawiając na ramieniu
parciany pasek karabinu.
– Do widzenia, panie Kasperczak – odpowiedziała kobieta nazwana
Leokadią, po czym schowała do torebki kartę, którą przed chwilą odbiła.
Ledwo uszła kilkanaście kroków, usłyszała, że ktoś ją woła. Zwolniła, ale
nie odwróciła się, co mogło oznaczać, że głos był znajomy. Ulicą
przejeżdżała akurat ciężarówka z krytą brezentem paką, rozbryzgując na boki
fontanny wody z kałuż, co dodatkowo zmusiło kobietę do zatrzymania się
i usunięcia aż pod mur fabryki.
Kiedyś osiem na dziesięć takich samochodów wjechałoby w bramę
fabryki. Teraz tylko przyspieszają… – pomyślała starsza pani.
Chwilę później podeszła do niej kobieta w zielonej chustce na głowie.
– Już myślałam, że pani nie złapię… – sapnęła.
Leokadia uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Idziemy, pani Banasiakowa? – zapytała po krótkiej chwili.
Przez kilka chwil szły w milczeniu. Aż do rogu Gdańskiej, gdzie
robotnicy w pomarańczowych kamizelkach kopali jakiś dół.
– Podej mu, Hieniek! – krzyczał jeden do drugiego, nie wyjąwszy nawet
z kącika ust dymiącego ogryzka papierosa.
– Cholernie tu jest twardo. Łopatom nie idzie – dobiegło spod ziemi.
Tylko jeden z robotników tkwił w dole, reszta zaś w sile czterech
z rękami splecionymi na piersiach bądź ukrytymi głęboko w kieszeniach stała
na krawędzi i obserwowała jego walkę z siłami natury.
– Może trza będzie spróbować młotem pneumatycznym – spekulował
ochryple jeden z tych na wierzchu, może sam majster, na co reszta
„konsyliarzy” zgodziła się, kiwając głowami.
Po chwili pracownice „Lechteksu” ruszyły dalej, choć Leokadia obejrzała
się za siebie.
Znów przez jakiś czas maszerowały w całkowitym milczeniu, mijane
przez spieszących się dokądś ludzi, pędzące ulicą samochody, ciężarówki
i tramwaje. Od strony którejś ze stacji kolejowych dobiegł gwizd
lokomotywy. Miasto łapało drugi oddech.
– A co tam słychać u syna, pani Leokadio? – zapytała nagle Teresa
Banasiakowa.
– Dziękuję, jakoś sobie radzi – odpowiedziała głucho Leokadia, patrząc
przed siebie.
– To już będzie z rok, jak w tej Anglii siedzi, prawda?
– Tak. Dokładnie rok i dwa miesiące, odkąd wyjechał z Łodzi.
– Szmat czasu…
Pani Leokadia była wdzięczna, że jej towarzyszka nie żąda szczegółów.
Musiałaby wtedy albo skłamać, albo powiedzieć szczerze prawdę, że jej syn
pracuje w knajpie na zmywaku, i liczyć na zrozumienie.
Wiedziała też dobrze, że nie może się Banasiakowej zrewanżować
pytaniem o jej syna. Nie było tajemnicą, że Waldek Banasiak odsiaduje
w Sztumie karę dziesięciu lat za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Co z tego,
że bronił swojej dziewczyny, zaczepianej przez podpitych kiboli. Ich drużyna
przegrała mecz, więc trzeba było znaleźć ujście dla gniewu. Trafiło na
Waldka.
Miał pecha. Nie dał się zabić i teraz za to płacił – on i jego bliscy.
A najbardziej matka…
Zatrzymały się na rogu ulicy Struga. Tutaj mieszkała Banasiakowa. Obie
wiedziały, że Leokadia nadrobiła drogi. Mogła przecież wrócić do siebie
tramwajem. Ale nie spieszyła się.
Z drugiej strony pytanie o syna obudziło w niej nadzieję, że być może
czeka na nią list. Dlatego pożegnała się szybko.
– Wie pani, co ja myślę? – powiedziała Banasiakowa na odchodne. – Że
powinien znaleźć się ktoś z przedwojennych właścicieli naszej fabryki.
– A po co, pani Tereniu?
– Bo wtedy o ludzi by zadbał i o sam zakład.
– Myśli pani, że komuś by się jeszcze chciało?
– Jestem pewna. Na pewno stanęlibyśmy znów na nogi! Moja znajoma,
która pracuje w magistracie, mówi, że co raz ktoś taki się odnajduje.
Zwyczajny człowiek…
– Może i tak. Do widzenia, pani Tereniu. Do jutra.
Kwadrans później przekręciła klucz w zamku i znalazła się w swoim
mieszkaniu na trzecim piętrze stojącego samotnie trzypiętrowego domu przy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin